Wpisy archiwalne w miesiącu
Marzec, 2015
Dystans całkowity: | b.d. |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 0 |
Średnio na aktywność: | 0.00 km |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 2 marca 2015
Ekscytująco i satysfakcjonująco, czyli GKKG Winter Race 2015
Wiele w internetach się mówi o "rozpoczęciu sezonu rowerowego Anno Domini 2015". No na litość boską, ludzie, co też się tu wygaduje? A kto powiedział, że sezon się zakończył wraz z nastaniem zimy 2014 roku, a nowy rozpoczął dopiero jakoś parę dni temu, gdy temperatury w Polsce osiągnęły poziom charakterystyczny dla okresu wiosennego? Ja całą zimę (z wyjątkiem paru, skrajnie trudnych pod względem warunków atmosferycznych dni) spędziłem w siodle - jak nie hulając po wertepach dla przyjemności, to grzecznie jeżdżąc rowerkiem do pracy i załatwiając od czasu do czasu istotne dla mnie sprawy gdzieś na mieście, bo to wygodniejsze i szybsze niż komunikacja miejska.
Prawdą jest natomiast, że każdemu cykliście potrzebny jest jakiś punkt odniesienia na kalendarzu i w pamięci, przy którym mógłby postawić znaczek z napisem: "to tutaj". To właśnie wtedy rozpocząłem 2015 rok na rowerze. Od momentu jakiegoś wydarzenia, wszystkie następne będziemy pamiętali jako te, które nastały w nowym roku, a rozdział roku starego został zakończony na dobre.
W poszukiwaniu takiego charakterystycznego dnia przetrząsnąłem wszelkie dostępne w internecie kalendarze imprez MTB i ze smutkiem doszedłem do wniosku, że najbliższa taka impreza odbędzie się dopiero w kalendarzową wiosnę, a to trochę bez sensu. Niemniej jednak rozpocząłem przygotowania, ponieważ w tym roku chcę spróbować sił w kilku maratonach MTB, a że nie wszędzie da się dojechać pociągiem, to trzeba będzie przerobić samochód na maszynę do sprawnego i bezproblemowego przemieszczania roweru z miejsca zamieszkania na miejsce imprezy. Padło na bagażnik dachowy, ponieważ moje Punto niestety nie dysponuje wnętrzem na tyle pokaźnym, by można było swobodnie zmieścić rower insajd, ani hakiem, który umożliwiłby przewożenie roweru z tyłu samochodu. Przetrząsnąłem zatem czeluści internetu w poszukiwaniu czegoś sprawdzonego i znalazłem - bagażnik dachowy Mont Blanc Auto Maxi dedykowany do mojej wersji nadwoziowej oraz uchwyt rowerowy, który pozwoli na sprawny i bezpieczny transport roweru - Mont Blanc Barracuda. Co więcej, obie te rzeczy udało mi się znaleźć na olx używane i w doskonałym stanie za zaledwie ułamek ceny nowych produktów. Tyle wygrać! Oto rezultat:
W dziewiczy rejs wybrałem się tym zestawem na tytułowy Winter Race, który dzięki organizatorom z GKKG spadł mi z nieba - mogłem "rozpocząć sezon 2015" i przy tym spróbować, ileż sił drzemie w moich nogach po tej choć aktywnej, to trochę monotonnej i nie dającej większego pola do popisu zimie, a przy okazji zobaczyć, kto też posiada silniejsze nogi od moich, a kto słabsze.
Jechało się wybornie - na trasie Poznań-Skorzęcin auto zużyło trochę więcej paliwa (1-2 l/100 km średnio więcej), ale poza tym ani przez chwilę nie bałem się, że z rowerem stanie się coś złego, nawet przy prędkościach przekraczających 110 km/h. Szczerze? Nie warto oszczędzać na takim sprzęcie - wszak tu chodzi o bezpieczeństwo przede wszystkim innych uczestników ruchu, którzy jadąc za mną albo tuż obok mnie raczej nie spodziewają się, że rower nagle spadnie z dachu mojego samochodu wprost pod koła ich samochodu. Porządny, homologowany uchwyt to podstawa! A że trzeba za niego zapłacić trochę więcej, jest rzeczą całkowicie normalną. Tutaj jednak oszczędności mogą się zemścić w bardzo, bardzo brutalny sposób, więc nie polecam.
Cóż jednak na miejscu zastałem? Otóż na ośrodkowym parkingu stało wiele, wiele aut, a na nich, przy nich, obok nich i w nich stało wielu rowerzystów i ich błyszczących (mniej lub bardziej) rumaków, mających wkrótce wystartować w wyścigu po sąsiadującym lesie.
Zaparkowałem auto, zdjąłem z niego rower, zmieniłem buty na SPD i - dzięki wskazówce Anety, którą udało mi się rozpoznać w tym tłumie - dotarłem do biura zawodów, gdzie uiściwszy opłatę startową i otrzymawszy numer startowy na kierownicę (54), spotkałem Bobiko, który przyjechał z towarzyszącą mu dziewczyną, by się trochę pościgać. Duch w narodzie nie ginie :)
Pewnie, pośród tych wszystkich ludzi było też pełno takich, których znam z bikestats, ale których nie skojarzyłem od razu po twarzy, za co przepraszam, jednocześnie ciesząc się, że oni nie pomijają mnie w swoich wpisach. To naprawdę bardzo, bardzo miłe :)
Rozejrzałem się po okolicy, gdy pojawił się Bobiko, który zaproponował wspólną rozgrzewkę. Pojeździliśmy zatem trochę wokół domków letniskowych i ostatecznie ustawiliśmy się na linii startowej. Międzyczasie ktoś wykonał grupową fotografię, a także wygłosił kilka słów odnośnie samego rajdu. Było naprawdę sympatycznie, a pogoda zdawała się dorównywać mojemu samopoczuciu, które polepszało się z minuty na minutę. Słońce ostro dawało po twarzy, a ciepłe promienie rozgrzewały czarne połacie odzieży, którą miałem na sobie.
W końcu, z raptem 3-minutową obsuwą, wystartowaliśmy. Najpierw startem łagodnym tak, by spokojnie całą grupą przekroczyć zamontowane przy wyjeździe z ośrodka barierki do poboru opłat bez ofiar śmiertelnych, a następnie tuż za barierkami nastąpił start ostry. Ponoć już na samym wjeździe do lasu była mała kraksa, ale moje oczy tego nie ujrzały, zajęte poszukiwaniem miejsca wokół siebie do sprawnego manewrowania pośród tłumu rowerzystów i do wyprzedzania tych, którzy byli wolniejsi ode mnie. Po pierwszych trzech kilometrach w miarę ukształtowałem swoją pozycję, podróżując w dorównującej mi grupce dwóch rowerzystów, z którymi pokonałem kilka zjazdów i podjazdów.
fot. Daniel Curul
fot. Daniel Curul
Później dogoniłem Bobiko, który niestety uszkodził sobie tylne koło i od tego momentu postanowił jechać trochę bardziej defensywnie, co odbiło się na jego ostatecznym wyniku. Wyprzedziłem go i ostatecznie w tym miejscu do końca okrążenia siedziałem na kole jakimś dwóm rowerzystom. Zdecydowałem się wyprzedzić ich na końcu pierwszego okrążenia, co oni wykorzystali tym razem czepiając się mojego koła.
fot. Paulina Cabanek
Starałem się trzymać tempo w granicach 27-30 km/h i nawet mi się to udawało na płaskich odcinkach. Moi towarzysze twardo trzymali się za mną. W końcu, w połowie drugiego okrążenia postanowili mnie wyprzedzić i tak oto od tej pory jechałem sam. Nikogo nie widziałem za sobą, ani nikogo przed sobą, bo dotąd jadący mi na kole konkurenci włączyli turbodoładowanie i zniknęli z zasięgu mojego wzroku. Przede mną wyrósł ostatni już podjazd...
fot. Dariusz Łukasiewicz
...i w końcu zobaczyłem linię mety. Tuż przed nią przyspieszyłem na tyle, na ile pozwoliły mi na to moje tkwiące u dołu ciała dwa długie patyki. Naturalnie, nie łudziłem się, że zajmę jakąś wysoką lokatę, zwłaszcza dlatego, że na mecie obecnych było już mnóstwo ciężko dyszących cyklistów, którzy (co było widać) nieco wcześniej finiszowali. Ale nic to, ucieszyłem się, że dojechałem do mety bez gleby, w jednym kawałku i ze sprawnym rowerem. Jak dla mnie, to była wygrana sama w sobie :)
Poniżej zapis z trasy:
Ten przejazd poskutkował 28 pozycją (na 58 startujących w kategorii Elita) z czasem 1h 7m i 17s
Odstawiłem rower i uraczyłem się gorącą grochówką z kromką chleba, a całość zapiłem kawą i herbatą. Idealna kombinacja, zwłaszcza, że o ile chłodny wiatr pomagał podczas ścigania się, o tyle podczas postoju stawał się on już dość dokuczliwy. Minęło jakieś pół godziny i rozpoczęła się ceremonia dekoracji. Tuż po niej wszyscy zwinęli się każdy ze swoim majdanem w kierunku parkingu i udali się do domów.
W mojej ocenie GKKG wykonało kawał dobrej roboty. Startujący nie wykazywali żadnej napinki, trasa była oznaczona bardzo dobrze (znaki na jaskrawym tle od razu zwracały na siebie uwagę), a atmosfera całości była bardziej swojska, aniżeli eventowa. Jak tylko w pobliżu zorganizują coś po raz kolejny, to z pewnością tam zawitam. :)
Prawdą jest natomiast, że każdemu cykliście potrzebny jest jakiś punkt odniesienia na kalendarzu i w pamięci, przy którym mógłby postawić znaczek z napisem: "to tutaj". To właśnie wtedy rozpocząłem 2015 rok na rowerze. Od momentu jakiegoś wydarzenia, wszystkie następne będziemy pamiętali jako te, które nastały w nowym roku, a rozdział roku starego został zakończony na dobre.
W poszukiwaniu takiego charakterystycznego dnia przetrząsnąłem wszelkie dostępne w internecie kalendarze imprez MTB i ze smutkiem doszedłem do wniosku, że najbliższa taka impreza odbędzie się dopiero w kalendarzową wiosnę, a to trochę bez sensu. Niemniej jednak rozpocząłem przygotowania, ponieważ w tym roku chcę spróbować sił w kilku maratonach MTB, a że nie wszędzie da się dojechać pociągiem, to trzeba będzie przerobić samochód na maszynę do sprawnego i bezproblemowego przemieszczania roweru z miejsca zamieszkania na miejsce imprezy. Padło na bagażnik dachowy, ponieważ moje Punto niestety nie dysponuje wnętrzem na tyle pokaźnym, by można było swobodnie zmieścić rower insajd, ani hakiem, który umożliwiłby przewożenie roweru z tyłu samochodu. Przetrząsnąłem zatem czeluści internetu w poszukiwaniu czegoś sprawdzonego i znalazłem - bagażnik dachowy Mont Blanc Auto Maxi dedykowany do mojej wersji nadwoziowej oraz uchwyt rowerowy, który pozwoli na sprawny i bezpieczny transport roweru - Mont Blanc Barracuda. Co więcej, obie te rzeczy udało mi się znaleźć na olx używane i w doskonałym stanie za zaledwie ułamek ceny nowych produktów. Tyle wygrać! Oto rezultat:
W dziewiczy rejs wybrałem się tym zestawem na tytułowy Winter Race, który dzięki organizatorom z GKKG spadł mi z nieba - mogłem "rozpocząć sezon 2015" i przy tym spróbować, ileż sił drzemie w moich nogach po tej choć aktywnej, to trochę monotonnej i nie dającej większego pola do popisu zimie, a przy okazji zobaczyć, kto też posiada silniejsze nogi od moich, a kto słabsze.
Jechało się wybornie - na trasie Poznań-Skorzęcin auto zużyło trochę więcej paliwa (1-2 l/100 km średnio więcej), ale poza tym ani przez chwilę nie bałem się, że z rowerem stanie się coś złego, nawet przy prędkościach przekraczających 110 km/h. Szczerze? Nie warto oszczędzać na takim sprzęcie - wszak tu chodzi o bezpieczeństwo przede wszystkim innych uczestników ruchu, którzy jadąc za mną albo tuż obok mnie raczej nie spodziewają się, że rower nagle spadnie z dachu mojego samochodu wprost pod koła ich samochodu. Porządny, homologowany uchwyt to podstawa! A że trzeba za niego zapłacić trochę więcej, jest rzeczą całkowicie normalną. Tutaj jednak oszczędności mogą się zemścić w bardzo, bardzo brutalny sposób, więc nie polecam.
Cóż jednak na miejscu zastałem? Otóż na ośrodkowym parkingu stało wiele, wiele aut, a na nich, przy nich, obok nich i w nich stało wielu rowerzystów i ich błyszczących (mniej lub bardziej) rumaków, mających wkrótce wystartować w wyścigu po sąsiadującym lesie.
Zaparkowałem auto, zdjąłem z niego rower, zmieniłem buty na SPD i - dzięki wskazówce Anety, którą udało mi się rozpoznać w tym tłumie - dotarłem do biura zawodów, gdzie uiściwszy opłatę startową i otrzymawszy numer startowy na kierownicę (54), spotkałem Bobiko, który przyjechał z towarzyszącą mu dziewczyną, by się trochę pościgać. Duch w narodzie nie ginie :)
Pewnie, pośród tych wszystkich ludzi było też pełno takich, których znam z bikestats, ale których nie skojarzyłem od razu po twarzy, za co przepraszam, jednocześnie ciesząc się, że oni nie pomijają mnie w swoich wpisach. To naprawdę bardzo, bardzo miłe :)
Rozejrzałem się po okolicy, gdy pojawił się Bobiko, który zaproponował wspólną rozgrzewkę. Pojeździliśmy zatem trochę wokół domków letniskowych i ostatecznie ustawiliśmy się na linii startowej. Międzyczasie ktoś wykonał grupową fotografię, a także wygłosił kilka słów odnośnie samego rajdu. Było naprawdę sympatycznie, a pogoda zdawała się dorównywać mojemu samopoczuciu, które polepszało się z minuty na minutę. Słońce ostro dawało po twarzy, a ciepłe promienie rozgrzewały czarne połacie odzieży, którą miałem na sobie.
W końcu, z raptem 3-minutową obsuwą, wystartowaliśmy. Najpierw startem łagodnym tak, by spokojnie całą grupą przekroczyć zamontowane przy wyjeździe z ośrodka barierki do poboru opłat bez ofiar śmiertelnych, a następnie tuż za barierkami nastąpił start ostry. Ponoć już na samym wjeździe do lasu była mała kraksa, ale moje oczy tego nie ujrzały, zajęte poszukiwaniem miejsca wokół siebie do sprawnego manewrowania pośród tłumu rowerzystów i do wyprzedzania tych, którzy byli wolniejsi ode mnie. Po pierwszych trzech kilometrach w miarę ukształtowałem swoją pozycję, podróżując w dorównującej mi grupce dwóch rowerzystów, z którymi pokonałem kilka zjazdów i podjazdów.
fot. Daniel Curul
fot. Daniel Curul
Później dogoniłem Bobiko, który niestety uszkodził sobie tylne koło i od tego momentu postanowił jechać trochę bardziej defensywnie, co odbiło się na jego ostatecznym wyniku. Wyprzedziłem go i ostatecznie w tym miejscu do końca okrążenia siedziałem na kole jakimś dwóm rowerzystom. Zdecydowałem się wyprzedzić ich na końcu pierwszego okrążenia, co oni wykorzystali tym razem czepiając się mojego koła.
fot. Paulina Cabanek
Starałem się trzymać tempo w granicach 27-30 km/h i nawet mi się to udawało na płaskich odcinkach. Moi towarzysze twardo trzymali się za mną. W końcu, w połowie drugiego okrążenia postanowili mnie wyprzedzić i tak oto od tej pory jechałem sam. Nikogo nie widziałem za sobą, ani nikogo przed sobą, bo dotąd jadący mi na kole konkurenci włączyli turbodoładowanie i zniknęli z zasięgu mojego wzroku. Przede mną wyrósł ostatni już podjazd...
fot. Dariusz Łukasiewicz
...i w końcu zobaczyłem linię mety. Tuż przed nią przyspieszyłem na tyle, na ile pozwoliły mi na to moje tkwiące u dołu ciała dwa długie patyki. Naturalnie, nie łudziłem się, że zajmę jakąś wysoką lokatę, zwłaszcza dlatego, że na mecie obecnych było już mnóstwo ciężko dyszących cyklistów, którzy (co było widać) nieco wcześniej finiszowali. Ale nic to, ucieszyłem się, że dojechałem do mety bez gleby, w jednym kawałku i ze sprawnym rowerem. Jak dla mnie, to była wygrana sama w sobie :)
Poniżej zapis z trasy:
Ten przejazd poskutkował 28 pozycją (na 58 startujących w kategorii Elita) z czasem 1h 7m i 17s
Odstawiłem rower i uraczyłem się gorącą grochówką z kromką chleba, a całość zapiłem kawą i herbatą. Idealna kombinacja, zwłaszcza, że o ile chłodny wiatr pomagał podczas ścigania się, o tyle podczas postoju stawał się on już dość dokuczliwy. Minęło jakieś pół godziny i rozpoczęła się ceremonia dekoracji. Tuż po niej wszyscy zwinęli się każdy ze swoim majdanem w kierunku parkingu i udali się do domów.
W mojej ocenie GKKG wykonało kawał dobrej roboty. Startujący nie wykazywali żadnej napinki, trasa była oznaczona bardzo dobrze (znaki na jaskrawym tle od razu zwracały na siebie uwagę), a atmosfera całości była bardziej swojska, aniżeli eventowa. Jak tylko w pobliżu zorganizują coś po raz kolejny, to z pewnością tam zawitam. :)
- Sprzęt Kellys - sprzedany na części
- Aktywność Jazda na rowerze