Wpisy archiwalne w miesiącu

Listopad, 2013

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Czwartek, 21 listopada 2013

Dętka - pierwsza krew.

Podobno nieszczęścia chodzą parami. Zaprawdę powiadam Wam: prawdziwszej prawdy na świecie nie ma ;) Tą pechową parą dzisiejszego wieczoru okazałem się ja i mój talent do zapeszania. Dlaczego twierdzę, że zapeszyłem? Ano dlatego, że przy okazji poprzedniego wpisu chwaliłem się, że pokonałem Meridą od nowości przeszło 5000 kilometrów nawet bez przebitej dętki. No i masz babo zakalca.

Pogoda dziś była (i nadal zresztą jest) wyśmienita na rekreacyjne 40-50 kilometrów przed kolacją, to też zaplanowałem sobie trasę przez Szemborowo, Marzenin, Noskowo i Wrześnię do domu. Coś mnie tknęło, gdy ładowałem butelkę z wodą do plecaka, by zabrać ze sobą pompkę, czego zwykle nie robię. Głupi ma zawsze szczęście - czy ja mówiłem, że nie ma prawdziwszej prawdy na świecie od wspomnianych wyżej "nieszczęść"? Ano, a oto właśnie jest :)

Już po dziewięciu kilometrach poczułem, że coś jest nie tak - rower jechał coraz ciężej, ale początkowo winą za to obarczałem fatalny stan drogi w Szemborowie. W ciemnościach i tak nie mogłem podczas jazdy zweryfikować stanu powietrza w oponach, ale na winowajcę zwiększającego się oporu wskazała mi ta charakterystyczna miękkość pod zadem, która ujawnia się, gdy z tyłu zaczyna brakować powietrza. Reszta drogi zeszła mi więc na pitstopach średnio co 3 kilometry na szybkie dopompowanie koła i przemieszczanie się co sił w nogach, by znaleźć się jak najszybciej w domu, ale... 5 km od celu dętka dała za wygraną do reszty i miałem miły, choć kompletnie nieplanowany spacer. Co tam, aura sprzyjała, to nie mam powodów do narzekań :)

Dętka pokonana po 5143 km. Nadal uważam, że poszczęściło mi się z tym rowerem. ;)
Niedziela, 17 listopada 2013

Pięciotysięcznik i amator w jeansach.

Wiecie, są takie jubileusze, które potrafią ucieszyć naprawdę. I to nie jest tak, że cieszą one wszystkich - zwykle mają one tak naprawdę znaczenie wyłącznie dla jednej osoby. Znaczą dla niej wiele - a dla innych nie znaczą nic. Dziś taki mały jubileusz obchodziłem ja i nie ukrywam, morda cieszy mi się setnie na samą myśl, że mi się udało.

Oto ja, ze swoim talentem do psucia, niszczenia, czy to specjalnie, czy to (zwykle) zupełnie przez przypadek, dokonałem tego - wykręciłem swoją Meridą piąty tysiąc kilometrów od (jej, rzecz jasna) nowości.

Przypomnijmy: rzeczony rower zakupiony został w lipcu 2012 roku, czyli liczy sobie obecnie dokładnie 16 miesięcy - fakt, że swoim pedantycznym zwyczajem dbałem o niego, chuchałem, czyściłem, pielęgnowałem, regulowałem wręcz podręcznikowo, i tak dalej, ale też użytkowałem zgodnie z przeznaczeniem, tj. na asfaltowych drogach, leśnych duktach, błotnistych drogach polnych i ogólnie wszędzie tam, gdzie nazwa MTB ma rację bytu. Odbyłem na nim swoją pierwszą w życiu, trzydniową wyprawę rowerową, na której spisał się doskonale. Zaliczyłem na nim naprawdę spektakularny wypadek (połączenie krawężnika i sporej prędkości). A ten co? A ten nic! Nawet dętki w nim nie przebiłem! Fakt, wiele tu zależy od mojego szczęścia (przecież nie rozumu...), ale nie ukrywam - jestem zachwycony jego trwałością. Ponad 5000 pokonanych kilometrów, a ja w nim nie musiałem nawet żadnych luzów kasować, czy centrować felg. Jedyne wydatki, to, uwaga (ekhem, ekhem) - 30 złotych przeznaczone na nowe klocki hamulcowe, bo fabryczne zwyczajnie się starły i 25 złotych na wymianę łańcucha, który - również najzwyczajniej w świecie - wyciągnął się po osiągnięciu pewnego dystansu.

Czysto eksploatacyjna obsługa - bez żadnych niespodzianek.

Pułap 5000 kilometrów przekroczyłem dziś, wybierając się do Kosewa, by po raz ostatni (najpewniej) zobaczyć w tym roku jezioro - i by móc się tym widokiem nacieszyć. Do rzeczy, bom w dygresję wpadł, niczym dzik w lebiodę. Zdjęcia są: przeurocza, okolicznościowa samojebka i zdjęcie licznika. Voila:





Jechało się ekstremalnie wręcz przyjemnie, choć od Kosewa, raptem 20 minut później, mknąłem już przez lipnickie lasy w kompletnych ciemnościach. Nie ukrywam, że przez moją zbyt bujną wyobraźnię, adrenalina przypomniała wtedy o swoim istnieniu ;)

Postoje zrobiłem sobie w Przybrodzinie (napicie się), Mielżynie (kryzys energetyczny spowodowany brakiem prowiantu) i Grzybowie (uzupełnienie braków w pożywieniu pod spożywczakiem i gnanie jak dźgnięty szczur do domu).

Licznik twierdzi, że obecnie Merida ma przejechane 5064 km, a dzisiejszą trasę, tj. 86,18 km pokonałem w 3h 22m i 37s ze średnią prędkością 25,52 km/h.

Zapis trasy jest też, a jakże:

Mżawka, padająca dziś przez cały boży dzień, zmoczyła mnie niemiłosiernie. Spójrzmy jeszcze raz - uwielbiam jeździć na rowerze. Robię to tak często, jak tylko się da... a nadal nie zdecydowałem się na zakup porządnych, przeznaczonych do tego ciuchów. Coś tu poszło nie tak... Ale to natchnęło mnie, by zmienić tytuł swojego bloga na tytułowego amatora w jeansach. Sądzę, że doskonale określa mnie jako rowerzystę. :)

Trzymajcie się - i się nie dajcie! Jesień to wciąż sezon rowerowy, choć troszkę mniej beztroski, niż lato. Warto z niej korzystać :)
Poniedziałek, 11 listopada 2013

Do Giecza, ale w sumie to do Poznania.

Święto Niepodległości ma w Polsce dla Polaków ogromne znaczenie. Podkreślmy raz jeszcze: dla Polaków, a nie dla bandy imbecyli, którzy szukają ciągle to nowych i nowych powodów do wszczynania burd i niszczenia mienia. Co tam mienie, ono jest istotne, ale duma i honor narodu cierpią na tym najbardziej. Niejednokrotnie także bogu ducha winni obywatele.

A teraz dość dysputy na tematy polityczne, o których tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia. Zbulwersowany dewastowaniem dobra publicznego i niszczeniem dobrego imienia prawdziwych Polaków komentarz swój zostawiłem, teraz zamilknę na wieki.

No, w sumie to nie. Dzisiejszy dzień, choć chłodny i trochę mimo wszystko wietrzny, stanowił doskonałe podwaliny pod jakąś dłuższą przejażdżkę. I tak tradycyjnie, jak to w takie właśnie dni bywa, usiadłem z kubkiem kawy przed monitorem, odpaliłem google maps i rozpocząłem poszukiwania miejsca docelowego swojego dzisiejszego wyjazdu. Chciałem, by pasował on klimatem do dzisiejszego święta, więc na celownik wstępnie obrałem jakieś miasto, wykluczając pustkowia. To właśnie w miastach mógłbym sobie podejrzeć obchody dzisiejszego święta. Początkowo idea zakładała przejazd przez Witkowo do Trzemeszna (w którym nigdy w życiu nie byłem), a następnie z powrotem przez Gniezno do domu, ale szybko mój wzrok napotkał na mapie miejscowość Giecz, w której byłem w czasach licealnych, a która spodobała mi się ze względu na kamienny kościół i bardzo ciekawy park. Niecałe 30 kilometrów do pokonania w jedną stronę - a zważywszy na to, że zbliżała się godzina 16.00 dało mi to do zrozumienia, że w jedną stronę będę jechał tam jeszcze widząc swoje otoczenie, a powrót szykuje mi się w całkowitych ciemnościach. Nic to, takie uroki jesieni, a do wyjazdów w ciemnościach ostatnio przywykłem :)

Coś mnie jednak tknęło, gdy się szykowałem. Coś podpowiadało mi, że może jednak warto byłoby przejechać się do Poznania? Rowerem byłem tam raz i to nie po drodze bezpośrednio prowadzącej z domu, a z pracy - gdy wybierałem się na wyprawę rowerową nad nasze pięknie, polskie morze. Szybka kalkulacja trasy, funduszy w gotówce i stanu baterii aparatu - i już gnałem w kierunku Poznania przy warunkowym założeniu, że gdyby jednak nagle odechciało mi się pedałować w tamtym kierunku, to mogę w połowie trasy zboczyć mimo wszystko na Giecz. A co, trzeba umieć znaleźć sobie alternatywę ;)

Jechało się bardzo przyjemnie, choć lekko pod wiatr, co nie pozostało bez znaczenia dla tempa podróżowania. Podobnie, jak potrójna warstwa ubrań, która miała mi zapewnić komfort termiczny i wyładowany aparatem, wodą i innymi drobiazgami plecak.

Całkowite ciemności ogarnęły mnie już w Gułtowach, czyli mniej-więcej w połowie trasy. To dobrze, przynajmniej nie musiałem oglądać siebie i roweru, którym dopiero co sforsowałem baaardzo błotnisty odcinek leśny w Stroszkach, a który nie pozostał obojętny dla stanu czystości roweru i moich ubrań.

Jechałem bez przerwy aż do miejscowości Czerlejno, gdzie zrobiłem sobie krótki postój na napicie się i niespodziewaną rozmowę telefoniczną z Ukochaną - i już mknąłem w kierunku Swarzędza. Kawałek za Swarzędzem kolejny krótki postój na orientację w terenie, no i tak bez przeszkód, mknąc, świecąc i rozglądając się wokół znalazłem się w Poznaniu. Szybko obrałem kierunek na centrum przez Maltę, na której - o cudowna ironio - trafiłem na to, na co trafić chciałem, czyli jakiś pomnik okolicznościowy dotyczący odzyskania niepodległości przez Polskę, który mógłbym uwiecznić na fotografii. No i proszę, oto i jest:



Wykonałem zdjęcie, zasalutowałem i już mknąłem dalej w kierunku centrum. Pokonałem całą długość Malty, mijając po drodze pojedynczych biegaczy i skierowałem się na most Rocha. Tam również zaliczyłem szybki postój na zdjęcie:



i popędziłem w kierunku Starego Rynku. Nie spodziewałem się tak apokaliptycznej pustki w jego obrębie, raptem parę osób na krzyż...



Cóż, nic to. Dalej spokojnym tempem skierowałem się w stronę ulicy św. Marcina, na której odbywały się obchody dzisiejszego święta państwowego. O tej porze, po całym dniu atrakcji, też już niewiele osób, jak na standardy tak wielkiego miasta, było na miejscu. Cóż, jutro nie ma zmiłuj - do pracy, Rodacy - idąc tym tokiem myślenia, wielu z wcześniej zgromadzonych zwyczajnie już rozeszło się do domów.



Zobaczyłem, co chciałem i co sobie założyłem jako cel podróży. Pozostał jeszcze tylko jeden punkt - Poznań City Center, którego nie było dane ujrzeć mi ukończonego jak do tej pory, bo do Poznania zwykle udawałem się autkiem, więc nie było za bardzo po co tam zaglądać. Co według mnie? Kurde, no oprócz nowoczesnego i na pierwszy rzut oka funkcjonalnego i estetycznego dworca kolejowego, to tylko kolejna galeria handlowa, ze szkła, betonu i stali, o awangardowej i niespotykanej bryle, pełniąca rolę jednej z wizytówek miasta. Może się podobać, ale nie musi. Mnie się podoba rozmach, nie podoba się natomiast cała ta "lajfstajlowa" otoczka współczesnego konsumpcjonizmu, której jest symbolem. No ale co kto lubi. Według mnie nie szpeci, choć z drugiej strony niczego też konkretnego nie symbolizuje, a szkoda - Poznań ma wiele symboli, które mogłyby być przeniesione na grunt architektury, choćby w jakimś minimalnym stopniu.



Zakupiłem za horrendalne 21 złotych w biletomacie bilet na pociąg z opcją przewozu roweru (ech, czasy studenckie i idąca za tym studencka zniżka baaardzo się by w tej chwili przydały) i władowałem się do bardzo, bardzo imponujących mi, czystych, świeżych, bardzo efektywnych i efektownych wagonów Elfa i ruszyłem w podróż do domu. Kocham Elfy za ten naprawdę miły dla oka styl, funkcjonalność (stanowiska rowerowe nie wadzą nikomu, a przy tym są naprawdę wygodne w użytkowaniu), za to ciepło, za wygodne fotele, ogólną czystość, bardzo czytelny system informacyjny i naprawdę przemiłą obsługę pociągu, która niestety zmuszona była poinformować mnie jakieś 20 minut od rozpoczęcia jazdy, że stoimy w szczerym polu, bo właśnie rozjechaliśmy sarnę, a w związku z zaistniałym wypadkiem obsługa pociągu musi rutynowo sprawdzić, czy nic nie uległo uszkodzeniu i czy nic tym samym nie zagraża bezpieczeństwu podróżnych - no ale feralne 10 minut minęło i dalej już bez przeszkód dotoczyłem się na miejsce, czyli do stacji kolejowej Gutowo Wlkp, skąd bezpośrednio do domu dostałem się już rowerem.

Bardzo udany wyjazd, naprawdę - przy tym ciekawy i z serii tych, które na pewno powtórzę. :)

Szkoda gadać, jak wygląda po tej błotnej przeprawie w okolicach Stroszek mój rower i moje spodnie, aktualnie piorące się w najlepsze w pralce. No ale to się na dniach ogarnie :)

Co powiedział mi licznik? Pokonane spokojnym, rekreacyjnym tempem 72,89 km w czasie 3h 1m i 31s ze średnią prędkością 24,09 km/h.

A oto, co zarejestrował tracker:

Licznik Meridy pokazuje już 4930 pokonanych kilometrów! Jeszcze trochę i będę jeździł pięciotysięcznikiem - ale póki co należy mu się za dobre sprawowanie prawdziwe, rowerowe SPA :)
Piątek, 1 listopada 2013

Tournée po cmentarzach im. Wszystkich Świętych

Początek listopada - na wieść o tym wielu ludziom momentalnie rzednie mina. Kąciki ust miarowo kierują się ku dołowi, ściąganie jakby jakąś nagłą, niewyobrażalną siłą grawitacji, a gdy już osiągną skrajne położenie - mięśnie ust wydają się ulegać paraliżowi, który odpuści gdzieś dopiero w okolicy marca, gdy oczy tak sparaliżowanego człowieka ujrzą pierwsze zwiastuny wiosny. Wszakże z czym kojarzy się listopad, jak nie z gwałtownym ochłodzeniem, ogołoceniem drzew z ich najpiękniejszego atutu, jakim są piękne, zielone liście, szarugą, opadami, mgłami - czyli jesienią w pełni. Jesienią, która jest metaforą śmierci, jakby na to nie patrzeć. Dlatego też co zaczyna się ukazywać w naturze, narasta także w ludziach - początek tego miesiąca to wspomnienie wszystkich zmarłych. Smutne. Jednoznaczne przypomnienie, że nikt z nas nie jest wieczny. Ale dlaczego nie dostrzegać też w tym miesiącu jakiegoś kolorytu? Kolorytu jesiennych liści, kolorytu cmentarzysk... Bo przecież to właśnie w święto zmarłych cały ten koloryt, emanacja blasku jest ucztą dla oczu. Dostarcza dogodnego gruntu pod refleksje - i dlatego właśnie uwielbiam ten dzień. Od kilku ładnych lat mam swoją małą tradycję - bez względu na warunki pogodowe, wybieram się po zmroku rowerem odwiedzić swoich bliskich, a także jadę na inne cmentarze tylko po to, by otulić się ciepłem bijącym ze zniczy. I to mnie uspokaja.

Dziś jednak zabrałem też ze sobą aparat. Zdjęcia szału nie robią, no ale skoro już je zrobiłem, to nic nie szkodzi, by je zaprezentować ;)

Cmentarz w Gozdowie



Cmentarz Komunalny we Wrześni



Cmentarz Farny we Wrześni





Cmentarz w Grzybowie





Cmentarz w Szemborowie



Cmentarz we Węgierkach




Trasa wyglądała tak:

a licznik z kolei powiedział mi, że zrobiłem 56,68 km. Powiedział mi także, że aktualny przebieg Meridy to 4705 km... Uda mi się dobić do tych 5 tys. kilometrów jeszcze w tym sezonie? Nie ukrywam, że będę próbował :)

Na zakończenie - utwór, który był ze mną dziś praktycznie cały czas: Anathema - Internal Landscapes

Można przewinąć dobre dwie minuty monologu słyszanego na początku, ale zachęcam do wsłuchania się w niego. Motyw śmierci - a jakże, jest. Ale melodia odpowiada temu, co czułem dziś wizytując groby bliskich. Dawała nadzieję i uspokajała. No i, co najważniejsze, swoim przekazem dawała motywację do pokonywania kolejnych kilometrów.

Trzymajcie się i pamiętajcie - jesień wcale nie jest zła! :)

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl