Poniedziałek, 11 listopada 2013

Do Giecza, ale w sumie to do Poznania.

Święto Niepodległości ma w Polsce dla Polaków ogromne znaczenie. Podkreślmy raz jeszcze: dla Polaków, a nie dla bandy imbecyli, którzy szukają ciągle to nowych i nowych powodów do wszczynania burd i niszczenia mienia. Co tam mienie, ono jest istotne, ale duma i honor narodu cierpią na tym najbardziej. Niejednokrotnie także bogu ducha winni obywatele.

A teraz dość dysputy na tematy polityczne, o których tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia. Zbulwersowany dewastowaniem dobra publicznego i niszczeniem dobrego imienia prawdziwych Polaków komentarz swój zostawiłem, teraz zamilknę na wieki.

No, w sumie to nie. Dzisiejszy dzień, choć chłodny i trochę mimo wszystko wietrzny, stanowił doskonałe podwaliny pod jakąś dłuższą przejażdżkę. I tak tradycyjnie, jak to w takie właśnie dni bywa, usiadłem z kubkiem kawy przed monitorem, odpaliłem google maps i rozpocząłem poszukiwania miejsca docelowego swojego dzisiejszego wyjazdu. Chciałem, by pasował on klimatem do dzisiejszego święta, więc na celownik wstępnie obrałem jakieś miasto, wykluczając pustkowia. To właśnie w miastach mógłbym sobie podejrzeć obchody dzisiejszego święta. Początkowo idea zakładała przejazd przez Witkowo do Trzemeszna (w którym nigdy w życiu nie byłem), a następnie z powrotem przez Gniezno do domu, ale szybko mój wzrok napotkał na mapie miejscowość Giecz, w której byłem w czasach licealnych, a która spodobała mi się ze względu na kamienny kościół i bardzo ciekawy park. Niecałe 30 kilometrów do pokonania w jedną stronę - a zważywszy na to, że zbliżała się godzina 16.00 dało mi to do zrozumienia, że w jedną stronę będę jechał tam jeszcze widząc swoje otoczenie, a powrót szykuje mi się w całkowitych ciemnościach. Nic to, takie uroki jesieni, a do wyjazdów w ciemnościach ostatnio przywykłem :)

Coś mnie jednak tknęło, gdy się szykowałem. Coś podpowiadało mi, że może jednak warto byłoby przejechać się do Poznania? Rowerem byłem tam raz i to nie po drodze bezpośrednio prowadzącej z domu, a z pracy - gdy wybierałem się na wyprawę rowerową nad nasze pięknie, polskie morze. Szybka kalkulacja trasy, funduszy w gotówce i stanu baterii aparatu - i już gnałem w kierunku Poznania przy warunkowym założeniu, że gdyby jednak nagle odechciało mi się pedałować w tamtym kierunku, to mogę w połowie trasy zboczyć mimo wszystko na Giecz. A co, trzeba umieć znaleźć sobie alternatywę ;)

Jechało się bardzo przyjemnie, choć lekko pod wiatr, co nie pozostało bez znaczenia dla tempa podróżowania. Podobnie, jak potrójna warstwa ubrań, która miała mi zapewnić komfort termiczny i wyładowany aparatem, wodą i innymi drobiazgami plecak.

Całkowite ciemności ogarnęły mnie już w Gułtowach, czyli mniej-więcej w połowie trasy. To dobrze, przynajmniej nie musiałem oglądać siebie i roweru, którym dopiero co sforsowałem baaardzo błotnisty odcinek leśny w Stroszkach, a który nie pozostał obojętny dla stanu czystości roweru i moich ubrań.

Jechałem bez przerwy aż do miejscowości Czerlejno, gdzie zrobiłem sobie krótki postój na napicie się i niespodziewaną rozmowę telefoniczną z Ukochaną - i już mknąłem w kierunku Swarzędza. Kawałek za Swarzędzem kolejny krótki postój na orientację w terenie, no i tak bez przeszkód, mknąc, świecąc i rozglądając się wokół znalazłem się w Poznaniu. Szybko obrałem kierunek na centrum przez Maltę, na której - o cudowna ironio - trafiłem na to, na co trafić chciałem, czyli jakiś pomnik okolicznościowy dotyczący odzyskania niepodległości przez Polskę, który mógłbym uwiecznić na fotografii. No i proszę, oto i jest:



Wykonałem zdjęcie, zasalutowałem i już mknąłem dalej w kierunku centrum. Pokonałem całą długość Malty, mijając po drodze pojedynczych biegaczy i skierowałem się na most Rocha. Tam również zaliczyłem szybki postój na zdjęcie:



i popędziłem w kierunku Starego Rynku. Nie spodziewałem się tak apokaliptycznej pustki w jego obrębie, raptem parę osób na krzyż...



Cóż, nic to. Dalej spokojnym tempem skierowałem się w stronę ulicy św. Marcina, na której odbywały się obchody dzisiejszego święta państwowego. O tej porze, po całym dniu atrakcji, też już niewiele osób, jak na standardy tak wielkiego miasta, było na miejscu. Cóż, jutro nie ma zmiłuj - do pracy, Rodacy - idąc tym tokiem myślenia, wielu z wcześniej zgromadzonych zwyczajnie już rozeszło się do domów.



Zobaczyłem, co chciałem i co sobie założyłem jako cel podróży. Pozostał jeszcze tylko jeden punkt - Poznań City Center, którego nie było dane ujrzeć mi ukończonego jak do tej pory, bo do Poznania zwykle udawałem się autkiem, więc nie było za bardzo po co tam zaglądać. Co według mnie? Kurde, no oprócz nowoczesnego i na pierwszy rzut oka funkcjonalnego i estetycznego dworca kolejowego, to tylko kolejna galeria handlowa, ze szkła, betonu i stali, o awangardowej i niespotykanej bryle, pełniąca rolę jednej z wizytówek miasta. Może się podobać, ale nie musi. Mnie się podoba rozmach, nie podoba się natomiast cała ta "lajfstajlowa" otoczka współczesnego konsumpcjonizmu, której jest symbolem. No ale co kto lubi. Według mnie nie szpeci, choć z drugiej strony niczego też konkretnego nie symbolizuje, a szkoda - Poznań ma wiele symboli, które mogłyby być przeniesione na grunt architektury, choćby w jakimś minimalnym stopniu.



Zakupiłem za horrendalne 21 złotych w biletomacie bilet na pociąg z opcją przewozu roweru (ech, czasy studenckie i idąca za tym studencka zniżka baaardzo się by w tej chwili przydały) i władowałem się do bardzo, bardzo imponujących mi, czystych, świeżych, bardzo efektywnych i efektownych wagonów Elfa i ruszyłem w podróż do domu. Kocham Elfy za ten naprawdę miły dla oka styl, funkcjonalność (stanowiska rowerowe nie wadzą nikomu, a przy tym są naprawdę wygodne w użytkowaniu), za to ciepło, za wygodne fotele, ogólną czystość, bardzo czytelny system informacyjny i naprawdę przemiłą obsługę pociągu, która niestety zmuszona była poinformować mnie jakieś 20 minut od rozpoczęcia jazdy, że stoimy w szczerym polu, bo właśnie rozjechaliśmy sarnę, a w związku z zaistniałym wypadkiem obsługa pociągu musi rutynowo sprawdzić, czy nic nie uległo uszkodzeniu i czy nic tym samym nie zagraża bezpieczeństwu podróżnych - no ale feralne 10 minut minęło i dalej już bez przeszkód dotoczyłem się na miejsce, czyli do stacji kolejowej Gutowo Wlkp, skąd bezpośrednio do domu dostałem się już rowerem.

Bardzo udany wyjazd, naprawdę - przy tym ciekawy i z serii tych, które na pewno powtórzę. :)

Szkoda gadać, jak wygląda po tej błotnej przeprawie w okolicach Stroszek mój rower i moje spodnie, aktualnie piorące się w najlepsze w pralce. No ale to się na dniach ogarnie :)

Co powiedział mi licznik? Pokonane spokojnym, rekreacyjnym tempem 72,89 km w czasie 3h 1m i 31s ze średnią prędkością 24,09 km/h.

A oto, co zarejestrował tracker:

Licznik Meridy pokazuje już 4930 pokonanych kilometrów! Jeszcze trochę i będę jeździł pięciotysięcznikiem - ale póki co należy mu się za dobre sprawowanie prawdziwe, rowerowe SPA :)

Komentarze
wooow, po przeczytaniu tego wpisu stwierdzam, że Ty NAPRAWDĘ musisz lubić jazdę na rowerze.. mi rowera mocno brakuje.. ale do Poznania po nocy nie chciałoby mi się jechac ;p

PCC ma jeden plus - jak masz ponad godzine do pociągu, to przynajmniej jest, co ze sobą zrobić, bo na starym dworcu przez pewien czas nie było ani pół poczekalni.

ja 11 listopada byłam w Białej Podlaskiej. Przez tamtejszy (piękny!!) dworzec przejeżdżał w 1918 roku sam Piłsudski, odznaczał lokalnych bohaterów itd, także uważam, że święto państwowe mam zaliczone ;p
Nimfa - 22:50 sobota, 16 listopada 2013 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa accza
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl