Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2016

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Niedziela, 26 czerwca 2016

Na Śnieżkę! XXVI Uphill Race Śnieżka 2016

Powiadają, że nie jest kolarzem górskim ten, kto nigdy w górach nie kręcił.

Powiadają także, że ślimak jest rybą. Czujecie temat. Ludzie dużo mówią, ale często niewiele z tego wynika.

Trudno jednak kwestionować, co kto mówi, dopóki nie odczuje się tego na własnej skórze. Zawsze ciągnęło mnie do gór. Uwielbiam po nich chodzić, uwielbiam kontemplować bezkresne przestrzenie wypełnione drzewami, poprzebijane skałami, okraszone mgłą i doprawione szumem błądzącego pośród szlaków wiatru, niosącego ten specyficzny i w swój naturalny sposób cudowny zapach.

Przemierzając górskie szlaki, zawsze zastanawiałem się, jak to byłoby super móc wziąć ze sobą rower i przemierzyć niektóre z nich na dwóch kółkach. "Tu byłoby ciężko", albo "ale bym sobie tędy zjechał!" - te myśli wiecznie kołatały mi w głowie. Sama myśl, że mógłbym się toczyć pośród tych wszystkich wspaniałości bardzo mnie motywowała do tego, by wreszcie tego dokonać. I w końcu pojawiła się taka okazja, a wszystko zaczęło się kilkanaście tygodni temu, gdy napotkałem podczas przeglądania Internetu na zapowiedź zapisów na wyścig Uphill Race Śnieżka. Pomyślałem: dlaczego nie? Mocy w nogach chyba już na tyle mam, sprzęt sprawny też, chęci nie brakuje - witaj przygodo! Problemem była liczba miejsc, ponieważ była ona limitowana do 350 zawodników, a problemy przy zapisach na ten wyścig są już ponoć legendarne, ze względu na ogromne zainteresowanie imprezą, dlatego też na początku maja, gdy nadeszła "godzina zero", czatowałem przy komputerze (podobnie jak wiele setek innych zapaleńców) by "wyklikać" możliwie szybko swoje miejsce w sektorze startowym. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie się spieszyłem, bo choć faktycznie 90% miejsc zostało zajętych niemal ad hoc, to pozostałe 10% miejsc obsadzanych było jeszcze przez najbliższą dobę. Jak głoszą wieści w Internecie, ponoć w tej edycji organizatorzy przesadzili trochę z wysokością wpisowego (200 zł!), z czym poniekąd się zgadzam (ale o tym później), co spowodowało, że tym razem nie wszyscy wielbiciele kolarstwa górskiego rzucili się na "numerek" jak na łatwą zdobycz. Ja jednak byłem newbie i to pod każdym względem.

Śnieżkę udało mi się zdobyć do tej pory 3 razy w życiu, z czego ostatni wypad do Karpacza datowany jest na lato 2015 roku. Co innego jednak tam podejść jako turysta, a co innego podjechać rowerem jako rywalizujący zawodnik. Zapisy się odbyły, pieniądze wpłaciłem, oczekiwałem z niecierpliwością na dzień, w którym będę musiał stanąć w sektorze startowym i szepnąć do siebie: "teraz już nie ma odwrotu".

Nadszedł dzień wyjazdu, czyli sobota, 26. czerwca. Gdy to piszę, wspomnienia są jeszcze świeże, bo takiego upału, jak w ten weekend, mieszkańcy naszego regionu nie zapomną długo. Potworny skwar lejący się z nieba, brak możliwości oddychania, dzień, w którym dla każdego najlepszym strojem było "jak najmniej i jak najluźniej", byle się schłodzić. Jako, że do pracy chodziłem cały tydzień na dość wczesną godzinę, postanowiłem się wyspać - wszak przede mną było pakowanie, 250 km jazdy samochodem i rozbijanie namiotu, a wszystko to w towarzystwie nieprzeciętnych upałów i wielkiej niewiadomej - jak wielkich szkód dokona na mej drodze, nieuchronnie nadciągająca burza, przed którą przestrzegały wszelkie służby meteorologiczne (i nie tylko) w regionie i kraju.

Nieoceniona w tym wszystkim była pomoc mojej Ewy, która w czasie, gdy ja zajęty byłem przygotowaniami sprzętu i pakowaniem samochodu, zajęła się ogarnianiem rzeczy "przyziemnych", czyli jedzenia, ubrań, podstawowego wyposażenia biwakowego, etc. Efekty pracy obojga zmieściły się do mojego samochodu, owszem. Ale dopiero po pozbawieniu go tylnej kanapy. Ot, taki sobie wyjazd pod namiot w góry na raptem jedną noc...

Taki stan rzeczy miał jednak swoje uzasadnienie - bardzo obawiałem się prognoz pogody, które zwiastowały kataklizm, musiałem zatem być pewny, że zarówno podczas obozowania, jak i w czasie wyścigu, będę gotowy na absolutnie każdą pogodę: ciepło i zimno, wiatr i deszcz, etc., etc., więc w podstawowym ekwipunku wylądowały trzy zestawy ciuchów odpowiednich tak na warunki odpowiednie dla sauny, jak i na takie, którymi cechuje się pobyt w tureckim więzieniu; trzy, bo moje komplety "cywilne" i rowerowe, oraz odzież Ewy (na szczęście nie mam dziewczęcia-primadonny, która potrzebuje sześciu kompletów odzienia wszelkiego na tylko jedną okazję ;) )



W drogę wyruszyliśmy planowo, ciesząc się, że godzinę później miał się rozpocząć mecz Polska-Szwajcaria, który (jak się okazało - zupełnie słusznie) sprzątnie Polaków z dróg i zrobi się względny spokój na szosach. Mknęliśmy więc nie niepokojeni nadmiernym ruchem. Mijane po drodze miasteczka zdawały się być całkowicie wymarłe. W miejscach remontowanych na próżno poszukiwać było można robotników, w okolicy boisk i trzepaków dzieci i młodzieży, a w miejscach newralgicznych dla bezpieczeństwa ruchu drogowego - policjantów. Przy wyjeździe z Gostynia dopadło nas to, czym straszyły do tej pory wszelkie serwisy związane z bezpieczeństwem regionu i wczesnym ostrzeganiem: nawałnica. Ta trwała jednak krótko, bo w raptem paręnaście sekund wywinęliśmy się z poza jej obszaru i mknęliśmy dalej przed siebie. Później podobna sytuacja dopadła nas jeszcze kilkukrotnie, ale ogólnie tragedii nie było. Cieszył mnie fakt tego, że takie zjawiska występowały w przeddzień wyścigu, a nie w jego trakcie.

Na miejsce dojechaliśmy w planowanym czasie, czyli jakoś po godzinie 18.00. Zameldowaliśmy się na polu namiotowym, rozbiliśmy namiot i dosłownie chwilę później z góry spadł na nas deszcz - tak oto suche ulice Karpacza zamieniły się w niewielkie rzeki, które na szczęście dość sprawnie odprowadzała instalacja kanalizacyjna. Pragniemy serdecznie pozdrowić właściciela pola namiotowego Pod Lipami, który użyczył nam parasol w drodze do pobliskiej szkoły, gdzie mieściło się biuro zawodów. Zrobię mu małą reklamę: człowiek przemiły, o swoje pole namiotowe dba i każdemu serdecznie je polecam, ponieważ za niewielką cenę macie naprawdę świetnie zadbane i wyposażone miejsce do obozowania.


Widok na Śnieżkę z głównej ulicy w chwilę przed zakończeniem opadów - już nazajutrz miałem się tam znaleźć i to za pomocą roweru...

Po odebraniu pakietu startowego, który zawierał numer startowy z chipem, kilka ulotek i jakąś drobnicę do jedzenia oraz zestaw kosmetyków od sponsora, poszliśmy z Ewą na kolację mistrzów. Pizza i piwo w obliczu czekającej mnie jutrzejszej niewiadomej były bardzo budujące.



Po jedzeniu poszliśmy na małe zakupy do lokalnej Stonki, ja osobiście dojadłem się jeszcze sporą porcją tortellini z mięsem (pół pizzy? To śmiesz nazywać "porcją jedzenia"?) i po ogarnięciu się, poszliśmy oddać się w objęcia Morfeusza już prosto do namiotu.

Noc była bardzo ciepła. Nie pytajcie mnie, dlaczego jej większość zapamiętałem ze szczegółami. Po prostu, długo nie mogłem zasnąć (ostatni moment, w którym spojrzałem na zegarek, będąc jeszcze całkowicie przytomnym, był po drugiej w nocy) - a to przeszkadzał porywisty wiatr (ot, ostatni bastion przechodzącej przez region burzy), a to organizm nie chciał za nic w świecie poczuć większego zmęczenia... Trudno mówić o tym, bym był całą sprawą podekscytowany. Przeciwnie, czułem narastającą irytację - robiło się coraz później, chciałem się dobrze wyspać przed startem, a tu ani się na sen nie zanosiło, ani pogoda nie napawała zbytnim optymizmem. Obawiałem się "godziny zero", ponieważ zgodnie z prognozą, którą sprawdziłem na chwilę przed ułożeniem głowy do poduszki, Karpacz miał być regularnie moczony przez deszcz i mocno schłodzony względem minionej soboty, co wróżyło spory chłód na samej Śnieżce (prognozowano 8 stopni Celsjusza przed południem na szczycie). Pocieszałem się w duchu tym, że prognozy pogody rzadko mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością i - ostatecznie sam nie wiem, kiedy - zasnąłem.

Dźwięk budzika rozdarł moją czaszkę o 7.00 rano. Miałem do wykonania kilka czynności przed startem (mającym mieć miejsce o godzinie 10.00), ale nie byłem specjalnie rozentuzjazmowany słysząc, jak w ścianki namiotu łomocze deszcz. Nic to, zawsze jeszcze pozostawały trzy godziny, w których pogoda może się diametralnie zmienić... skrzyżowałem palce i wytoczyłem się z namiotu.

Przygotowałem depozyt do oddania przed startem, a który zawierał ciepłe ubrania, które samochód pilotujący wyścig miał zawieźć ze sobą na szczyt Śnieżki, by po wyścigu móc ubrać się w ciepłe i suche rzeczy w oczekiwaniu na zjazd. Ewa wstała chwilę po mnie i byłem jej niesamowicie wdzięczny za fakt, że w momencie, gdy ja szedłem w górę ulicy oddać do biura zawodów depozyt, to ona zajęła się przygotowaniem dla mnie śniadania i chwała jej za to. Dobre śniadanie, uszykowanie podstawowych rzeczy - to rzeczy tak ważne, a jednocześnie tak nieznośnie ciążące w obliczu tego, że trzeba przygotować jeszcze sobie odpowiednie rzeczy, złożyć do kupy rower, dobrać wyposażenie, itd. - gdybym miał to robić sam, musiałbym wstać chyba z godzinę wcześniej, co po tak nieprzespanej nocy nie byłoby ani łatwe, ani przyjemne. Dziękuję Słońce :)

Śniadanie jadłem obserwując nieprzemijający opad deszczu. Pomału jednak zaczęła narastać we mnie nadzieja, ponieważ najnowsze prognozy mówiły o zaniknięciu opadów już po godzinie 9.00, czyli na godzinę przed startem. Inna kwestia, że wiatr bardzo się uspokoił i był w zasadzie pomijalny. Obawiałem się jednak chłodu, ale (jak się później okazało) zupełnie niesłusznie. Ubrałem się w długie ciuchy, zupełnie słusznie sądząc, że im wyżej, tym chłodniej. Poszliśmy na miejsce startu. Dokonałem chwilowej rozgrzewki, podjechałem sobie pod niewielkie wzniesienie przy głównym deptaku, zjechałem także dwa razy, by sprawdzić poprawność działania wszelkich mechanizmów roweru, po czym ustawiłem się w sektorze, gdzieś poza połową stawki. Wtedy jeszcze myślałem, że to dobry pomysł - wszak nie miałem jeszcze doświadczenia w wyścigach w górach i obawiałem się, że na przedzie mógłbym wszystkim przeszkadzać. Pokorna ze mnie bestia, ale też trochę... nie wiem, głupia?



Pożegnałem się z Ewą, która stojąc z boku obserwowała start wraz z innymi kibicami. Jeszcze chwila do startu iiiii... ruszyli!

Pamiętacie zwolnione tempo słowa "ruszyli" kabaretu "Ani Mru Mru" w ich słynnym skeczu "Supermarket"?
No właśnie. Tak to wyglądało. Trochę farsa, bo ruch był, hmmm... zaledwie znikomy, przynajmniej w miejscu, z którego startowałem ja :D

Stawka bardzo pomału ruszyła pod górę, a ja od samego początku miałem problem z osobami, które ewidentnie albo się ślamazarzyły, albo nie ustępowały miejsca szybszym. O zgrozo - ciekawe, ile osób z drugiej strony miało później podobne problemy ze mną :D Cały czas jednak, trochę nazbyt pokornie w stosunku do siebie, powtarzałem w myślach: "nie szarżuj, teraz szalejesz, a później opadniesz z sił i wszyscy za plecami będą musieli cię wyprzedzać!". W tej myśli trwałem zaledwie kilka minut, ponieważ - ze zdziwieniem - stwierdziłem, że albo to ze mną nie jest tak tragicznie, albo z innymi uczestnikami było trochę gorzej, ale o dziwo wielu z nich wyprzedzałem przez pierwsze dwa kilometry, nie będąc jednocześnie wyprzedzanym przez nikogo innego.

Faktycznie jednak, tego dnia czułem się idealnie. Fizycznie nic mi nie dolegało, pogoda zdawała się kształtować całkowicie po mojej (i pewnie nie tylko mojej) myśli, sprzęt pracował idealnie - nic dziwnego, że w mojej głowie ciągle kołatała myśl: "jest tak dobrze, że coś tu się chyba zaraz spierdoli". Parłem przed siebie - ustabilizowałem tempo na spokojne, ale stabilne 15 km/h i oczekiwałem na pierwsze trudności terenowe, do których nieuchronnie docieraliśmy. I oto nastały... wraz z podjazdem koło kościoła Wang - nachylenie wzrosło znacznie, a wraz z nim pojawiła się drobna, lecz bardzo równa, kostka kamienna, która jednak wszystkich utwierdziła w przekonaniu, że oto dość tego dobrego - prawdziwą rywalizację (głównie ze samym sobą) czas zacząć!

Zaczęło się robić naprawdę ciężko. Wciąż jednak było na tyle dobrze, że trzymałem równe tempo i sporadycznie wyprzedzałem pojedynczych zawodników. Łańcuch wylądował na najniższej tarczy z przodu. Do największej z tyłu brakowało już tylko jednego kliknięcia manetką. Dziwne, ale po raz pierwszy w życiu obawiałem się, że... może zabraknąć mi przełożeń. Trzymałem stałe tempo, które teraz wynosiło zaledwie 8 km/h, ale wciąż pozwalało na wyprzedzanie. Chyba właśnie fakt, że wciąż - pomimo ślimaczego tempa - zostawiałem za sobą wciąż kolejnych zawodników powodował, że nogi posłusznie podtrzymywały tempo, a moje morale szybowało - chyba nawet wyżej, niż sięga szczyt Śnieżki. Wzrok miałem przykuty do najbliższych dwóch metrów przed sobą, by unikać coraz większych nierówności i dziur pomiędzy bardzo już nierównymi kawałkami głazów, które zastąpiły piękny, równy, kamienny bruk znany mi sprzed świątyni Wang. Coś zaczęło kapać na ramę i ściekać po niej ciurkiem. Po zaledwie dwóch sekundach namysłu dostrzegłem, że to nie deszcz, nie mgła, nie wysoka wilgoć, nie krople lecące z otaczających nas drzew, ale mój własny pot zalewał mi skutecznie oczy i strumieniem leciał w dół po twarzy.

Zaskakująco - moje tempo nie spadało, zawodników wciąż wyprzedzałem, nogi posłusznie kręciły a ręce kurczowo trzymały się kierownicy. Przy takim nachyleniu zacząłem odczuwać coś nowego - coś, czego dotąd na rowerze nie było dane mi odczuć, a mianowicie - ból... kręgosłupa. Tak, kręgosłupa, który obciążony nienaturalnie nachyloną sylwetką ciała, walczącego z grawitacją usilnie ciągnącą mnie wraz z rowerem w dół, pomału zaczynał błagać o litość. Sprawy nie ułatwiał również fakt, że jechałem przecież po nierównych i śliskich kamieniach, na których rower (za sprawą wysokiego ciśnienia powietrza w oponach i zablokowanego na okoliczność podjazdu amortyzatora) podskakiwał, a ja wraz z nim. Nie dawałem się jednak. Na horyzoncie zamajaczył przeszło stumetrowy, pierwszy jak do tej pory, płaski fragment drogi. Ulga pojawiła się na twarzy wszystkich. Ja sam wrzuciłem nawet blat i kilka biegów wyżej z tyłu, by rozpędzić rower do przeszło 30 km/h na tym krótkim fragmencie drogi. Impet rozpędu niewiele mi jednak dał - następny poziom nachylenia był jeszcze większy, niż poprzedni. Po raz kolejny - mała tarcza z przodu, największa z tyłu i ta sama mina człowieka, któremu wycinają nerkę żywcem pojawiła się na mojej twarzy. Nogi nie protestowały, kręgosłup natomiast krzyczał: "kurwa, co z tobą nie tak?!" - wybaczcie wulgaryzmy, ale gdyby kręgosłup miał głos, powiedziałby dokładnie coś takiego. Parłem dalej do przodu. Pomału zaczęła ogarniać nas gęsta mgła. Zacząłem widzieć raptem jednego zawodnika przed sobą, za sobą ludzi już tylko słyszałem.

Dobijając do ósmego kilometra trasy, natrafiliśmy na konkretną ściankę, podczas pokonywania której tempo spadło do żałosnych 6 km/h, jednak wciąż było to nachylenie, które nie zmuszało mnie do wstawania z siodła, ani tym bardziej do schodzenia z roweru. W końcu jednak pojawiło się zbawienie - bufet przy schronisku. Chwyciłem w dłoń oferowaną przez obsługę porcję wody i wlałem ją sobie haustem do ust. Chwilę później nastąpił cud, zbawienie, coś nieprzeciętnie pięknego, co można zawrzeć w słowie "ulga" ze względu na okoliczności, a mianowicie... zjazd. Nie był on stromy, ponadto był usłany mocno wystającymi z trasy, bardzo nierównymi, mokrymi i śliskimi kamieniami, a sprawy nie ułatwiał fakt, że przecież cały szlak, od samego startu wyścigu, do samego jego końca, nie był wyłączony z ruchu turystycznego - trzeba więc było przy prędkościach dochodzących do prawie 50 km/h w gęstej mgle i przy tak zdradliwej nawierzchni uważać nie tylko na siebie i na innych, szarżujących uczestników wyścigu, ale także na turystów, którzy pojawiali się niejako znikąd.

Tuż za tym szaleńczym zjazdem, na którym każdy z nas w kilka sekund zrobił to, co w warunkach podjazdu zajmuje minuty, znowu pojawił się podjazd, ale nie był on stromy i o dziwo przejechałem go ze średnią tarczą z przodu. Mijając w gęstej mgle Dom Śląski nabrałem nadziei - byłem już u podnóża Śnieżki, to ostatnia prosta przed metą!



Licznik przekroczył już na zjeździe dziesiąty kilometr, teraz przeszkody nie stanowiły dla mnie już ani płuca, którym brakowało oddechu w tym szalonym tempie, ani kręgosłup, który postanowił przestać boleć (a może to endorfiny zastąpiły ból?) - teraz liczył się już fakt, że nie mogę się poddać i na metę MUSZĘ dojechać za wszelką cenę bez schodzenia z roweru, bez odpinania się od pedałów - z tarczą, a nie na tarczy. Zacząłem mijać zjeżdżających już w dół zawodników, którzy zgodnie z regulaminem wyścig zakończyli i - po dekoracji okolicznościowym medalem i chwili odpoczynku - dostali nakaz powrotu do podnóża góry, do Domu Śląskiego, gdzie mieściła się ostateczna lokalizacja grupująca wszystkich zawodników po wyścigu, w oczekiwaniu na wspólny zjazd.

Mijałem przedostatni łuk - stąd było widać szczyt doskonale, ponieważ na tej wysokości mgła nie zasłaniała już niczego. Byłem tak blisko celu! Nieoczekiwanie jednak dla mnie, trasa zaczęła zmieniać nachylenie na niebezpieczne dla mojego planu - brakło mi przełożeń w rowerze, a z przyjemnością zredukowałbym bieg o jeszcze jeden, byle móc choć odrobinę zwiększyć kadencję, która spadła do tak niskiego poziomu, że milisekunda słabości mogła kosztować mnie stójkę i upadek z powodu całkowitego zatrzymania się.



Ostatnie dwadzieścia metrów do mety i kumulacja - podjazd wydawał mi się niemal pionowy! Naprężyłem w wysiłku wszystkie mięśnie i, dając z siebie wszystko, zdecydowanie parłem do przodu. Szedłem niemal w trupa, co dość zabawnie brzmi zważywszy na fakt, że ledwie się poruszałem. Piętnaście metrów. Okrzyki kibiców, którzy nie oszczędzali dopingu nikomu, kto dał z siebie wszystko, byle na metę wpaść jadąc na rowerze, a nie wprowadzając go piechotą. Dziesięć metrów. "Dalej, allez, dasz radę!" - no co, ja k**wa nie dam rady? Ja?!

Stało się. Przekroczyłem próg pomiaru czasowego. Zatrzymałem się. Organizm przez pierwsze trzy sekundy nie mógł pojąć, dlaczego wszystkie mięśnie, napięte w skrajnym wysiłku od przeszło godziny, nagle rozluźniają się, by móc nareszcie odpocząć. Z twarzy cieknie mi pot, zęby mimowolnie szczerzą się - nareszcie w uśmiechu, zmywając z twarzy grymas zaciśniętej szczęki. Udało się! Dojechałem na metę! Nie zawiódł organizm, nie zawiódł sprzęt, a i ja nie byłem już więcej "kolarskim prawiczkiem" - mam na koncie swoją pierwszą w życiu, prawdziwą górę :)

Przyjąłem z rąk organizatorów medal i rozejrzałem się wokół. Widok szczęśliwych twarzy ludzi, którzy szczęśliwie dotarli tutaj przede mną - to widok znany mi z innych wyścigów. Tak właśnie działają endorfiny, których morze zalewa człowieka w momencie, gdy ukończy pomyślnie jakąś rywalizację. Ważne jednak było to, tak bardzo dla mnie nietypowe, otoczenie całości - szczyt góry, wspaniały krajobraz rozciągający się po horyzont - to była prawdziwa nagroda za ten trud i - tak dotąd mi nieznany - masakryczny wysiłek dla organizmu, na który pomimo faktu, że okazałem się być przygotowanym, to jednak nie miałem okazji dotąd odczuć czegoś równie ciężkiego na własnej skórze. Odstawiłem rower i chwyciłem telefon, by oznajmić Ewie swój sukces.



Po telefonie uznałem, że wypadałoby poprosić kogoś o pamiątkowe zdjęcie, wszak niecodziennie wjeżdża się na Śnieżkę rowerem ;)



Udałem się na chwilę odpoczynku. Po dziś dzień pozostaję w szoku, jak mój organizm to zniósł. Mięśnie zarzynane przez ponad godzinę ponad skraj swoich możliwości, po przejechaniu linii mety zachowywały się wzorowo, nie osłabły, nie bolały, jak zwykły to robić po jakichś szybkich maratonach. Zadziwiająco miałem w sobie nadal mnóstwo energii. Kilkuminutowy odpoczynek wykorzystałem na zrobienie sobie kilku zdjęć widoczków i podjąłem decyzję o wyruszeniu w drogę powrotną - zgodnie z regulaminem, jako finiszer po krótkim odpoczynku, miałem zjechać (bacząc przy tym na turystów i wciąż ścigających się, innych zawodników) do podnóża góry, miejsca zbiórki koło Domu Śląskiego. Rozpocząłem zatem powolny zjazd, przez pierwszych sto metrów kibicując zawzięcie wraz z tłumem wszystkim tym, którzy walczyli z ostatnimi metrami tego morderczego podjazdu. Kolejnych sto metrów dalej zatrzymałem się na ostatnie zdjęcia z jednym ze współzjeżdżających, czego efektem jest fakt, że mogę tutaj wstawić chociażby to zdjęcie, o:



Zdecydowałem się też na zmniejszenie ciśnienia w oponach, co było niezwykle trafną decyzją - bardziej elastyczna opona pozwoliła pokonywać zjazd o wiele stabilniej i z większą przyczepnością. Po kilku minutach kontrolowanego, niezbyt szybkiego (ze względu na wąską ścieżkę i spory ruch na niej) zjazdu, znalazłem się koło Domu Śląskiego, gdzie odebrałem swój złożony wcześniej w depozyt plecak z ciepłymi i suchymi rzeczami. Zrzuciłem z siebie przepoconą bluzę i koszulkę i nałożyłem na siebie tak przyjemnie suchy, czysty i ciepły strój, zaparkowałem rower pod murem budynku i udałem się po odbiór gorącej herbaty, napojów i drobnej przekąski.

Ach, cudownie było usiąść sobie obok dwóch innych przypadkowych zawodników i przez ponad godzinę móc, w tak pięknych okolicznościach krajobrazu (pomimo, że bardzo zamglonego) porozmawiać o wrażeniach z wyścigu. Bardzo mnie cieszył fakt, że wszyscy byli skorzy do rozmowy. Całe zgromadzenie przypominało koło dyskusyjne, dominującymi tematami był wyścig, szeroko pojęte kolarstwo, znalazło się także coś dla geeków, zapatrzonych w swój (i cudzy) sprzęt. Tak bardzo odmienny stan świadomości od tego obecnego na co dzień...

O godzinie 13.00 z małym haczykiem rozpoczął się kontrolowany przez pojazd pilotujący zjazd całej grupy w kierunku miasta. Przebiegł on spokojnie, ze względu na warunki, jakie obowiązywały na górze w chwili startu. No bo tak:


Widok na Śnieżkę (tak, to to coś wielkiego, czego nie widać za tym trzecim, jeszcze widocznym patykiem)


Widok na Dom Śląski (stoję przecież tuż obok)


Widok na trasę zjazdu

Było zatem ciekawie, ale jak się okazało - zupełnie nie było powodów do obaw. Tym bardziej, że w miarę pokonywania trasy, mgła ulegała rozrzedzaniu. To dziwne, jak bardzo swobodnie ocenia się trasę zjeżdżając po niej, raptem trzy godziny wcześniej wyciskając z siebie absolutnie wszystko, by móc ją pokonać wjeżdżając. Teraz spoglądałem na nią już nie tylko z dużym respektem, ale także z satysfakcją - pokonałem ją.

Moglibyście się zastanawiać - wielkie mi co, podjechał i przeżywa, jakby komunę obalił.
Odczucia mają jednak to do siebie, że są sprawą indywidualną, a na mnie takie - z pozoru błahe - sukcesy, działają bardzo motywująco. :)

Zjazd przebiegł bez zakłóceń, a chwilowy skok adrenaliny zapewniała prędkość przelotowa, jaką uzyskiwaliśmy już poza świątynią Wang, mknąc ku centrum Karpacza szerokimi, asfaltowymi serpentynami. Nie podam jej, bo to już podpadałoby pod paragraf :)

Dotarłem do miejsca startu, gdzie czekała na mnie Ewa. Oboje - odtąd już pieszo - udaliśmy się z powrotem na pole namiotowe, gdzie zwinęliśmy obozowisko, spakowaliśmy wszystko do samochodu, ja skorzystałem z możliwości ogarnięcia się i tak oto mogliśmy powrócić z powrotem do Zasiedmiogórogrodu, w stronę zachodzącego Słońca. I żyli długo i szczęśliwie, amen.



Suche fakty, czyli krótkie podsumowanie.

Koszt zapisu na wyścig to 200 zł. Czy to dużo? Według mnie - tak. W latach ubiegłych ceny były niższe, a (według wielu opinii w Internecie) organizatorzy zapewniali tyle samo, co i w tym roku. Z drugiej jednak strony naprawdę trudno znaleźć okazję do wyścigów na takiej trasie w Polsce - na mało który, tak wysoki górski szczyt można wjechać rowerem! To sprawia, że sama formuła wyścigu jest wyjątkowa i tym bardziej daje to satysfakcję każdemu startującemu.

Trasa prezentowała się następująco:


Według oficjalnych pomiarów, cyferki prezentują się następująco:
Czas: 1h 21m 48s
Miejsce open: 126 (na 323 osoby - sukces, wszak marzyło mi się miejsce gdzieś w połowie stawki :D)
Miejsce w kategorii wiekowej M2: 35 (na 71 osób)



Teraz pewnie długo nie będzie dane mi ujrzeć Śnieżki. Trzeba od niej trochę odpocząć. Niemniej jednak, miło będzie wracać do niej wspomnieniami... :)



Blogi rowerowe na www.bikestats.pl