Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2015

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Niedziela, 28 czerwca 2015

Mosina, Gogol i opuchnięte niebiosa.

Myślałby kto, że końcówka czerwca będzie esencją polskiego lata: gorącego, momentami upalnego, z ciepłymi powiewami pachnącego roślinnością wiatru, polami mieniącymi się zbożem złotem, ptactwem wyśpiewującym pieśni radosne.

Zaprawdę powiadam, srodze by się zawiódł.

Rekonwalescencja po wypadku przebiegła pomyślnie - dla nogi całkowicie, dla mojego portfela natomiast ani trochę. Poznański ZTM otwarcie powiedział mi, że treść mojej skargi na absurdalne oznakowanie dróg rowerowych jest całkowicie bezpodstawna i w ogóle, że śmierdzę ja i słowa moje.

Z innych wiadomości: przez ten czas dotarł do mnie strój teamowy - choć kosztowny, to niezwykle efektowny i efektywny. Cena ma swoje uzasadnienie - tak dobrze uszytego stroju nigdy wcześniej nie miałem na sobie i teraz prowadzę wewnętrzną walkę: używać go na treningach i szybko tym samym zniszczyć? Czy może używać go tylko przy okazji startów w maratonach, ale męczyć się z dotychczasowymi ciuchami, które choć niezłe, to nijak nie przystają do idealnie dopasowanych strojów rodem z Martombike? Nie wiem, czas pokaże. :)

Rzecz kolejna, że Kellys dorobił się całkowicie nowych kół i opon, bo stare opony odeszły do krainy Wiecznego Bieżnika (poprzez jego utratę rzecz jasna), a piasty w starych kołach... cóż, nie wytrzymały prób, którym je poddawałem. Aktualny zestaw oparty w całości na produktach DT Swiss naprawdę daje radę i radochę ;) a opony Continentala to sprawdzony - bo znany mi swego czasu z Meridy - sposób na niezłą kombinację przyczepności i lekkości. Oby też wytrzymałości... ;)

Nad całością powyższego czuwało niebo, które do samego końca spędzało sen z powiek wszystkim, którzy szykowali się na maraton Gogola w Mosinie. Sobotnie, wieczorne opady, które oglądałem zupełnie bezradny przez okno pokoju, stawiały pod znakiem zapytania sukces tej edycji wyścigu w tej podpoznańskiej miejscowości. Rano jednak na wszystkich czekała całkiem miła niespodzianka - było względnie sucho, a niebo, choć całkowicie zakryte szarymi chmurami, nie zamierzało dłużej płakać. Wiecie, jest taki kolokwializm - było ch*jowo, ale stabilnie. Chmury? Spoko. Że mokro? To jeszcze fajniej, dawno się nie zbłociłem. Ale kalendarz pokazujący datę 28 czerwca i termometr zacofany we wskazaniach o ładnych kilka miesięcy, wyświetlający 14 stopni celsjusza - to niezbyt miły widok. Zwłaszcza, że po Dolsku, na którym pomimo słońca trochę wymarzłem, chciałem się pościgać przy trochę większym cieple.

Wstałem ja, wstało moje dziewczę ukochane, zjedliśmy co nieco, spakowaliśmy rower i inne graty do samochodu i ruszyliśmy do Mosiny. Miasteczko startowe, jak to u Gogola - można było odnaleźć bez nawigacji. Wokół pełno rowerzystów, którzy pozostawiali swoje wehikuły wszędzie gdzie się dało. Tak też zrobiliśmy my. W kolejce do biura zawodów nie staliśmy długo, ale i tak zdążyło nas trochę zmrozić. Dowiedziałem się, że startuję z sektora trzeciego i tak poinformowany, poszedłem przygotowywać się do wyścigu. Międzyczasie wypatrywałem kolegów z RESTIVE Team, którzy mieli stawić się na starcie obu dystansów. I stawili się, a jakże, kolega Michał dał radę wypatrzyć mnie jako pierwszy. Pogawędziliśmy chwilę, po czym rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę, wszyscy przy akompaniamencie monotonnego, ale sympatycznego głosu konferansjera i hulającego, zimnego wiatru.





Ustawiłem się w sektorze startowym, zresztą - byłem tam jako jeden z pierwszych, a wszystko przez to, że start przesunięto o pół godziny, co raczej jest ostatnimi czasy normą :) W końcu jednak godzina zero się zbliżała. Dzięki pomocy Ukochanej, do samego startu mogłem stać w sektorze w ciepłym ubraniu i z zapewnionym piciem, za co serdecznie jej dziękuję :)

Mały pre-flight check



i peleton dystansu mega ruszył ku przeznaczeniu. Przez pierwszy kilometr byliśmy prowadzeni przez radiowóz policyjny na czele, który przeprowadził nas przez stromy i długi zjazd w dół ulicą asfaltową, który kończył się bardzo ostrym nawrotem - co uważam osobiście za bardzo dobre posunięcie. Niejedna groźna w skutkach kraksa mogłaby się tam wydarzyć zwłaszcza, że peleton na samym początku przypominał ogromny kocioł ledwie zorganizowanego chaosu. Za ostrym nawrotem nastąpił ostry start, ale tym razem czekała nas długa wspinaczka asfaltową drogą, co po pierwsze rozciągnęło peleton a po drugie wstępnie uformowało stawkę. Czysto, schludnie, antyseptycznie.





Za podjazdem czekał nas przejazd szybkim zjazdem po kocich łbach i od tej pory wpadaliśmy już wszyscy do lasu, gdzie rozpoczęła się typowa walka o wszystko: pozycję w stawce, przyczepność i utrzymanie się w siodle. Było zadziwiająco szybko i aż prosiło się o odrobinę technicznej trasy, ale realia były nieubłagane: przez zdecydowaną większość drogi czekały na nas wyłącznie szybkie zjazdy, niewymagające podjazdy i jeżeli singletracki - to niekoniecznie trudne technicznie, ba, nawet dość szerokie. Szybkie tempo dość szybko mnie rozgrzało i niemal natychmiast przestałem żałować, że zostawiłem na starcie ciepłą wierzchnią warstwę stroju - krótka koszulka wystarczała całkowicie, a i tak nie była w stanie powstrzymać ciała przed poceniem się.



Po kilku kilometrach jechałem już całkiem swobodnie - peleton rozciągnął się na tyle, że można było zająć się utrzymywaniem tempa. Wysoka wilgotność potęgowała zapach soczyście zazielenionego lasu, a sporadyczne kałuże nie pozwoliły nikomu powrócić na metę czystym - tak zawodnikom, jak i ich rumakom. Większych incydentów nie pamiętam - raz tylko bezpośrednio przede mną dwoje rywali znalazło przysłowiowe pisiont groszy, obaj zaliczając klasyczne OTB. Na szczęście pozbierali się tak szybko, jak upadli i dalej gnali przed siebie.

Po niecałych trzydziestu kilometrach, po pokonaniu bardzo stromego wzniesienia (którego chyba nikt nie był w stanie pokonać na kołach) dotarliśmy ponownie do miasteczka zawodów. Moment mojego wjazdu udało się uwiecznić Ewie :)



Tuż po przejechaniu przez bramki pomiaru czasu, następował wjazd w bardzo przyjemny, choć też zdecydowanie zbyt krótki odcinek XC - szybki, kręty singletrack dawał mi niesamowitą radochę, ale ta skończyła się zdecydowanie zbyt wcześnie trochę rozczarowującym powrotem na trasę, którą pokonywałem wcześniej. Przejazd tymi samymi odcinkami, co na pierwszym okrążeniu, stawał się trochę monotonny zwłaszcza, że z nikim nie trzeba było się bić o pozycję w stawce. Daleko za mną majaczyła jakaś pojedyncza postać, a przede mną widziałem zarysy kilku osób, których nie byłem w stanie dogonić. Skupiłem się więc na utrzymywaniu w miarę równego tempa. Mijając bufet chwyciłem kawałek banana, którego pochłonąłem w kilka sekund. Na ostatnich dziesięciu kilometrach dopadła mnie grupka kilku ścigantów, która wyrosła chyba z podziemi. Skorzystałem z okazji i uczepiłem się ich kół, dając się wieźć przez jakieś dwa kilometry. W końcu jednak dotarliśmy do wzniesienia przed metą, które znowu zmusiło wszystkich do podbiegania na szczyt, gdzie tę kilkuosobową grupkę zostawiłem w tyle. Ostatni podjazd przed metą, choć nie był już zbyt stromy, skutecznie zweryfikował moc w nogach u niektórych osób jadących wcześniej przede mną. Wyprzedziłem jeszcze parę osób i na metę zawitałem zupełnie sam - nie będącym przez nikogo gonionym, ani też nikogo nie goniąc, z czasem 2:03.03 h, co dało mi 62 miejsce na 157 klasyfikowanych osób na dystansie mega. Z rezultatu jestem bardzo zadowolony, a moim celem jest - a jakże - polepszanie rezultatów :)

Koledzy z Restive też dali z siebie wszystko:
Jędrzej Piotrowski - mini - 1:02.00
Michał Łabiak - mini - 1:07.05
Łukasz Kamiński - mini - 1:10.05

Niestety, nie miał szczęścia kolega Mateusz Wasielewski, który z powodu awarii nie ukończył wyścigu, po przejechaniu ponad połowy dystansu mega.


Odnalazłem w tłumie osób Ewę, przeszliśmy się po miasteczku, przy samochodzie ogarnąłem się trochę, przebrałem, zamontowałem rower na dachu i poszedłem zjeść miskę ryżu, którą oferował dziś Gogol jako posiłek regeneracyjny. Zapewne zostalibyśmy dłużej, ale pogoda nie była ani trochę łaskawa, więc wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu.

Strasznie mi się podobało - dopisało mi samopoczucie, sprawdził się sprzęt a i pogoda ostatecznie okazała odrobinę łaski oszczędzając wszystkim deszczu i pozwalając, by kolejna edycja Gogola mogła odbyć się przy dużej - bo przekraczającej pół tysiąca osób - frekwencji.

Zapis z trasy jest, ale tracker w pewnym momencie mi się przyciął, skutkiem czego może być małe przekłamanie w śladzie, a już na pewno w prędkości maksymalnej, którą zarejestrował jako 130 km/h ;)



Blogi rowerowe na www.bikestats.pl