Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2014

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Środa, 30 kwietnia 2014

Kwiecień 2014 - podsumowanie.

Kwiecień-plecień. Bo ja wiem? Pogoda była łaskawa, mieliśmy wiele ciepłych dni (choć mokrych także), co sprzyjało kręceniu. Odwiedziłem Kórnik, pierwszy raz w tym roku podjechałem także rowerem do pracy... Miałem też niepowtarzalną okazję przemieszczać się drogami pośród pól pokrytych kwitnącym rzepakiem - te barwy, te zapachy, te widoki... :)

Błotniki kupione, teraz trzeba wziąć się za, jak dotąd ignorowane, koła. Opony są już naprawdę mocno zużyte, a felgom przyda się małe centrowanie. Łańcuch też zbliża się szybko do swojego granicznego przebiegu. Dla mnie dobrze - bo to znaczy, że warunki i czas mi sprzyjają :)

Pokonany dystans: 902 km
Stan licznika: 7753 km
Niedziela, 27 kwietnia 2014

Kórnik mać!

Kupiłem sobie błotniki. Tak, piszę o tym, jakbym naprawdę nie miał już o czym pisać, ale nie ukrywam, że to jeden z elementów wyposażenia roweru, którego mi brakowało - a przynajmniej od momentu, w którym stare błotniki, zrobione przez małe, chińskie rączki, połamały się od zwykłej eksploatacji, gdzieś mniej-więcej miesiąc temu. Zainwestowałem więc w SKS - niemiecka jakość, niemiecka cena, więc dla Polaka z prawdziwie polską pensją musiało być to odczuwalne. Niespełna 100 zł za dwa kawałki plastiku? Co noc słyszę tajemnicze szepty: "shame on you!", które nie odpuszczają i w sumie całkiem słusznie. Obawiam się, że to mój portfel i "moje skąpe ja" są ich źródłem... Trudno, przecierpię to i ostatecznie pozostanę z fajnymi błotnikami. Ale ja nie o tym... Miałem ogólnie napisać, że jak już się te błotniki kupiło, to nie powinno się mieć już absolutnie żadnego powodu, by moknąć bite dwa dni z rzędu podczas rekreacyjnych przejażdżek. Odkryłem, że posiadać błotniki to jedno, a mieć odrobinę intuicji i myślącego mózgu, by je zapobiegawczo przed przejażdżką założyć - to drugie.
Wniosek? Nie kupujcie błotników nie upewniwszy się wcześniej, czy posiadacie choć odrobinę oleju w głowie. Inaczej stracicie masę pieniędzy, moknąc przy tym całkowicie za darmo.

Dobra, dość tego pieprzenia w bambus. Ustaliliśmy już, że rozumku to w mej pustej głowie się nie uświadczy, mam za to całe pokłady zacięcia do organizowania spontanicznych (czasami aż nadto) wyjazdów. Dzisiejsza niedziela upłynęła pod znakiem spotkań rodzinnych i ostatecznie jak już wszystko się uspokoiło i pozostała mi reszta dnia wolna, była godzina 16.00. Standardowy rytuał w takiej sytuacji obejmuje zaparzenie kawy, odpalenie google maps i wybór celu, do którego zamierzam się zawieźć przy pomocy moich niezdarnych kończyn dolnych i roweru nimi napędzanym. Miałem prawdziwą zagwozdkę, czy wybrać jezioro Budzisławskie, czy też (z racji dość późnej, bądź co bądź) pory nie wybrać się po prostu na jakieś kółko 30-40 kilometrowe i powrócić do domu... Ostatecznie zdecydowałem, że skoro nad jezioro Budzisławskie jest przeszło 50 km w jedną stronę, to powrót szykuje mi się w całkowitych ciemnościach. Trudno, padło na bliżej nieokreślone "wkoło karolu" - i do domu. Była jednak 16.45, gdy nagle (naprawdę do tej pory nie wiem, co mi strzeliło do głowy) stwierdziłem, że jadę do Kórnika, bo tam przecież nigdy nie byłem, w sensie - nie rowerem. Tym razem jednak nie przejąłem się, że to ta sama odległość (na oko) co nad wspomniane wcześniej jezioro - zwyczajnie dorzuciłem do plecaka aparat fotograficzny i ciepłą bluzę na drogę powrotną - i ruszyłem. Z racji, iż wcześniej nie mogłem sobie ustalić trasy drogami i szlakami pobocznymi, zmuszony byłem zasuwać drogami wojewódzkimi i krajowymi. Sądziłem, że cały przejazd odbędzie się z duszą na ramieniu pośród pędzących aut, ale dziś kierowcy raz, że nie wykazywali niepokojącego i niebezpiecznego temperamentu przy omijaniu mnie, a dwa, że samochodów, nawet na drodze krajowej numer 11, było tak naprawdę jak na lekarstwo. I dobrze! Jechało się bez przeszkód i w niecałe dwie godziny od startu znalazłem się na miejscu, tuż koło słynnego kórnickiego zamku.

Epicki zamek kórnicki.
Tytuł-prowokator dla każdego grammar nazi. Tyle, że polskiego. Przymiotnik "epicki" jest słowem nadużywanym, zapożyczeniem wyjątkowo płytkim, niepoprawnym i nieprzystającym do większości kontekstów, z którymi się go zestawia, ale jakoś tak tutaj ma on swoje miejsce i nie razi bylejakością. Zacznijmy od samego Kórnika - miasto to (podobnie, jak wcześniej mijana Środa Wielkopolska) jest dla mnie zaskoczeniem miliardlecia. To naprawdę wspaniałe miasto, piękne, które chce się chłonąć każdymi zmysłami. Jest czyste, uporządkowane (nie licząc rozgardiaszu, którego przyczyną jest remont drogi na rynku), architektonicznie poprawne i - jak mniemam przy odpowiedniej pogodzie, w odpowiedniej porze roku (jak obecnie) - po prostu malownicze. Miasto naprawdę przyjazne wszystkim fanom architektury, choć to przede wszystkim za sprawą obiektu-symbolu, jakim jest zamek, a także przystający do niego ogród, z którego bardzo zmyślnie uczyniono jednocześnie ścieżkę edukacyjną, tą specyficzną enklawę określając mianem arboretum kórnickiego. Mało które miasto może pochwalić się tak przyjaznym, ciepłym i naturalnym miejscem wypoczynku dla mieszkańców. O tej porze roku mnogość kwitnących w wiosennym słońcu roślin na terenie arboretum wprost przyprawia o zawroty głowy, ale tylko o te pozytywne. ;)



















Czuję niedosyt, spowodowany zapewne tym, że miałem naprawdę niewiele czasu, by w spokoju przejść się ścieżkami pośród drzew i by w ten sposób sobie odpocząć - nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Przed wyruszeniem w drogę zawitałem do przyzamkowej knajpy, serwującej żarcie godne wystawnego, pałacowego żywota. Zakupiwszy więc hot-doga (wyśmienitego) i coś do picia, udałem się na brzeg sąsiadującego z zamkiem jeziora Kórnickiego, by tam, podziwiając naprawdę piękny zachód słońca, w spokoju się najeść i móc nasycić oczy tym widokiem przez ostatnich parę chwil.





W końcu zrobiło się tak późno, że mogłem już tylko zgadywać (co było od samego początku do przewidzenia) w którym miejscu mej powrotnej trasy ostatecznie okryją mnie całkowite ciemności. Uzbroiwszy rower w oświetlenie, ruszyłem w drogę powrotną, ku nieuchronnej ciemności i niestety - wmordęwindowi. Wiało dość mocno, zwłaszcza na pustkowiach, ale postanowiłem sobie, że skoro w jedną stronę dałem radę bez żadnego problemu przejechać dystans bez żadnej przerwy, to i tutaj zamierzam to samo powtórzyć. Udało się - do domu wróciłem niecałe dwie godziny później, w całkowitych ciemnościach brodząc już na drodze wojewódzkiej łączącej Środę Wielkopolską z Wrześnią.
Licznik pokazał 98,9 pokonanych kilometrów, w czasie 3:34.59

Trasa do:

i trasa powrotna:

Niedziela, 20 kwietnia 2014

Do Nekielki wiatrem szarpany, a z powrotem wpław.

Coś chyba nie tylko ja nie czuję klimatu świąt, n'est-ce pas? W zasadzie poza wydłużonym weekendem (i wyborną karkówką na niedzielny obiad) niczym szczególnym się one w tym roku nie objawiły. Najmilsza pochłonięta jest "pisaniem licencjatu", na co składa się cały szereg zajęć wszelakich (niekoniecznie też związanych z działalnością naukową), które próżno opisywać, bo miejsca na notkę by mi brakło. Kto kiedykolwiek licencjat pisał wie, o czym mówię - w każdym bądź razie była zaabsorbowana, zatem spotkanie z nią dziś nie wchodziło w grę. Pogoda natomiast wyraźnie dała mi do zrozumienia, że jeżeli zamierzam wybrać się na przejażdżkę, to muszę spodziewać się silnych podmuchów wiatru z bliżej nieokreślonych kierunków, nagłych jego zwrotów i niespodzianek, które on ze sobą niósł, a które z uporem maniaka ładowały się wprost do mych oczu. Tak jest, sezon na owady i inne dziwne paskudztwa powodujące nagłą ślepotę uważam za rozpoczęty.

Krótko po obiedzie spakowałem do plecaka aparat, banany sztuk trzy i zapas wody, zamknąłem za sobą opustoszały dom (reszta rodziny postanowiła pojechać na spacer do lasu w Nowym Folwarku, bynajmniej nie rowerem - łot, geniusze) i ruszyłem w drogę. Początkowo wiatr mi sprzyjał, ale w miarę upływu trasy (zwłaszcza za Marzeninem) zaczął wiać od boku, zaburzając rytm jazdy i spychając mnie do osi jezdni. Jechałem jednak wytrwale dalej i obserwowałem, co też takiego się dziś na drogach dzieje. Szału nie było, raczej pustki i - poza grupką czworga rowerzystów, jadących wspólnie gdzieś na wycieczkę po Czerniejewie - żadnych innych cyklistów oczy me nie miały okazji ujrzeć. Do Nekielki od samego początku miałem zamiar dostać się drogą okrężną, przez miejscowość Lipki, a to tylko z tego powodu, by nie zmuszać siebie do przemierzania tych samych ścieżek. Trasy swych przejazdów układam zwykle tak, by - jeśli to tylko możliwe - nie musieć dwa razy jechać tą samą ścieżką, tylko by wyznaczyć na mapie mniej lub bardziej idealny pierścień. Do lasu, kryjącego w sobie Jeziora Babskie, wjechałem sprawnie, nie zwalniając tempa - trakt leśny był dość równy i co ważne również dobrze ubity, co pozwoliło jechać bez przeszkód. Kilkakrotnie zatrzymywałem się w celu zorientowania się w kierunku jazdy (ironicznie możecie mnie nazywać Kapitan Azymut, cud że do kibla potrafię trafić bez żadnej mapy...) i niedługie minuty później stałem już przy brzegu jeziora Baba. Cóż mogę powiedzieć, przecudny akwen, choć niewielki, ale w otoczeniu szumiącego w silnym wietrze zieleniącego się lasu, czuć było ten odrębny, niespotykany nigdzie indziej charakter miejsca. Las, którego częścią jest miejscowość Nekielka, jest czymś niesamowitym, widowiskowym, prawdziwą gratką dla miłośnika przyrody. Szkoda tylko, że wrażenie psuła grupka jakichś buców, którzy pijąc piwo, paląc fajki i soczyście przeklinając, stali nieopodal mnie i w ten sposób wyraźnie oddawali się swej największej, wiosennej i niedzielnej przyjemności, na jaką stać ich wyobraźnię. Kątem oka dostrzegłem także pływającą przy samym brzegu rybkę. Niestety, do góry brzuchem.



Trudno było mi znieść to przymusowe towarzystwo, więc w myśl zasady: "albo ja, albo oni" - oddaliłem się. Tym razem jechałem przed siebie zgodnie z oznakowanym na niebiesko szlakiem, który wywiódł mnie w naprawdę wspaniałe miejsce. Miejsce, którego kontemplacji mógłbym oddawać się godzinami. Miejsce, którego piękna nawet w połowie nie oddają poniższe zdjęcia. Pośród naprawdę przyjemnego (choć odrobinę wymagającego) szlaku rowerowego nagle napotkałem na niewielkie jeziorko, przedzielone owym szlakiem właśnie. By ścieżka nie została zalana, woda przelewająca się z jednej części akwenu na drugi poprowadzona została wkopaną w grunt wielką, metalową rurą. Przejazd tą ścieżką, a także moje późniejsze przechodzenie tamtędy z aparatem było naprawdę miłym akcentem, którym owy las uraczył mnie przed przystąpieniem w podróż powrotną. Dałem sobie czas - by odpocząć, słuchając plusku wody przelewającej się z jednej części akwenu na drugą i by kontemplować to niezwykle rzadko spotykane zjawisko.















W końcu zaczął doskwierać mi chłód po raz pierwszy dzisiejszego dnia, a że byłem ubrany w koszulkę rowerową z krótkim rękawem i nie miałem nic w zanadrzu, musiałem zacząć się ruszać. Wsiadłem zatem na rower i - obrawszy właściwy kurs - skierowałem się ku drodze nr 92 prowadzącej do Wrześni. Widoki po drodze były naprawdę spektakularne. Łąki otaczające las były równie piękne i malownicze, co on sam. Mieszkańcy tych rejonów to prawdziwi szczęściarze...

Od tej pory dał o sobie znać naprawdę silny wmordewind. Nie przeszkadzało mi to - o dziwo, pomimo pokonania pięćdziesięciu kilometrów, częściowo też w terenie, miałem w sobie tyle siły, by utrzymywać prędkość powyżej 25 km/h. Na wysokości Zasutowa ta zwiększyła się jeszcze bardziej - deszcz, który zaczynał się rozkręcać na dobre, dodał mi animuszu i skutecznie, a nawet zbyt skutecznie, schłodził mi ciało, więc musiałem za wszelką cenę utrzymywać jego ciepłotę intensywnym pedałowaniem. Krople deszczu siekły moją twarz, na szczęście nie dolatując do oczu - dopiero teraz doceniłem obecność dodatkowego daszku w kasku. Oczy były idealnie chronione przed deszczem, nawet tak intensywnie i poziomo padającym, jak dziś.

Gnałem co sił w nogach, ostatecznie zatrzymując się pod polo marketem na Lipówce w nadziei, że deszcz osłabnie. Ten jednak tylko się wzmagał, więc znudzony i zziębnięty, skazany na kłujący deszcz, ostateczne przemoknięcie do suchej nitki i strugi deszczu lejące się spod kół (bo kto by pomyślał o tym, by wziąć ze sobą błotniki...) ruszyłem przed siebie, by pokonać te ostatnie, dzielące mnie od domu 10 kilometrów.


(choć zdjęcie temu przeczy, lało dość intensywnie)

Tempo miałem zacne (jak na tak silny, w mordę wiejący wiatr). Dziś także było mi dane docenić klasę IPX-6 Holuxa, na którym woda lejąca się strumieniami nie zrobiła żadnego wrażenia, a dzięki któremu mój telefon mógł spoczywać bezpieczny i odizolowany od wilgoci w otchłani plecaka. Wspaniały wynalazek :)

Do domu dotarłem prezentując się jak dwutygodniowy trup wyciągnięty z dna jeziora, tyle że wykazywałem nieco więcej oznak życia, ale co najważniejsze - czułem się odwrotnie proporcjonalnie do tego, jak wyglądałem, czyli jak nowo narodzony. Pomimo fatalnej końcówki wyjazd uważam za niezwykle udany :)

Tak to wyglądało:

Środa, 2 kwietnia 2014

Marzec 2014 - podsumowanie.

Luty to krótki miesiąc, ale jak do tej pory to właśnie marzec zniknął, nie wiedzieć dlaczego, szybciej niż pozostałe dwa miesiące mijającego roku. Łot, logika ;)

Marzec był przełomowy pod każdym względem - warunków pogodowych, zmiany czasu, nastaniem najlepszej istniejącej pory roku, a także (chyba najbardziej trywialny dla mnie powód) istotnych zmian w konfiguracji jednośladu, który będzie miał za zadanie twardo wozić mój kościsty tyłek dalej, gdziekolwiek zechcę.

No i w życiu prywatnym, marzec jest uosobieniem pewnego ważnego dla mnie momentu... O ile nie najważniejszego w życiu :)

Pokonany dystans: 417 km
Stan licznika: 6851 km

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl