Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2015

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Wtorek, 21 kwietnia 2015

Statystycznie przypada 2,4 wypadku na rok. Beat me!



Tak, to zakrwawione coś po prawej stronie, to moja noga, już po wstępnym oczyszczeniu w karetce pogotowia. Zdjęcie robione lewą ręką na SORze, bo bark ręki prawej nie dawał mi utrzymać telefonu.

Co się wydarzyło w skrócie? Wracałem z pracy z popołudniowej zmiany we wtorek, ale tym razem nieco inną trasą, bo przemieszczałem się ścieżkami rowerowymi na ulicy Dymka w Poznaniu. Ciemność całkowita, bo już późno było. Jechałem Meridą w pełnym uzbrojeniu, tj. z załadowanymi sakwami i w pełnym stroju bojowym, rowerowym outficie znaczy się. Oświetlony, a jakże, wszak z lampy przedniej wciąż jestem dumny - świeci toto jak latarnia morska w pełnej krasie. Cóż z tego, skoro w połączeniu z wysoką prędkością (35 km/h - wiatr pasował) oraz z faktu, że jechałem ścieżką po lewej stronie drogi, będąc oślepianym przez pojazdy z naprzeciwka, wzrok miałem skoncentrowany na utrzymaniu toru ruchu i na tym, by nie wpaść na jakiegoś pieszego bądź rowerzystę, który też mógł korzystać z tego odcinka... wpadłem na znak drogowy. Mówicie: co za kretyn! Słupa nie da się nie zauważyć! No i macie rację, nie da się. Albo i się da? Nocą, niemal NA ŚRODKU ŚCIEŻKI ROWEROWEJ, na odcinku drogi, na który nie pada bezpośrednio światło ulicznych latarni nikt nie spodziewa się znaku drogowego, prawda? Oczekuje się pieszych (mogących współdzielić tę część przestrzeni z rowerzystami), rowerzystów, dzieci i zwierzęta, ale nie słupa ze znakiem drogowym, który w takich warunkach kolorem wprost zlewa się z suchą, asfaltową ścieżką rowerową. O, dokładnie tak to wygląda (zrzut ekranu ze street view, dokładnie stąd):



Nic dziwnego, że koncentrowałem się na wszystkim, tylko nie na słupach, które w myśl polskiego prawa powinny stać w odległości minimum 20 cm od krawędzi ścieżki rowerowej. Mamy tutaj ewidentny przykład pogwałcenia tego przepisu.

No dobra, ale co dalej? Ano to, że nie miałem nawet pół sekundy czasu na reakcję - odbicie, czy rozpoczęcie hamowania. Cały impet uderzenia przejęła prawa klamkomanetka roweru i prawa część amortyzatora, a następnie prawa część kasku, prawy obojczyk i prawa noga, w której... utkwiła klamka hamulca. Nie zdążyłem nawet upaść. Odrzuciłem od siebie rower by zatamować krwotok z prawej nogi - sikało jak z rany postrzałowej z perforacją płuca po prostu. Podbiegł do mnie jakiś człowiek stojący na przystanku autobusowym parędziesiąt metrów wcześniej, zobaczył, w jakim jestem stanie i zadzwonił na pogotowie - nie zdążył jednak, ponieważ dosłownie kilkanaście sekund później od strony ulicy Szwajcarskiej nadjeżdżała karetka, która na mój gest ręką natychmiast zareagowała: włączyła "koguty", przystanęła na ścieżce. Ze środka wyskoczyło dwóch sanitariuszy, którzy natychmiast opatrzyli mi ranę i zbadali mnie pod kątem złamań i wstrząsu mózgu, którego na szczęście nie doznałem. Kask to podstawa! Mogłem mieć z mózgu whiskas, na szczęście ten zapewnił mi integralność szarej masy pod kopułą. Panowie byli niezwykle uprzejmi, działali szybko, po prostu profesjonalnie. Ich uprzejmość była na tyle ogromna, że bez problemu zabrali także na pokład karetki... mój rower! Do szpitala na Szwajcarskiej jest rzut kamieniem, więc podrzucili mnie tam, wypakowali mnie i rower do środka budynku (!) i przekazali dyżurującym tam lekarzom Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Międzyczasie po drodze, w karetce odbyłem rozmowę z bratem, by mógł przyjechać po mnie i po rower, co uczynił jakieś 30 minut poźniej. Chwała mu za to!

Dalej już procedura standardowa: szwy na nodze (sztuk dwie), RTG nogi, które wykazało brak ciał obcych i odprysków kości i wypis do domu - do którego podrzucił mnie brat.

Skrócony bilans:
- zbity prawy bark,
- zaszyta dziura w nodze,
- prawa noga przypomina baleron,
- pierwszego dnia praktycznie nie mogłem chodzić,
- seria lekarstw co 6 godzin w ciągu dnia,
- wyrzucone zbroczone krwią buty i skarpetki,
- pocięte jeszcze w karetce długie spodnie na rower,
- wstępnie zaobserwowane uszkodzenia roweru: prawa klamkomanetka, prawe ramię hamulca przedniego - zgięte. Mam nadzieję, że nie dostało się ramie i amortyzatorowi, nie wiem też, co z kołami - mogły się pokrzywić.

Nie wytrzymałem roku bez wypadku - w czerwcu ubiegłego roku potrącił mnie przecież samochód.
Co łączy te wydarzenia? Dwie rzeczy - powrót z pracy i... Merida. Pechowy rower, nie ma co ;) ale i tak zamierzam go naprawić i śmigać nim dalej - do pracy i na wyprawy. A jakże!

Sprawę zgłosiłem już ubezpieczalni, ale też za namową znajomych, mam zamiar bić się z ZDM w Poznaniu o odszkodowanie z tytułu źle umieszczonego oznakowania. Co z tego wyjdzie? Nie wiem. Odpowiednie wnioski zamierzam skierować na dniach, spróbować mi nie zaszkodzi.

Pierwszomajowy maraton w Śremie pozostaje już jedynie w sferze abstrakcji... W ogóle - zaczekać musi rower. Mija kolejny dzień, a mi go zaczyna brakować w naprawdę niebezpiecznym stopniu... :(
Piątek, 17 kwietnia 2015

Ignorant karol na start! - czyli maraton MTB w Dolsku.

Nastał kwiecień, wiosna pełną gębą. Wraz z nadejściem marca jednak, nastąpiło wiele istotnych zmian w moim życiu codziennym - na lepsze. Co tu dużo mówić, niektóre z tych zmian dają mi powód do nieschodzącego z twarzy uśmiechu, wręcz uszczęśliwiają. No ale nie o tym jest ten blog. Jest on o rowerach i od tej tematyki odbiegał nie będę.

Ale nie bez powodu też o zmianach wspominam. Od marca, moja skromna osoba, wstąpiła (przynajmniej nieoficjalnie jak dotąd) w szeregi Restive Team, czyli poznańskiego klubu zrzeszającego amatorów MTB. Drużyna wygląda obiecująco, w grupie pojawiają się śmiałe pomysły na rozwój oraz plany dotyczące działalności. Pierwszym krokiem, by się pokazać jako przedstawiciel tego teamu, było dokonanie przymiarek stroju rowerowego w klubowych barwach, na który czekam z niecierpliwością. Co tu dużo mówić - ten sezon pod względem mojej przynależności i identyfikacji w światku rowerowym będzie wyglądał dużo lepiej, niż ubiegły. De facto, ubiegły nie wyglądał pod tym względem w ogóle... ;)

Ale cóż to! Pierwsze śmiałe promienie słońca, które ogrzewają otoczenie. Pierwsze pąki na drzewach, wskazujące obecność wiosny. Niesamowite kaprysy pogodowe dające nam do zrozumienia, że z zimą się już pożegnaliśmy na dobre. No i kalendarz, nieubłaganie odmierzający mijające dni, w końcu pokazał, że do startu sezonu maratonów MTB pozostało już niewiele. Jak wiadomo z poprzedniego wpisu, jeden z nich mam już za sobą - zorganizowany przez GKKG maraton w Skorzęcinie. Świetny sposób na rozgrzewkę przed sezonem i na poczucie ducha rywalizacji, który zabił pierwszy głód wrażeń po zimie, która wypościła każdego, kto rywalizować lubi - nieważne, czy dla teamu, czy wyłącznie dla własnej satysfakcji. Drugim maratonem, w którym wziąłem udział, był wyścig w Dolsku, zorganizowany przez Wojciecha Gogolewskiego wyścig z serii Gogol MTB, na który w tym roku przyjechała rekordowa liczba uczestników - około 750 osób zasiliło w niedzielę, dnia 12 kwietnia 2015 roku na kilka godzin Dolsk, miasteczko położone 50 kilometrów od Poznania po to, by stanąć do rywalizacji na dwóch dystansach: mini (38 km) i mega (72 km).

Ale cofnijmy się o kilka dni. W środę przed wyścigiem, dopadło mnie cholerne choróbsko układu pokarmowego, potocznie zwane "jelitówką". Zważywszy na fakt, że chorowałem na to po raz pierwszy w życiu, nie wiedząc za bardzo, czego się po tym spodziewać, zdecydowałem, że nie zrezygnuję z niedzielnej rywalizacji. Choroba męczyła mnie do piątku i odebrała wiele, wiele sił. Nastała jednak niedziela, poranek wyglądał obiecująco, więc zdecydowałem, że raz kozie śmierć - jadę. Wystartuję w zadeklarowanym dystansie mega w planach mając dotarcie do mety, po prostu, po cichu licząc na to, że zostanę sklasyfikowany w pierwszej połowie stawki. Zapakowałem więc niezbędne rzeczy do samochodu, rower umieściłem na dachu i wyruszyłem w drogę do Dolska. Jechało się przednio, a krajobraz za szybami samochodu zmieniał się na lepsze - za Poznaniem zniknęły na dobre wysokie budynki, a za Kórnikiem ukształtowanie terenu robiło się coraz bardziej pofalowane i dzikie - mijane lasy i górki pozwoliły mentalnie przygotować mnie do tego, co mnie czeka. Pogoda? Błękitne niebo, na niebie "lampa" gwałcąca moje gałki oczne ostrym, wesołym, słonecznym światłem i... przenikliwie zimny, silny wiatr.



Dolsk okazał się być niewielkim miasteczkiem, położonym w niezwykle urokliwej krainie dziesięciu jezior - to trzeba po prostu zobaczyć. Piękne miejsce, polecam każdemu! Ale w dniu maratonu okoliczne widoki i specyficzny, przyjemny klimat tego niewielkiego miasteczka miały znaczenie drugorzędne. Do ośrodka Villa Natura, gdzie mieściło się miasteczko zawodów, dojeżdżam ze sporym zapasem czasu tak, by móc jeszcze załatwić wszelkie formalności w biurze zawodów. Biuro mieściło się na terenie ośrodka, a kolejka przypominała jedną z tych PRL-owskich po papier toaletowy, które są dla mnie legendą, albowiem nigdy (na szczęście) nie miałem okazji, by doświadczyć ich przekleństwa na własnej skórze. No, a przynajmniej do minionej niedzieli. Jako osoba wcześniej zarejestrowana przez Internet, a także za pośrednictwem tego medium opłacona, musiałem i tak sporo naczekać się za wydaniem numeru startowego i odbiorem pokwitowania. Osoby w biurze pracowały z prędkością światła, ale i tak nie były w stanie rozładować rosnącego w oczach korka, który tworzył się w okolicy biura. Czekałem z 20, może 25 minut i w końcu uzyskałem numer, zmarznąwszy przy tym niemiłosiernie. Mimo ostrego słońca, wiatr był naprawdę okrutnie zimny, więc poszedłem do nagrzanego samochodu, by choć przez chwilę móc się rozgrzać. Przegryzłem co nieco, zdjąłem rower z dachu, przebrałem się w stosowny strój i ruszyłem zrobić sobie niewielką rozgrzewkę. Podpinałem się pod jakieś grupki, które urządzały sobie sprinty pod górki, po czym szybkie zjazdy "na pazurki". W końcu jednak zbliżała się godzina 11.00, czyli deklarowana godzina startu dla maratończyków dystansu mega. Po przesunięciu startu na godzinę 11.15 - w eskorcie policji ruszyliśmy z ośrodka najpierw w starcie honorowym w kierunku dolskiego rynku, skąd miał nastąpić start ostry.







Po uszeregowaniu nas w szyku jak powyżej, czyli w kompletnym chaosie (a kto przejmowałby się jakimiś tam szykami), policja dała zezwolenie na start i ruszyliśmy. Najpierw wyjechaliśmy z rynku na drogę wojewódzką, gdzie czekał nas długi i dość stromy podjazd. Niestety, już po tych pierwszych paruset metrach widziałem pierwszą ofiarę tak ostrej, zgrupowanej jazdy - ktoś wmontował się w barierkę energochłonną po prawej stronie. Nie wiem, co się z biedakiem dalej działo, aczkolwiek chyba poza wywrotką nic więcej mu się nie stało. Oby. Na szczycie, do którego doprowadziła nas trasa wojewódzka, peleton skręcił w prawo i rozpoczęło się ściganie po nieutwardzonej i bardzo wysuszonej nawierzchni, co wzbijało tumany kurzu i pomału zaczęło nam dawać do zrozumienia, że ścigamy się w maratonie MTB. Było trochę nierówno, ale wszędobylski kurz i piach pozwolił niejednemu kolarzowi na szeroki uśmiech w tamtym miejscu - bo nareszcie każdy z nas mógł się doczekać tej upragnionej rywalizacji w kurzu i piachu, której tak bardzo brakowało przez okres zimowy. Drogi te prowadziły na pola uprawne - pośród rosnącego zboża została wytyczona ścieżka, po której peleton się poruszał. Prowadziła ona dość ostro w dół, a śliskie, niewykształcone, "trawiaste" zboże stanowiło dodatkowe utrudnienie dla utrzymania właściwego toru i kierunku jazdy. Pojawiły się pierwsze poważniejsze prędkości i nagle bach! Jedziemy pod górkę. Tutaj już zaczęły się kształtować pierwsze grupki - najwolniejsi spadli na sam koniec, najszybsi byli już daleko stąd, a średniacy nareszcie mieli wokół siebie trochę miejsca do manewrowania.



Po pokonaniu tej krótkiej serii podjazdów i zjazdów, w coraz większym kurzu i z wiatrem zacząłem zmierzać w kierunku bliżej niezidentyfikowanego lasu. Było nierówno, był kurz, piach i gałęzie mijanych krzaków i drzew, które sporadycznie smagały po twarzy, rękach, nogach i kasku by przypomnieć, że natura ma tutaj zdecydowanie najwięcej do powiedzenia. Peleton coraz bardziej rozciągał się, teraz zmiany w jego strukturze przypominały zabawę w kotka i myszkę - raz ja wyprzedziłem kogoś, innym razem ten ktoś mnie i o ile dobrze się przyjrzałem, sytuacja na czele wyglądała podobnie - tak samo, jak na tyle. Pojawiły się pierwsze awarie, co kilka kilometrów mijałem nieszczęśnika, który zmieniał przebitą dętkę, czy walczył z wygiętą przerzutką. Były też gleby, których moje oczy nie miały dane zarejestrować.



Jechało się godnie, sam maraton bardzo mi się podobał i nie męczył. Kilometry mijały, było różnie: płasko, pagórkowato, technicznie i zwyczajnie - miszmasz terenowy. Był także problem ignorancji - uściślimy: MÓJ problem, MOJEJ ignorancji, który w swej istocie kazał zapomnieć o tym, co przechodziłem kilka dni wcześniej i nie wziął na poprawkę mojej ograniczonej formy. Cisnąłem od początku trochę za mocno, a na punktach żywieniowych nie dbałem o to, by się właściwie posilić.



Skutek nie był natychmiastowy, a szkoda - może pozwoliłby mi w porę się opamiętać i posilić się czymś więcej, aniżeli dwiema porcjami żelu, które miałem w tylnych kieszeniach. Ba, pozwoliłby mi też na uzupełnienie zapasu płynów, których miałem w jednym bidonie niecałe 700 ml i które w najszczerszych chęciach nie wystarczą na przejechanie aż takiego dystansu bez dolewki. Szkolne błędy, bez komentarza. W okolicach pięćdziesiątego kilometra osłabienie zaczęło atakować mnie na dobre, a teren stawał się... przekornie, coraz gorszy, trudniejszy, wymagając coraz więcej zaangażowania, coraz więcej siły, których zaczęło ubywać mi drastycznie. Niemal zabił mnie podjazd, który jednak pokonałem jadąc (byli tacy, co rower pchali - mnie się udało przejechać go na najniższym przełożeniu). Także wiatr był złośliwy - do tej pory albo nie przeszkadzając, albo czasami pomagając - teraz wiał bez ceregieli prosto w twarz, a gdy obracał się bokiem do kierunku jazdy - spychał z obranego toru.



Na 55 kilometrze trasy opadłem z sił zupełnie. Moja prędkość "przelotowa" oscylowała w granicach 15 km/h. Wyprzedzali mnie absolutnie wszyscy, a ja walczyłem o utrzymanie tego niezbędnego minimum do momentu, w którym natrafię na punkt żywieniowy, a dobrze pamiętając, kilka kilometrów później ten miał się w końcu pokazać. Kręciłem więc korbą niemal stojąc w miejscu, ale w końcu dopełzając kompletnie wysuszonym i wygłodzonym do ostatniego bufetu. Tam się zatrzymałem, napełniłem bidon wodą po brzegi, wypiłem kilka uszykowanych kubków z wodą, zjadłem... chyba z dziesięć porcji bananów i zamieniłem międzyczasie kilka słów z niezwykle uprzejmymi chłopakami obsługującymi bufet. Dowiedziałem się od nich, że na starcie dystansu mini była mała kraksa, która skończyła się hospitalizacją dwóch osób. Tym nieszczęśnikom szczerze współczuję i mam nadzieję, że szybko powrócą na szlaki nadchodzących maratonów. Podziękowałem za jedzenie i picie i ruszyłem w drogę - przede mną pozostało ostatnich dziesięć kilometrów, litościwie nie będących nie wiadomo jak trudnych terenowo, bowiem o ile się najadłem i napiłem, o tyle organizm mój nie pozwalał mi już na przyspieszenie. Byłem skazany na "czołganie się" w kierunku mety, a pretensje o taki stan rzeczy mogę mieć wyłącznie do siebie.

Gdy ujrzałem tabliczkę oznajmującą, że to ostatnie dwa kilometry do końca, sił trochę mi przybyło - przecież nie można finiszować ciągnąc za sobą język ze zmęczenia! Spiąłem się więc i postanowiłem przyspieszyć wiedząc, że to ostatnie cykle wysiłku przed metą, którą wreszcie ujrzałem i którą przekroczyłem - zupełnie samotnie.



Wiedziałem, że nie mam nawet po co spoglądać na odczyty z licznika - te były niezwykle żałosne, a ja sam na siebie byłem zły o tak skrajną głupotę - którą przecież przerabiałem niejednokrotnie! Na następny maraton muszę radykalnie zmienić podejście do odżywiania w trakcie wyścigu, a także do dbania o zapasy płynów. Szkoda zdrowia na głodzenie się i odwadnianie.

Czy byłem usatysfakcjonowany? Jeszcze jak! Dojechałem do mety bez żadnej gleby, bez najmniejszej nawet usterki i suma summarum - nie byłem przecież ostatni :) Byłem - ekhem - dwudziesty od końca. Ale dojechałem? Ano, dojechałem! Paręnaście osób z różnych powodów wyścigu nie ukończyło, a przecież ukończenie wyścigu jest jego częścią, czyż nie? :)

Oto, co zarejestrował GPS:


Jak mawiają - pierwsze koty za płoty. Aaa, no i spodobał mi się niezwykle klimat imprez Gogola - pomimo tłumów, czuć tutaj swojską atmosferę i przyjazne nastawienie wszystkich uczestników do siebie. Było mi tam po prostu dobrze - nawet po wyścigu, gdy mogłem ze spokojem zająć się jedzeniem, powolną regeneracją i obserwowaniem całego tego zwariowanego podwórka. Gdy się trochę posiliłem i odpocząłem zdecydowałem, że najwyższa pora się zwijać do mieszkania. Przebrałem się, zapakowałem rower na dach i ruszyłem z powrotem do Poznania, zadowolony z naprawdę miło spędzonej niedzieli. Czy chcę wystartować u Gogola raz jeszcze? Jasne, że tak! Mosina, Suchy Las, wszystkie rejony Poznania - stoją przede mną otworem.

O ile coś mnie do tego czasu nie zabije ;)

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl