Piątek, 17 kwietnia 2015
Ignorant karol na start! - czyli maraton MTB w Dolsku.
Nastał kwiecień, wiosna pełną gębą. Wraz z nadejściem marca jednak, nastąpiło wiele istotnych zmian w moim życiu codziennym - na lepsze. Co tu dużo mówić, niektóre z tych zmian dają mi powód do nieschodzącego z twarzy uśmiechu, wręcz uszczęśliwiają. No ale nie o tym jest ten blog. Jest on o rowerach i od tej tematyki odbiegał nie będę.
Ale nie bez powodu też o zmianach wspominam. Od marca, moja skromna osoba, wstąpiła (przynajmniej nieoficjalnie jak dotąd) w szeregi Restive Team, czyli poznańskiego klubu zrzeszającego amatorów MTB. Drużyna wygląda obiecująco, w grupie pojawiają się śmiałe pomysły na rozwój oraz plany dotyczące działalności. Pierwszym krokiem, by się pokazać jako przedstawiciel tego teamu, było dokonanie przymiarek stroju rowerowego w klubowych barwach, na który czekam z niecierpliwością. Co tu dużo mówić - ten sezon pod względem mojej przynależności i identyfikacji w światku rowerowym będzie wyglądał dużo lepiej, niż ubiegły. De facto, ubiegły nie wyglądał pod tym względem w ogóle... ;)
Ale cóż to! Pierwsze śmiałe promienie słońca, które ogrzewają otoczenie. Pierwsze pąki na drzewach, wskazujące obecność wiosny. Niesamowite kaprysy pogodowe dające nam do zrozumienia, że z zimą się już pożegnaliśmy na dobre. No i kalendarz, nieubłaganie odmierzający mijające dni, w końcu pokazał, że do startu sezonu maratonów MTB pozostało już niewiele. Jak wiadomo z poprzedniego wpisu, jeden z nich mam już za sobą - zorganizowany przez GKKG maraton w Skorzęcinie. Świetny sposób na rozgrzewkę przed sezonem i na poczucie ducha rywalizacji, który zabił pierwszy głód wrażeń po zimie, która wypościła każdego, kto rywalizować lubi - nieważne, czy dla teamu, czy wyłącznie dla własnej satysfakcji. Drugim maratonem, w którym wziąłem udział, był wyścig w Dolsku, zorganizowany przez Wojciecha Gogolewskiego wyścig z serii Gogol MTB, na który w tym roku przyjechała rekordowa liczba uczestników - około 750 osób zasiliło w niedzielę, dnia 12 kwietnia 2015 roku na kilka godzin Dolsk, miasteczko położone 50 kilometrów od Poznania po to, by stanąć do rywalizacji na dwóch dystansach: mini (38 km) i mega (72 km).
Ale cofnijmy się o kilka dni. W środę przed wyścigiem, dopadło mnie cholerne choróbsko układu pokarmowego, potocznie zwane "jelitówką". Zważywszy na fakt, że chorowałem na to po raz pierwszy w życiu, nie wiedząc za bardzo, czego się po tym spodziewać, zdecydowałem, że nie zrezygnuję z niedzielnej rywalizacji. Choroba męczyła mnie do piątku i odebrała wiele, wiele sił. Nastała jednak niedziela, poranek wyglądał obiecująco, więc zdecydowałem, że raz kozie śmierć - jadę. Wystartuję w zadeklarowanym dystansie mega w planach mając dotarcie do mety, po prostu, po cichu licząc na to, że zostanę sklasyfikowany w pierwszej połowie stawki. Zapakowałem więc niezbędne rzeczy do samochodu, rower umieściłem na dachu i wyruszyłem w drogę do Dolska. Jechało się przednio, a krajobraz za szybami samochodu zmieniał się na lepsze - za Poznaniem zniknęły na dobre wysokie budynki, a za Kórnikiem ukształtowanie terenu robiło się coraz bardziej pofalowane i dzikie - mijane lasy i górki pozwoliły mentalnie przygotować mnie do tego, co mnie czeka. Pogoda? Błękitne niebo, na niebie "lampa" gwałcąca moje gałki oczne ostrym, wesołym, słonecznym światłem i... przenikliwie zimny, silny wiatr.
Dolsk okazał się być niewielkim miasteczkiem, położonym w niezwykle urokliwej krainie dziesięciu jezior - to trzeba po prostu zobaczyć. Piękne miejsce, polecam każdemu! Ale w dniu maratonu okoliczne widoki i specyficzny, przyjemny klimat tego niewielkiego miasteczka miały znaczenie drugorzędne. Do ośrodka Villa Natura, gdzie mieściło się miasteczko zawodów, dojeżdżam ze sporym zapasem czasu tak, by móc jeszcze załatwić wszelkie formalności w biurze zawodów. Biuro mieściło się na terenie ośrodka, a kolejka przypominała jedną z tych PRL-owskich po papier toaletowy, które są dla mnie legendą, albowiem nigdy (na szczęście) nie miałem okazji, by doświadczyć ich przekleństwa na własnej skórze. No, a przynajmniej do minionej niedzieli. Jako osoba wcześniej zarejestrowana przez Internet, a także za pośrednictwem tego medium opłacona, musiałem i tak sporo naczekać się za wydaniem numeru startowego i odbiorem pokwitowania. Osoby w biurze pracowały z prędkością światła, ale i tak nie były w stanie rozładować rosnącego w oczach korka, który tworzył się w okolicy biura. Czekałem z 20, może 25 minut i w końcu uzyskałem numer, zmarznąwszy przy tym niemiłosiernie. Mimo ostrego słońca, wiatr był naprawdę okrutnie zimny, więc poszedłem do nagrzanego samochodu, by choć przez chwilę móc się rozgrzać. Przegryzłem co nieco, zdjąłem rower z dachu, przebrałem się w stosowny strój i ruszyłem zrobić sobie niewielką rozgrzewkę. Podpinałem się pod jakieś grupki, które urządzały sobie sprinty pod górki, po czym szybkie zjazdy "na pazurki". W końcu jednak zbliżała się godzina 11.00, czyli deklarowana godzina startu dla maratończyków dystansu mega. Po przesunięciu startu na godzinę 11.15 - w eskorcie policji ruszyliśmy z ośrodka najpierw w starcie honorowym w kierunku dolskiego rynku, skąd miał nastąpić start ostry.
Po uszeregowaniu nas w szyku jak powyżej, czyli w kompletnym chaosie (a kto przejmowałby się jakimiś tam szykami), policja dała zezwolenie na start i ruszyliśmy. Najpierw wyjechaliśmy z rynku na drogę wojewódzką, gdzie czekał nas długi i dość stromy podjazd. Niestety, już po tych pierwszych paruset metrach widziałem pierwszą ofiarę tak ostrej, zgrupowanej jazdy - ktoś wmontował się w barierkę energochłonną po prawej stronie. Nie wiem, co się z biedakiem dalej działo, aczkolwiek chyba poza wywrotką nic więcej mu się nie stało. Oby. Na szczycie, do którego doprowadziła nas trasa wojewódzka, peleton skręcił w prawo i rozpoczęło się ściganie po nieutwardzonej i bardzo wysuszonej nawierzchni, co wzbijało tumany kurzu i pomału zaczęło nam dawać do zrozumienia, że ścigamy się w maratonie MTB. Było trochę nierówno, ale wszędobylski kurz i piach pozwolił niejednemu kolarzowi na szeroki uśmiech w tamtym miejscu - bo nareszcie każdy z nas mógł się doczekać tej upragnionej rywalizacji w kurzu i piachu, której tak bardzo brakowało przez okres zimowy. Drogi te prowadziły na pola uprawne - pośród rosnącego zboża została wytyczona ścieżka, po której peleton się poruszał. Prowadziła ona dość ostro w dół, a śliskie, niewykształcone, "trawiaste" zboże stanowiło dodatkowe utrudnienie dla utrzymania właściwego toru i kierunku jazdy. Pojawiły się pierwsze poważniejsze prędkości i nagle bach! Jedziemy pod górkę. Tutaj już zaczęły się kształtować pierwsze grupki - najwolniejsi spadli na sam koniec, najszybsi byli już daleko stąd, a średniacy nareszcie mieli wokół siebie trochę miejsca do manewrowania.
Po pokonaniu tej krótkiej serii podjazdów i zjazdów, w coraz większym kurzu i z wiatrem zacząłem zmierzać w kierunku bliżej niezidentyfikowanego lasu. Było nierówno, był kurz, piach i gałęzie mijanych krzaków i drzew, które sporadycznie smagały po twarzy, rękach, nogach i kasku by przypomnieć, że natura ma tutaj zdecydowanie najwięcej do powiedzenia. Peleton coraz bardziej rozciągał się, teraz zmiany w jego strukturze przypominały zabawę w kotka i myszkę - raz ja wyprzedziłem kogoś, innym razem ten ktoś mnie i o ile dobrze się przyjrzałem, sytuacja na czele wyglądała podobnie - tak samo, jak na tyle. Pojawiły się pierwsze awarie, co kilka kilometrów mijałem nieszczęśnika, który zmieniał przebitą dętkę, czy walczył z wygiętą przerzutką. Były też gleby, których moje oczy nie miały dane zarejestrować.
Jechało się godnie, sam maraton bardzo mi się podobał i nie męczył. Kilometry mijały, było różnie: płasko, pagórkowato, technicznie i zwyczajnie - miszmasz terenowy. Był także problem ignorancji - uściślimy: MÓJ problem, MOJEJ ignorancji, który w swej istocie kazał zapomnieć o tym, co przechodziłem kilka dni wcześniej i nie wziął na poprawkę mojej ograniczonej formy. Cisnąłem od początku trochę za mocno, a na punktach żywieniowych nie dbałem o to, by się właściwie posilić.
Skutek nie był natychmiastowy, a szkoda - może pozwoliłby mi w porę się opamiętać i posilić się czymś więcej, aniżeli dwiema porcjami żelu, które miałem w tylnych kieszeniach. Ba, pozwoliłby mi też na uzupełnienie zapasu płynów, których miałem w jednym bidonie niecałe 700 ml i które w najszczerszych chęciach nie wystarczą na przejechanie aż takiego dystansu bez dolewki. Szkolne błędy, bez komentarza. W okolicach pięćdziesiątego kilometra osłabienie zaczęło atakować mnie na dobre, a teren stawał się... przekornie, coraz gorszy, trudniejszy, wymagając coraz więcej zaangażowania, coraz więcej siły, których zaczęło ubywać mi drastycznie. Niemal zabił mnie podjazd, który jednak pokonałem jadąc (byli tacy, co rower pchali - mnie się udało przejechać go na najniższym przełożeniu). Także wiatr był złośliwy - do tej pory albo nie przeszkadzając, albo czasami pomagając - teraz wiał bez ceregieli prosto w twarz, a gdy obracał się bokiem do kierunku jazdy - spychał z obranego toru.
Na 55 kilometrze trasy opadłem z sił zupełnie. Moja prędkość "przelotowa" oscylowała w granicach 15 km/h. Wyprzedzali mnie absolutnie wszyscy, a ja walczyłem o utrzymanie tego niezbędnego minimum do momentu, w którym natrafię na punkt żywieniowy, a dobrze pamiętając, kilka kilometrów później ten miał się w końcu pokazać. Kręciłem więc korbą niemal stojąc w miejscu, ale w końcu dopełzając kompletnie wysuszonym i wygłodzonym do ostatniego bufetu. Tam się zatrzymałem, napełniłem bidon wodą po brzegi, wypiłem kilka uszykowanych kubków z wodą, zjadłem... chyba z dziesięć porcji bananów i zamieniłem międzyczasie kilka słów z niezwykle uprzejmymi chłopakami obsługującymi bufet. Dowiedziałem się od nich, że na starcie dystansu mini była mała kraksa, która skończyła się hospitalizacją dwóch osób. Tym nieszczęśnikom szczerze współczuję i mam nadzieję, że szybko powrócą na szlaki nadchodzących maratonów. Podziękowałem za jedzenie i picie i ruszyłem w drogę - przede mną pozostało ostatnich dziesięć kilometrów, litościwie nie będących nie wiadomo jak trudnych terenowo, bowiem o ile się najadłem i napiłem, o tyle organizm mój nie pozwalał mi już na przyspieszenie. Byłem skazany na "czołganie się" w kierunku mety, a pretensje o taki stan rzeczy mogę mieć wyłącznie do siebie.
Gdy ujrzałem tabliczkę oznajmującą, że to ostatnie dwa kilometry do końca, sił trochę mi przybyło - przecież nie można finiszować ciągnąc za sobą język ze zmęczenia! Spiąłem się więc i postanowiłem przyspieszyć wiedząc, że to ostatnie cykle wysiłku przed metą, którą wreszcie ujrzałem i którą przekroczyłem - zupełnie samotnie.
Wiedziałem, że nie mam nawet po co spoglądać na odczyty z licznika - te były niezwykle żałosne, a ja sam na siebie byłem zły o tak skrajną głupotę - którą przecież przerabiałem niejednokrotnie! Na następny maraton muszę radykalnie zmienić podejście do odżywiania w trakcie wyścigu, a także do dbania o zapasy płynów. Szkoda zdrowia na głodzenie się i odwadnianie.
Czy byłem usatysfakcjonowany? Jeszcze jak! Dojechałem do mety bez żadnej gleby, bez najmniejszej nawet usterki i suma summarum - nie byłem przecież ostatni :) Byłem - ekhem - dwudziesty od końca. Ale dojechałem? Ano, dojechałem! Paręnaście osób z różnych powodów wyścigu nie ukończyło, a przecież ukończenie wyścigu jest jego częścią, czyż nie? :)
Oto, co zarejestrował GPS:
Jak mawiają - pierwsze koty za płoty. Aaa, no i spodobał mi się niezwykle klimat imprez Gogola - pomimo tłumów, czuć tutaj swojską atmosferę i przyjazne nastawienie wszystkich uczestników do siebie. Było mi tam po prostu dobrze - nawet po wyścigu, gdy mogłem ze spokojem zająć się jedzeniem, powolną regeneracją i obserwowaniem całego tego zwariowanego podwórka. Gdy się trochę posiliłem i odpocząłem zdecydowałem, że najwyższa pora się zwijać do mieszkania. Przebrałem się, zapakowałem rower na dach i ruszyłem z powrotem do Poznania, zadowolony z naprawdę miło spędzonej niedzieli. Czy chcę wystartować u Gogola raz jeszcze? Jasne, że tak! Mosina, Suchy Las, wszystkie rejony Poznania - stoją przede mną otworem.
O ile coś mnie do tego czasu nie zabije ;)
Ale nie bez powodu też o zmianach wspominam. Od marca, moja skromna osoba, wstąpiła (przynajmniej nieoficjalnie jak dotąd) w szeregi Restive Team, czyli poznańskiego klubu zrzeszającego amatorów MTB. Drużyna wygląda obiecująco, w grupie pojawiają się śmiałe pomysły na rozwój oraz plany dotyczące działalności. Pierwszym krokiem, by się pokazać jako przedstawiciel tego teamu, było dokonanie przymiarek stroju rowerowego w klubowych barwach, na który czekam z niecierpliwością. Co tu dużo mówić - ten sezon pod względem mojej przynależności i identyfikacji w światku rowerowym będzie wyglądał dużo lepiej, niż ubiegły. De facto, ubiegły nie wyglądał pod tym względem w ogóle... ;)
Ale cóż to! Pierwsze śmiałe promienie słońca, które ogrzewają otoczenie. Pierwsze pąki na drzewach, wskazujące obecność wiosny. Niesamowite kaprysy pogodowe dające nam do zrozumienia, że z zimą się już pożegnaliśmy na dobre. No i kalendarz, nieubłaganie odmierzający mijające dni, w końcu pokazał, że do startu sezonu maratonów MTB pozostało już niewiele. Jak wiadomo z poprzedniego wpisu, jeden z nich mam już za sobą - zorganizowany przez GKKG maraton w Skorzęcinie. Świetny sposób na rozgrzewkę przed sezonem i na poczucie ducha rywalizacji, który zabił pierwszy głód wrażeń po zimie, która wypościła każdego, kto rywalizować lubi - nieważne, czy dla teamu, czy wyłącznie dla własnej satysfakcji. Drugim maratonem, w którym wziąłem udział, był wyścig w Dolsku, zorganizowany przez Wojciecha Gogolewskiego wyścig z serii Gogol MTB, na który w tym roku przyjechała rekordowa liczba uczestników - około 750 osób zasiliło w niedzielę, dnia 12 kwietnia 2015 roku na kilka godzin Dolsk, miasteczko położone 50 kilometrów od Poznania po to, by stanąć do rywalizacji na dwóch dystansach: mini (38 km) i mega (72 km).
Ale cofnijmy się o kilka dni. W środę przed wyścigiem, dopadło mnie cholerne choróbsko układu pokarmowego, potocznie zwane "jelitówką". Zważywszy na fakt, że chorowałem na to po raz pierwszy w życiu, nie wiedząc za bardzo, czego się po tym spodziewać, zdecydowałem, że nie zrezygnuję z niedzielnej rywalizacji. Choroba męczyła mnie do piątku i odebrała wiele, wiele sił. Nastała jednak niedziela, poranek wyglądał obiecująco, więc zdecydowałem, że raz kozie śmierć - jadę. Wystartuję w zadeklarowanym dystansie mega w planach mając dotarcie do mety, po prostu, po cichu licząc na to, że zostanę sklasyfikowany w pierwszej połowie stawki. Zapakowałem więc niezbędne rzeczy do samochodu, rower umieściłem na dachu i wyruszyłem w drogę do Dolska. Jechało się przednio, a krajobraz za szybami samochodu zmieniał się na lepsze - za Poznaniem zniknęły na dobre wysokie budynki, a za Kórnikiem ukształtowanie terenu robiło się coraz bardziej pofalowane i dzikie - mijane lasy i górki pozwoliły mentalnie przygotować mnie do tego, co mnie czeka. Pogoda? Błękitne niebo, na niebie "lampa" gwałcąca moje gałki oczne ostrym, wesołym, słonecznym światłem i... przenikliwie zimny, silny wiatr.
Dolsk okazał się być niewielkim miasteczkiem, położonym w niezwykle urokliwej krainie dziesięciu jezior - to trzeba po prostu zobaczyć. Piękne miejsce, polecam każdemu! Ale w dniu maratonu okoliczne widoki i specyficzny, przyjemny klimat tego niewielkiego miasteczka miały znaczenie drugorzędne. Do ośrodka Villa Natura, gdzie mieściło się miasteczko zawodów, dojeżdżam ze sporym zapasem czasu tak, by móc jeszcze załatwić wszelkie formalności w biurze zawodów. Biuro mieściło się na terenie ośrodka, a kolejka przypominała jedną z tych PRL-owskich po papier toaletowy, które są dla mnie legendą, albowiem nigdy (na szczęście) nie miałem okazji, by doświadczyć ich przekleństwa na własnej skórze. No, a przynajmniej do minionej niedzieli. Jako osoba wcześniej zarejestrowana przez Internet, a także za pośrednictwem tego medium opłacona, musiałem i tak sporo naczekać się za wydaniem numeru startowego i odbiorem pokwitowania. Osoby w biurze pracowały z prędkością światła, ale i tak nie były w stanie rozładować rosnącego w oczach korka, który tworzył się w okolicy biura. Czekałem z 20, może 25 minut i w końcu uzyskałem numer, zmarznąwszy przy tym niemiłosiernie. Mimo ostrego słońca, wiatr był naprawdę okrutnie zimny, więc poszedłem do nagrzanego samochodu, by choć przez chwilę móc się rozgrzać. Przegryzłem co nieco, zdjąłem rower z dachu, przebrałem się w stosowny strój i ruszyłem zrobić sobie niewielką rozgrzewkę. Podpinałem się pod jakieś grupki, które urządzały sobie sprinty pod górki, po czym szybkie zjazdy "na pazurki". W końcu jednak zbliżała się godzina 11.00, czyli deklarowana godzina startu dla maratończyków dystansu mega. Po przesunięciu startu na godzinę 11.15 - w eskorcie policji ruszyliśmy z ośrodka najpierw w starcie honorowym w kierunku dolskiego rynku, skąd miał nastąpić start ostry.
Po uszeregowaniu nas w szyku jak powyżej, czyli w kompletnym chaosie (a kto przejmowałby się jakimiś tam szykami), policja dała zezwolenie na start i ruszyliśmy. Najpierw wyjechaliśmy z rynku na drogę wojewódzką, gdzie czekał nas długi i dość stromy podjazd. Niestety, już po tych pierwszych paruset metrach widziałem pierwszą ofiarę tak ostrej, zgrupowanej jazdy - ktoś wmontował się w barierkę energochłonną po prawej stronie. Nie wiem, co się z biedakiem dalej działo, aczkolwiek chyba poza wywrotką nic więcej mu się nie stało. Oby. Na szczycie, do którego doprowadziła nas trasa wojewódzka, peleton skręcił w prawo i rozpoczęło się ściganie po nieutwardzonej i bardzo wysuszonej nawierzchni, co wzbijało tumany kurzu i pomału zaczęło nam dawać do zrozumienia, że ścigamy się w maratonie MTB. Było trochę nierówno, ale wszędobylski kurz i piach pozwolił niejednemu kolarzowi na szeroki uśmiech w tamtym miejscu - bo nareszcie każdy z nas mógł się doczekać tej upragnionej rywalizacji w kurzu i piachu, której tak bardzo brakowało przez okres zimowy. Drogi te prowadziły na pola uprawne - pośród rosnącego zboża została wytyczona ścieżka, po której peleton się poruszał. Prowadziła ona dość ostro w dół, a śliskie, niewykształcone, "trawiaste" zboże stanowiło dodatkowe utrudnienie dla utrzymania właściwego toru i kierunku jazdy. Pojawiły się pierwsze poważniejsze prędkości i nagle bach! Jedziemy pod górkę. Tutaj już zaczęły się kształtować pierwsze grupki - najwolniejsi spadli na sam koniec, najszybsi byli już daleko stąd, a średniacy nareszcie mieli wokół siebie trochę miejsca do manewrowania.
Po pokonaniu tej krótkiej serii podjazdów i zjazdów, w coraz większym kurzu i z wiatrem zacząłem zmierzać w kierunku bliżej niezidentyfikowanego lasu. Było nierówno, był kurz, piach i gałęzie mijanych krzaków i drzew, które sporadycznie smagały po twarzy, rękach, nogach i kasku by przypomnieć, że natura ma tutaj zdecydowanie najwięcej do powiedzenia. Peleton coraz bardziej rozciągał się, teraz zmiany w jego strukturze przypominały zabawę w kotka i myszkę - raz ja wyprzedziłem kogoś, innym razem ten ktoś mnie i o ile dobrze się przyjrzałem, sytuacja na czele wyglądała podobnie - tak samo, jak na tyle. Pojawiły się pierwsze awarie, co kilka kilometrów mijałem nieszczęśnika, który zmieniał przebitą dętkę, czy walczył z wygiętą przerzutką. Były też gleby, których moje oczy nie miały dane zarejestrować.
Jechało się godnie, sam maraton bardzo mi się podobał i nie męczył. Kilometry mijały, było różnie: płasko, pagórkowato, technicznie i zwyczajnie - miszmasz terenowy. Był także problem ignorancji - uściślimy: MÓJ problem, MOJEJ ignorancji, który w swej istocie kazał zapomnieć o tym, co przechodziłem kilka dni wcześniej i nie wziął na poprawkę mojej ograniczonej formy. Cisnąłem od początku trochę za mocno, a na punktach żywieniowych nie dbałem o to, by się właściwie posilić.
Skutek nie był natychmiastowy, a szkoda - może pozwoliłby mi w porę się opamiętać i posilić się czymś więcej, aniżeli dwiema porcjami żelu, które miałem w tylnych kieszeniach. Ba, pozwoliłby mi też na uzupełnienie zapasu płynów, których miałem w jednym bidonie niecałe 700 ml i które w najszczerszych chęciach nie wystarczą na przejechanie aż takiego dystansu bez dolewki. Szkolne błędy, bez komentarza. W okolicach pięćdziesiątego kilometra osłabienie zaczęło atakować mnie na dobre, a teren stawał się... przekornie, coraz gorszy, trudniejszy, wymagając coraz więcej zaangażowania, coraz więcej siły, których zaczęło ubywać mi drastycznie. Niemal zabił mnie podjazd, który jednak pokonałem jadąc (byli tacy, co rower pchali - mnie się udało przejechać go na najniższym przełożeniu). Także wiatr był złośliwy - do tej pory albo nie przeszkadzając, albo czasami pomagając - teraz wiał bez ceregieli prosto w twarz, a gdy obracał się bokiem do kierunku jazdy - spychał z obranego toru.
Na 55 kilometrze trasy opadłem z sił zupełnie. Moja prędkość "przelotowa" oscylowała w granicach 15 km/h. Wyprzedzali mnie absolutnie wszyscy, a ja walczyłem o utrzymanie tego niezbędnego minimum do momentu, w którym natrafię na punkt żywieniowy, a dobrze pamiętając, kilka kilometrów później ten miał się w końcu pokazać. Kręciłem więc korbą niemal stojąc w miejscu, ale w końcu dopełzając kompletnie wysuszonym i wygłodzonym do ostatniego bufetu. Tam się zatrzymałem, napełniłem bidon wodą po brzegi, wypiłem kilka uszykowanych kubków z wodą, zjadłem... chyba z dziesięć porcji bananów i zamieniłem międzyczasie kilka słów z niezwykle uprzejmymi chłopakami obsługującymi bufet. Dowiedziałem się od nich, że na starcie dystansu mini była mała kraksa, która skończyła się hospitalizacją dwóch osób. Tym nieszczęśnikom szczerze współczuję i mam nadzieję, że szybko powrócą na szlaki nadchodzących maratonów. Podziękowałem za jedzenie i picie i ruszyłem w drogę - przede mną pozostało ostatnich dziesięć kilometrów, litościwie nie będących nie wiadomo jak trudnych terenowo, bowiem o ile się najadłem i napiłem, o tyle organizm mój nie pozwalał mi już na przyspieszenie. Byłem skazany na "czołganie się" w kierunku mety, a pretensje o taki stan rzeczy mogę mieć wyłącznie do siebie.
Gdy ujrzałem tabliczkę oznajmującą, że to ostatnie dwa kilometry do końca, sił trochę mi przybyło - przecież nie można finiszować ciągnąc za sobą język ze zmęczenia! Spiąłem się więc i postanowiłem przyspieszyć wiedząc, że to ostatnie cykle wysiłku przed metą, którą wreszcie ujrzałem i którą przekroczyłem - zupełnie samotnie.
Wiedziałem, że nie mam nawet po co spoglądać na odczyty z licznika - te były niezwykle żałosne, a ja sam na siebie byłem zły o tak skrajną głupotę - którą przecież przerabiałem niejednokrotnie! Na następny maraton muszę radykalnie zmienić podejście do odżywiania w trakcie wyścigu, a także do dbania o zapasy płynów. Szkoda zdrowia na głodzenie się i odwadnianie.
Czy byłem usatysfakcjonowany? Jeszcze jak! Dojechałem do mety bez żadnej gleby, bez najmniejszej nawet usterki i suma summarum - nie byłem przecież ostatni :) Byłem - ekhem - dwudziesty od końca. Ale dojechałem? Ano, dojechałem! Paręnaście osób z różnych powodów wyścigu nie ukończyło, a przecież ukończenie wyścigu jest jego częścią, czyż nie? :)
Oto, co zarejestrował GPS:
Jak mawiają - pierwsze koty za płoty. Aaa, no i spodobał mi się niezwykle klimat imprez Gogola - pomimo tłumów, czuć tutaj swojską atmosferę i przyjazne nastawienie wszystkich uczestników do siebie. Było mi tam po prostu dobrze - nawet po wyścigu, gdy mogłem ze spokojem zająć się jedzeniem, powolną regeneracją i obserwowaniem całego tego zwariowanego podwórka. Gdy się trochę posiliłem i odpocząłem zdecydowałem, że najwyższa pora się zwijać do mieszkania. Przebrałem się, zapakowałem rower na dach i ruszyłem z powrotem do Poznania, zadowolony z naprawdę miło spędzonej niedzieli. Czy chcę wystartować u Gogola raz jeszcze? Jasne, że tak! Mosina, Suchy Las, wszystkie rejony Poznania - stoją przede mną otworem.
O ile coś mnie do tego czasu nie zabije ;)
- Sprzęt Kellys - sprzedany na części
Komentarze
Gratki za dojechanie :) Nie martw się o Kolegę wmontowanego w barierki. Podniósł się, otrzepał i pojechał dalej. Jest trochę obity i ma parę sińców.
To prawda, że trzeba jeść i pić na maratonie ale już sam tego doświadczyłeś. Kolejka w Dolsku to normalka, na innych maratonach już będzie szybciej.
Pozdrawiam i do zobaczenia :D JoannaZygmunta - 06:26 piątek, 17 kwietnia 2015 | linkuj
Komentuj
To prawda, że trzeba jeść i pić na maratonie ale już sam tego doświadczyłeś. Kolejka w Dolsku to normalka, na innych maratonach już będzie szybciej.
Pozdrawiam i do zobaczenia :D JoannaZygmunta - 06:26 piątek, 17 kwietnia 2015 | linkuj