Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2013
Dystans całkowity: | b.d. |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 0 |
Średnio na aktywność: | 0.00 km |
Więcej statystyk |
Wtorek, 30 lipca 2013
Szlak rowerowy R10, czyli "co oni sobie do cholery myśleli?"
Witam serdecznie :) Dłuugo nie mogłem się zabrać za utworzenie tego wpisu, ale są ku temu powody. Sprzyjająca aura za dnia i wyłączone myślenie podczas nużących godzin nocnych spędzonych w pracy z oczami bezmyślnie wlepionymi w monitor, skutecznie odbierały mi resztki kreatywności, wolałem więc dać sobie z tym spokój. Teraz też jest noc, oka zmrużyć nie mogę, ale z drugiej strony coś mi mówi, by się wreszcie za to zabrać. No to proszę :) Zapraszam, może nikogo nie zanudzę.
Pierwszy i ostatni raz ostrzegam: pijacki bełkot ma w sobie więcej sensu, niż poniższe wypociny - mój mózg naprawdę nie chce pomóc mi w tworzeniu atrakcyjnej językowo formy opisu wyprawy, ale na przekór niemu naskrobałem, co następuje. Miłej lektury życzę - mimo wszystko :)
Inicjatywa wyszła od mojego brata Mateusza i jego trzech kumpli z pracy: Michała, Marcina i Wojtka, którzy stwierdzili, że chcą odbyć wspólnie taką niedługą i niewymagającą wyprawę rowerową. Słuchy o tym dobiegły mnie bardzo szybko, moim być albo nie być w tym projekcie było to, czy uda mi się znaleźć na piątek i sobotę zastępstwo w pracy. Do ostatniej chwili nie traciłem nadziei i udało mi się, zatem zgłosiłem swoje uczestnictwo i także pojechałem.
Trasa przejazdu miała mieć swój początek w piątek rano w Kołobrzegu, a zakończyć ją mieliśmy w niedzielę na Helu. Plan zakładał przejazd przez wyznaczony odcinek ścieżką rowerową R10, która choć początkowo naprawdę miła i przyjemna, później okazała się niemałą torturą, ale co tu dużo mówić - jednocześnie wspaniałą ścieżką przygody. Choć bywało naprawdę ciężko, nie żałuję, że akurat tak to wszystko wyglądało. :)
Czwartek, 18.07.2013
Chwilę przed godziną 5.00 rano pakuję się z rowerem wyposażonym w sakwę z ekwipunkiem do pociągu do Swarzędza - cały zestaw waży niemało i choć spokojnie mógłbym oszczędzić na bilecie i dojechać sobie swobodnie do pracy "na kołach", to jednak perspektywa wcześniejszego niż zwykle wstania i przejazdu 45 km częściowo nadal w ciemnościach, z niewyspaniem wypisanym na twarzy, średnio mi się podobała, a przecież musiałem także zachowywać siły na dalsze etapy wędrówki. Godzina 13.45 - koniec zmiany, wylogowuję się z systemu i wyruszam z firmy w kierunku Poznania - to właśnie na tym odcinku mogłem dokładnie przetestować jakość zamontowanego przeze mnie sprzętu bagażowego, ale o tym napiszę osobną notkę później. Już teraz mały spoiler: wszystko obyło się bez komplikacji :) Około godziny 15.00 zjawiam się na stacji "Poznań Główny", gdzie poznaję Michała i Marcina, dwóch z trzech nieznanych mi jeszcze towarzyszy podróży. Mili i inteligentni goście, atmosfera swobodna, a że mamy jeszcze trochę czasu do odjazdu, to uzupełniamy wszelkie braki i niedociągnięcia: braki w jedzeniu i niedociągnięcia w regulacji rowerów ;)
W końcu godzina odjazdu nadeszła, więc udaliśmy się na właściwy peron i pakując rowery do podstawionego pociągu (stary skład, miejsca mieliśmy w przedziale "dla osób z większym bagażem podręcznym") spotkaliśmy dwóch panów w wieku na oko 65-70 lat, którzy usadowili się z nami i ze swoimi rowerami, a którzy to oznajmili nam, że pojechali sobie we dwóch na przejażdżkę ze Szczecinka do... Krakowa! 600 km pokonali w 8 dni, czym mi osobiście naprawdę zaimponowali, tym bardziej, że zarówno ich rowery (zwykłe, najprostsze trekkingi), jak i ich wyposażenie i strój w zasadzie na to nie wskazywały. Aktualnie właśnie podróżowali pociągami z powrotem do domu i w Poznaniu wsiadali z nami do tego ostatniego, jadącego właśnie do Szczecinka. Sam przejazd pociągiem ciągnął się w nieskończoność, a upał panujący wewnątrz nie odpuszczał. Warunki podróżowania jak to w PKP - takie sobie. Błogosławieństwem było to, że suma summarum mieliśmy gdzie siedzieć, a to już wyczyn.
I tak oto mijaliśmy kolejne stacje, po drodze żegnając się z panami ze Szczecinka, a także zaliczając jedną przesiadkę i ostatecznie znaleźliśmy się w Kołobrzegu, skąd pochodzi Michał. Było już około 22.00, więc w planach mieliśmy już tylko kolację i sen. Udaliśmy się zatem za Michałem na jego działkę, gdzie powitali nas jego rodzice, przygotowując nam iście królewską wyżerkę i miejsce na trawniku, gdzie mogliśmy rozłożyć swoje namioty i pójść spać. Dziękujemy! :)
Piątek, 19.07.2013
Planowaliśmy wstać szybko i jak to na męskiej wyprawie - nie ma lipy, ustalenia są rzeczą świętą. O 6.30 zadzwoniły budziki i zaczęliśmy się ogarniać. Podczas, gdy zwijaliśmy namioty i śpiwory obserwowałem niebo, które naprawdę nie było zachęcające - całe było pokryte chmurami, z drugiej jednak strony wiał do tego chłodny (ale nie zimny) wiatr z wyraźną nutą morskiej bryzy, która zachęcała do działania. Po spałaszowaniu wyśmienitego śniadania i zapakowaniu drugiego, przygotowanego nam każdemu z osobna przez rodziców Michała do sakw, mogliśmy ruszać w drogę. Póki co nasze rowery błyszczały aż miło. Ale to nie mogło długo potrwać ;)
Pierwsze 4 km od miejsca naszego noclegu napotkaliśmy na wybrzeże i stąd już mieliśmy do samego celu podążać ścieżką rowerową R10 na sam Hel. Zrobiliśmy sobie małe zdjęcie, metaforycznie zapowiadające dołączenie do nas nazajutrz piątego członka wyprawy:
(od lewej: ja, Michał, jeszcze nieobecny Wojtek, Mateusz i Marcin)
i ruszyliśmy w drogę. Pierwsze problemy natury technicznej mieliśmy już po przejechaniu 10 km - Michał miał problemy z przerzutkami. Jako że ja prowadziłem nasz "support bike", wręczyłem mu narzędzia niezbędne do regulacji przerzutek, a sam zrobiłem trochę zdjęć.
Jak widać - ścieżka ta w Kołobrzegu jest w doskonały stanie, jest szeroka i nawet ruchliwa - sporo cyklistów mijaliśmy po drodze i trudno się dziwić. Co chwilę prowadziła ona praktycznie 2-3 metry od plaży i doskonale było widać z niej dość wzburzone tamtego dnia morze. Każdy kolejny wdech orzeźwiającego powietrza pchał nas dalej. Ścieżka nadal była w świetnym stanie i tak kontynuowaliśmy naszą przeprawę bez żadnych kłopotów. Korzystaliśmy przy tym z poradnika, który organizatorzy kupili na tę okazję - i z załączonych do niego map.
Pierwszy postój zaliczyliśmy po 25 km - wciągnąć kanapeczkę, trochę się rozejrzeć, zorientować w położeniu i ruszaliśmy w dalszą drogę. Międzyczasie wyskoczyłem na plażę, by zobaczyć, jak się zachowuje morze - przez silny wiatr było naprawdę niespokojne i spotkałem jedynie kilku spacerowiczów.
W okolicach 40 kilometra kontynuowaliśmy przejazd ścieżką leśną, a ja, zgodnie z niepisaną zasadą, zawsze byłem ostatni w szyku, więc mogłem robić zdjęcia w trakcie jazdy:
I tak oto, na 55 km trasy, bez żadnych przeszkód (poza wspomnianą regulacją przerzutek) dotarliśmy na drugi postój - regeneracja sił, rozpoznanie terenowe, itd.
Odtąd, proszę wycieczki, rozpoczyna się niewielkie piekło. Takie piekiełko. To, co uczyniło z całości wyjazdu taką przygodę - niespodziewane trudności terenowe, mozolne pokonywanie kolejnych kilometrów niejednokrotnie pieszo i przedzieranie się przez lasy, wydmy i bagna. Coś, co znacznie wydłużało nam czas podróżowania, ale dodawało uroku całości.
Ruszyliśmy dalej, ale szybko okazało się, że utrzymanie tempa przekraczającego 15 km/h jest praktycznie niemożliwe: wjechaliśmy na wydmy. W końcu o jakiejkolwiek jeździe na rowerze nie mogło być mowy: piach był grząski, podjazdy strome, a wąskie ścieżynki wydeptane bardziej przez zwierzynę, niż człowieka były naszym jedynym punktem odniesienia. I tak oto przyszło nam pokonać kolejne 10 km trasy praktycznie piechotą, najpierw przez wydmy
a następnie brzegiem morza, a także pasmem grząskiego piachu tuż poza krawędzią plaży.
To był męczący odcinek, ale! co ciekawe, wszystko było tak, jak zakładał nasz poradnik. Ścieżka R10 - rowerowa? Nie zawsze jak widać, nawet sami autorzy o tym wspomnieli w tekście, czego doszukaliśmy się później, a czego chłopacy przed wyjazdem nie ogarnęli. Ale było wesoło? Było! :)
Gdy już przebrnęliśmy przez te 10 km, natrafiliśmy litościwie na drogę z płyt betonowych - upragnione ponad 20 km/h znowu zawitało na liczniku i śmigaliśmy prosto w kierunku Darłówka, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę na obiad.
Po posileniu się kontynuowaliśmy drogę i tuż po starcie znów napotkaliśmy na problem: wytyczne z poradnika owszem, zgadzały się, ale nikt nie przewidział tego, że dukt rowerowy, łączący Darłówko z Jarosławcem jest właśnie w kapitalnym remoncie i został on w całości zamknięty dla turystów. Ale co to dla nas! Obeszliśmy zakazy lasem (tak, obeszliśmy...) i dostaliśmy się na drogę, po której krążył tylko i wyłącznie ciężki sprzęt budowlany.
Robotnicy nie przeganiali nas, co więcej, chętnie nam pomogli mówiąc, że i tak ostatnie kilometry tej ścieżki będziemy zmuszeni znowu pokonać praktycznie na piechotę, ze względu na sypki grunt. To właśnie na tym - znowu 10 kilometrowym odcinku, zaliczyliśmy najdłuższy czas przejazdu i największy tego dnia stopień zakurzenia.
Od Jarosławca, chcąc zdążyć przed zachodem słońca, zmuszeni byliśmy zboczyć ze szlaku, omijając jezioro Wicko i trzymać się asfaltowych dróg, by dojechać do miejsca naszego noclegu - Ustki. Na ostatnim przystanku przed Ustką trafiliśmy na bandę jakichś nastoletnich popaprańców, którzy zgotowali nam niezłe show - z pobliskiej stodoły wyjechali starą zastavą (skądinąd znaną też pod nazwą "yugo") i urządzili sobie tym wehikułem niebezpiecznie blisko nas małe destruction derby. Przywalili w jakieś krzaki i drzewo i o mało nie przygrzali w przystanek autobusowy, w którym przebywaliśmy. Stwierdziliśmy więc, że trzeba stamtąd uciekać, tym bardziej, że właśnie rozpadał się deszcz i trzeba było zakończyć pierwszy dzień podróży. Do Ustki zajechaliśmy jakąś godzinę później, trochę mokrzy, ale zdecydowanie bardziej orzeźwieni. Zatrzymaliśmy się przy Biedronce, w której parami dokonywaliśmy zakupów. Najpierw poszedł Michał z Marcinem, a ja z Mateuszem międzyczasie pilnowaliśmy sprzętu i ugadaliśmy pobliskie pole namiotowe - 20 zł za noc od osoby z prysznicem to nie taki zły biznes. Ale po tym, jak się zmieniliśmy i ostatecznie ja z Mateuszem wyszedłem z dyskontu, doszedł do nas jakiś starszy gość i stwierdził, że skoro szukamy noclegu, to zaprasza nas on do swojego sąsiada dwie ulice dalej, który na pewno da się ugadać na nocleg pięciu osób (tego wieczoru miał do nas dołączyć Wojtek) za 100 zł. Tak też faktycznie się stało - kolejny starszy pan dodany do listy znajomych ;) Ugościł nas za 100 zł, oferując dwa pokoje, bezpieczne schronienie dla sprzętu, prysznic, prąd i co tylko, więc drugi już nocleg mieliśmy w naprawdę komfortowych (jak na warunki wyprawowe) warunkach.
Gdy zapadła ciemność, z kierunku dworca w Ustce nadjechał Wojtek i tym samym byliśmy już w komplecie. Osobiście byłem w doskonałym nastroju, tym bardziej, że jako grupa podołaliśmy - kilometrom, trudnościom i zmęczeniu i co najlepsze - mieliśmy ochotę na więcej :) Zwieńczyliśmy dzień chłodnym browarem, pogadaliśmy jeszcze trochę i rozeszliśmy się do spania.
Tak to wyglądało według trackera:
Sobota, 20.07.2013
Tego dnia postanowiliśmy dać sobie luz i wstać nieco później - na co mogliśmy sobie pozwolić zważywszy na fakt, że poza śpiworami i jedzeniem na drogę nie mieliśmy nic więcej do zapakowania, zatem o 7.00 zagrzmiały budziki, wstaliśmy, ogarnęliśmy się, wstępnie oszacowaliśmy dalszy kierunek podróży, wymeldowaliśmy się z miejsca pobytu i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Aura zdecydowanie się poprawiła. Tym razem rozpieszczało nas słońce, a istotnym słowem jest tutaj "rozpieszczało" - nie piekło. Po prostu było ciepło, przyjemnie ciepło. Widok słonecznych promieni systematycznie dodawał kolejnych porcji energii tak, że w całej tej otoczce w zasadzie ciężko było myśleć o jakichkolwiek wadach tej wyprawy - nagle nawet niedaleka perspektywa męczenia się z trudnym terenem stawała się niczym, ba, czekałem na to z coraz większym entuzjazmem. Już nie w perspektywie trudu, ale w perspektywie super przygody, w otoczeniu natury takiej, jakiej na co dzień nie uświadczy się w naszych okolicach, nie wspominając już o formie, w jakiej przyjdzie nam się z nią zetknąć. Coś pięknego :)
Z Ustki wydostaliśmy się błyskawicznie i szybko powróciliśmy na trasę szlaku R10. Początkowo jechaliśmy asfaltami i wszystko było w najlepszym porządku - nauczyliśmy się szanować każdy twardy kawałek gruntu, nawet jeśli był on okrutnie dziurawy, wyboisty i stromy, czy to w jedną, czy drugą stronę - wszak zawsze lepsze to, niż piach ładujący się bezlitośnie do butów i wypełniający każde ogniwko łańcuchów w naszych rowerach ;) ale przede wszystkim chodziło o fakt, że można było po takich drogach na rowerach JECHAĆ, a nie męczyć się z ich prowadzeniem. Proszę, jak człowiekowi maleją wymagania, gdy znajdzie się w trudniejszych warunkach. Cenna lekcja. :)
Asfalty jednak w końcu musiały się skończyć i trafiliśmy na około 10-kilometrowy odcinek dróg polnych, wciąż jednak oznaczanych jako szlak, więc bez zastanowienia się podążaliśmy jego tropem. To właśnie na tym odcinku stabilność mocowania mojego bagażnika zaczęła sprawiać mi niemałe kłopoty i sakwa co chwilę wkręcała się w tylne koło, ale i z tym sobie poradziłem przy okazji kolejnego pit stopu - dokładając do konstrukcji brakującą podkładkę usztywniającą i skręcając draństwo zusammen mocniej. Efekt murowany. Dosłownie. A cała operacja była dla mnie błogosławieństwem, bo oto ruszaliśmy przed siebie w najtrudniejszy etap tego dnia - bagna i torfowiska, o czym jeszcze na tamtą chwilę nie wiedzieliśmy.
Się zlałem z tablicą...
Tak, w końcu szlak, prowadzący nas ładnym asfaltem, nagle w jakiejś mniejszej miejscowości skręcił w prawo i wyprowadził nas na jakąś łąkę. Wszystko fajnie, ale poza lekko wygniecioną trawą nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek się tamtędy próbował przemieszczać - no ale szlak to szlak, nie zamierzaliśmy z niego zbaczać z tak błahego powodu. Początkowo potwierdziły się nasze obawy - brak jednoznacznie wyznaczonej ścieżki i jakiegoś sensownego oznaczenia trasy na drzewach wyprowadziły nas w... pole. Całkiem dosłownie. Wylądowaliśmy na jakimś pastwisku, więc szybko zarządzono odwrót i w końcu udało nam się znaleźć właściwy tor. Prowadził on przez podmokłe tereny pośród - na przemian - pól i lasów. Wysoka trawa i częste dołki i górki skutecznie zniszczyły nasze dotychczasowe tempo podróży, ale na atrakcje nie mogliśmy przez to narzekać. Dokuczały nam jedynie końskie muchy - prawdziwa zmora w tak słoneczny dzień. Brnęliśmy dalej mając wrażenie, że ktoś tu nas zaczyna robić w jajo. Teren zagęszczał się, trawa "rosła" coraz wyżej, ale w końcu napotkaliśmy na kolejne oznaczenie szlaku - zatem nie zgubiliśmy się. Co ciekawe, strzałka wskazująca nam kierunek wiodła prosto w gęsto porośniętą łąkę, a jej grunt, pozornie suchy, okazał się mokradłem, w którym taplaliśmy się przeciskając się przez kolejne, coraz gęstsze zarośla. W końcu zmuszeni byliśmy zejść z rowerów i prowadzić je, ale znowu natura wynagrodziła nasze trudy - teren, po którym się poruszaliśmy był naprawdę niesamowity, dziewiczy, wydawało się, że ręką ludzką nietknięty. Jedyne ślady działalności ludzkiej napotkaliśmy idąc dalej - były to mocno już rozklekotane mostki, mające na celu ułatwić przeprawę przez co bardziej bagniste odcinki szlaku - jednak dodawały one jedynie urody tak ukształtowanemu terenowi. Szliśmy zachwycając się tymi widokami, aż w końcu dotarliśmy do ostatniej takiej przeprawy, gdzie postanowiliśmy sobie zrobić przerwę na zdjęcia. Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy znowu znajdziemy się w tak pięknym miejscu.
Od tego miejsca szlak zmienił swój charakter. Z zarośniętego i wilgotnego na suchy, piaszczysty i obficie zakurzony. Przed nami rozciągała się niekoniecznie sprzyjająca jeździe droga w Słowińskim Parku Narodowym. Ciągłe zjazdy i podjazdy, a także bezustanne zagrzebywanie się w piachu szybko nas zmęczyły, więc i tutaj zaliczyliśmy postój - nadziei na dłuższy odpoczynek dodawał fakt, że tuż za tym parkiem była Łeba - a Łeba oznaczała postój na obiad, a ta perspektywa mój brzuch cieszyła niesamowicie, zatem postój, siku i w dalszą drogę.
Wydostaliśmy się z Parku (ja osobiście - z pewnym żalem. To kolejne miejsce w ciągu naszej wędrówki, które mnie urzekło swoją dzikością) i niedługo później byliśmy w Łebie. Znaleźliśmy jakąś restaurację i zjedliśmy wyczekiwany posiłek.
Po obiedzie czekał nas ostatni etap podróży - w planach mieliśmy dostać się już na Hel, żeby w niedzielę mieć trochę czasu na swobodne smażenie się na plaży i kąpiel w morzu. W miarę upływu czasu i kilometrów stało się to, co stać się musiało - ekipa stopniowo zaczynała słabnąć - częściowo przez naprawdę mordercze podjazdy, które były bardzo strome i długie, a częściowo przez fakt, że trasa R10 w tym miejscu nadal nie odpuszczała z piaszczystymi odcinkami, które bardzo nas spowalniały, a czasu było coraz mniej. Po tym, jak zaczęło robić się już całkiem późno, a my do zakładanego celu nadal mieliśmy kawał drogi, postanowiliśmy trzymać się drogi krajowej, tym bardziej, że Wojtek - jak sam rzekł - był przygotowany kondycyjnie jedynie na 60 km. I w tym miejscu należą mu się wyrazy najwyższego uznania - powiedział to tuż po tym, jak dobiliśmy do setnego kilometra tego dnia, po serii piaszczystych odcinków i stromych podjazdów, a i tak był jak skała i nie pękał - brawo Wojtek! Poczułem tym samym respekt wobec wszystkich - twardo, po męsku, bez narzekania każdy z moich towarzyszy znosił kolejne kilometry trasy. Tempo malało, ale nie drastycznie - rzekłbym, że liniowo i w przyzwoitych ramach. Wciąż nie spadaliśmy poniżej 20 km/h na płaskich odcinkach.
Na jednym z postojów niedaleko Karwii postanowiłem zrobić to zdjęcie w ramach zemsty za cykanie nam podobnych fotek.
Ale "karma to złośliwa suka", jak zwykli mawiać malkontenci. Cyknięcie tego zdjęcia skończyło się spektakularnym zawieszeniem się androida i tym samym przerwaniem zapisu trasy. Odetchnąłem z ulgą po ponownym uruchomieniu telefonu jak okazało się, że navime nie utraciło zapisanych danych i tym samym miałem nagraną trasę z Ustki do pamiętnego miejsca, gdzie Mati się wylał, Wojtek umierał, a reszta łapała oddech.
Odpaliłem nagrywanie ponownie i ruszyliśmy dalej. To właśnie w Karwii ostatecznie przyszło nam nocować, jak okazało się, że Wojtek dalej nie da rady. Chłopie, pokonałeś tego dnia 140 km! Brawa, gratulacje i co tylko! :)
Reszta trasy:
Słowo się rzekło, zaliczyliśmy więc tam kolację i odpoczynek na plaży...
...i stwierdziliśmy, że nocujemy "na partyzanta". Znaczy się, pod osłoną nocy szukamy jakiegoś możliwie odludnego miejsca, rozbijamy cichaczem namioty, zabezpieczamy cichaczem sprzęt, równie cicho spijamy browar przed snem i ładujemy się do śpiworów. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy - czego to człowiek nie zrobi, żeby poratować trochę i tak mocno nadwyrężone fundusze... ;) Na nasz obóz wybraliśmy niewielkie zagłębienie pośród drzew na terenie lasu pomiędzy plażą a ulicami Karwii. Pasmo lasu szerokości jakichś stu metrów zapewniło nam bezpieczne schronienie z dala od oczu służb porządkowych i przechodniów do samego rana.
Niedziela, 21.07.2013
Rankiem szybko musieliśmy zabierać się za zwijanie obozu, bo zaczęli pojawiać się pierwsi spacerowicze i biegacze pośród ścieżek przebiegających między drzewami.
Temat ogarnęliśmy szybko, skonsumowaliśmy nędzne śniadanie złożone z resztek wczorajszej kolacji, posprzątaliśmy ładnie po sobie i ruszyliśmy w trasę z jednoznacznymi celami: zakupy w pobliskim Władysławowie i prysznic już gdzieś na półwyspie helskim. Tutaj bardzo przydała nam się znajomość z Igorem - nieoficjalnym szwagrem mojego brata, który spędza lato na Helu będąc instruktorem kitesurfingu. W oczekiwaniu na to, aż coś nam poleci, Wojtek dość jednoznacznie zasygnalizował swoje potrzeby ;)
No i jak zwykle - niezawodny Igor, dzięki swojej przebojowości, spontaniczności i znajomościom załatwił nam 5-gwiazdkowe prysznice - oczywiście jak na standardy wyprawowe. Skorzystaliśmy z okazji i każdy z nas kolejno się odświeżył, następnie pożegnaliśmy się z nim i ruszyliśmy w kierunku Chałup - tam postanowiliśmy zaczerpnąć wszelkich korzyści wynikających z pięknej tego dnia pogody. Upał, lekki wiatr, wciąż wzburzone morze z ciepłą wodą insajd - plażowanie i kąpiele były perspektywą na następne bite dwie godziny. Korzystaliśmy na całego. :)
Zabawa była przednia, ale nieuchronnie zbliżała się pora obiadowa, no i o 15.30 mieliśmy tramwaj wodny, mający nas dostarczyć do Gdańska, zatem trzeba było się ubrać, spakować i ruszyć w dalszą drogę - z Chałup do miejscowości Hel. Mieliśmy przed sobą około 29 kilometrów drogi, ale za to jakiej - piękną ścieżkę rowerową, która przecież prowadzi, jak półwysep długi... i szeroki w sumie też :P
Mknęliśmy naprawdę niezłym tempem, mijaliśmy tłumy rowerzystów i mieliśmy po naszej prawicy ten niesamowity widok linii brzegowej od strony zatoki:
ciężko było nie patrzeć ciągle w prawą stronę, co nieraz zmusiło mnie do ostrego hamowania jak okazywało się, że prawie wjeżdżałem Wojtkowi w błotnik, gdy ten nagle zwolnił razem z resztą grupy :P
Sytuacja zmieniła się diametralnie tuż przed samą miejscowością Hel. Dotychczasowa ścieżka rowerowa, szeroka, wybrukowana, równa i płaska zmieniła się w taką bardziej offroadową, w dodatku nie była utwardzona, co wcale nie ułatwiało przejazdu - a nikt nie zwolnił doskonale wykształtowanego tempa prawie 30 km/h - wszyscy pruli przed siebie co chwilę wylatując w powietrze i ostro manewrując kierownicą, by nie zaliczyć wywrotki na sypkim gruncie, złożonym z drobnych, białych kamyczków. Kurz też nie ułatwiał zadania, a jako, że byłem ostatni w kolumnie, skutki tego przejazdu odczuwałem najbardziej ;) a mój bagaż szczególnie - przytrzymywane dotąd bez żadnych problemów przez gumowe ściągacze butle z wodą miały tendencję do ciągłego wypadania, więc zdarzało mi się na tym finiszu często zatrzymywać się i zawracać po nie, ale niestety jedna z dwóch butelek tego rajdu ostatecznie nie przetrwała, gdy po jednym z upadków zwyczajnie przedziurawiła się. Co jak co, ale taki rajd z wyładowanymi sakwami z tyłu może dodać trochę adrenaliny - bo bez nich byłby po prostu kolejnym przejazdem przez drogę gruntową, czyli żadnym szczególnym ;)
W końcu jednak dotarliśmy na miejsce - sam koniuszek półwyspu, gdzie po przegrupowaniu się zakupiliśmy bilety na tramwaj wodny i udaliśmy się do restauracji na obiad. Już wtedy czułem, że żałuję, że ten wyjazd dobiega końca - w perspektywie pozostały nam tylko przepłynięcie do Gdańska i złapanie pociągu do domu. Ale wszystko co dobre, szybko się kończy. Zjedliśmy obiad, kelnerce zostawiając napiwek (ot, nagła rozrzutność nam się załączyła ;)) i ruszyliśmy w kierunku statku. Tutaj jednak czekał nas istny sajgon - okazało się, że rowery musimy rozebrać z sakw i wszelkiego wyposażenia i oddać je załodze, która dosłownie pierdalnęła je byle jak, na kupie, nas zostawiając z nieporęcznymi sakwami w środku, a rowery bez nadzoru. A kazali sobie za to, jak na moje oko, naprawdę słono zapłacić.
Rejs przebiegał spokojnie, trwał dość długo, bo jakieś 2 godziny, a my umilaliśmy sobie ten - bądź co bądź nudny - czas rozmową i spacerami po pokładzie. W końcu jednak dobiliśmy do Gdańska, przeczekaliśmy, aż tłum turystów pomału wydostanie się z pokładu na ląd i w końcu sami wyszliśmy. Ja osobiście przecierałem oczy ze zdumienia - rowery były już wyprowadzone na ląd przez załogę, walnięte byle jak i byle gdzie, pozostawione bez nadzoru - pomyślcie tylko, ile osób, potencjalnych rabusiów, mogło sobie swobodnie wskoczyć na tak pozostawiony rower i odjechać nim w siną dal? Pozostawię to bez komentarza, jak dla mnie jest to sprawa dość skandaliczna. I tak - to właśnie warunki, w jakich był na tym odcinku transportowany nasz sprzęt, wyrządził najwięcej szkód na konkretnie moim rowerze. Nie jazda, nie te wszystkie kilometry i trudny teren, ale to właśnie na pokładzie statku mój rower dorobił się w sumie jedynej szkody na tym wyjeździe - potężnej rysy, zdarcia lakieru do podkładu w prawej tylnej części ramy. Niby nic, powiecie. Ale można było tego uniknąć, prawda? A takie rysy bolą, przynajmniej mnie, zajebistego wręcz heteroestetę. Mentalny ból był tym większy, że z tą rysą nie wiąże się żadna mrożąca krew w żyłach opowieść, którą mógłbym wspominać, a po prostu niedbalstwo osób trzecich. Grr. Pozostało mi jedynie się z tym pogodzić i po zamontowaniu ekwipunku do rowerów przemierzaliśmy Gdańsk - robiąc międzylądowanie w przydworcowej Biedronce i ostatecznie zatrzymując się już na stacji Gdańsk Główny w oczekiwaniu na pociąg.
Gdy ten nadjechał szybko stało się jasne, że nie będzie nam swobodnie, ale co tam - dobre towarzystwo odnajdzie się w każdej sytuacji. Ja z Marcinem odstąpiliśmy swoje miejsca siedzące dwójce stłoczonych na korytarzu z innymi podróżnych - jakiejś nastoletniej dziewczynce i jej ojcu. Rozluźniliśmy tym samym minimalnie ścisk panujący na korytarzu wagonu, rozsiedliśmy się w komorze na rowery i biesiadowaliśmy - bo przecież co innego nam zostało. Słodycze zapijane piwem w akompaniamencie rozmów i śmiechów utworzyły naprawdę przemiły epilog, świetne zwieńczenie całości wyprawy. Im bliżej było nam do celu, tym bardziej czuliśmy żal, że to tak szybko się skończyło - ja to czułem i sądząc po minach i wypowiedziach chłopaków - oni też to podzielali. Podróż dla mnie zakończyła się już po zmroku na stacji Gniezno, gdzie z żalem pożegnałem się z towarzyszami, a z drugiej strony z radością pomknąłem do domu z głową pełną wrażeń i przede wszystkim chęciami na powtórkę w przyszłości. Dziękuję :)
Całość tras z tego dnia:
Etap 1:
Etap 2:
Etap 3:
Dziękuję Mateuszowi, Marcinowi, Michałowi i Wojtkowi za to, że zgodzili się, abym mógł z nimi w tej wyprawie uczestniczyć. Dziękuję Wam każdemu z osobna za nową, ciekawą znajomość. Dziękuję za zorganizowanie wyjazdu i mam cichą nadzieję na to, że nie była to nasza ostatnia wspólna podróż, hm? :)
Epilog
Wielu pyta - po co się męczyć? Po co zadawać sobie trud napędzania przez bite 330 km własnymi mięśniami roweru ważącego z tonę z całym niezbędnym wyposażeniem, czy to w upale, czy deszczu, pod wiatr, pod górkę, przez błota i piachy, czy też po naszych polskich, mizernych asfaltach? Po co dawać się wystawiać na pożarcie komarom i innym insektom, skoro można zwiedzić różne zakątki kraju samochodem, pociągiem, czy jakkolwiek inaczej, ale mniej forsująco? Otóż to - naszymi słabościami są luksusy, do których przywykliśmy. Krzesło. Kran. Poduszka. Wszystko to, czego Ci brakuje na takiej wyprawie, tak podstawowe rzeczy codziennego użytku, których posiadania na co dzień nie doceniamy, a których ogrom zalet zaczynamy zauważać w obliczu ich niedostępności. Co zyskujemy oprócz tej, niewątpliwie bezcennej lekcji? Ano to, że rower zaprowadzi nas tam, gdzie ani samochód nie wjedzie, ani nogi nie dadzą rady nas ponieść dostatecznie szybko - w miejsca trudno dostępne, ale za ten trud potrafiące nas wynagrodzić wspaniałymi widokami. Zachwyt nad dzikością natury jest wprost proporcjonalny do tego, z jak bardzo dziką naturą przyszło nam się zmierzyć, by móc ją ostatecznie ujrzeć. Nie musicie mnie rozumieć, nie musicie się nawet ze mną zgadzać - ale zapewniam Was, że dzięki tej, pozornie wcale nie takiej trudnej wyprawie, jestem bogatszy o kilka dotąd niedostrzeganych przeze mnie poglądów na nasze życie codzienne.
Jeszcze jedno: otrzymałem informację od brata, że Marcin także podjął się trudu opisu wyprawy na swoim blogu. Gorąco zachęcam, zwłaszcza, że Marcin zajmuje się fotografią i publikacją swoich dzieł, a te potrafi okrasić naprawdę lekkim, łatwym i przyjemnym językowo opisem. Ja sam czekam z niecierpliwością na wszystkie jego wpisy, a że w odróżnieniu ode mnie robi to etapami, to po mistrzowsku stopniuje napięcie.
Polecam w imieniu swoim i zapraszam w imieniu autora: Blog Marcina - "Kotletografia"
Pierwszy i ostatni raz ostrzegam: pijacki bełkot ma w sobie więcej sensu, niż poniższe wypociny - mój mózg naprawdę nie chce pomóc mi w tworzeniu atrakcyjnej językowo formy opisu wyprawy, ale na przekór niemu naskrobałem, co następuje. Miłej lektury życzę - mimo wszystko :)
Inicjatywa wyszła od mojego brata Mateusza i jego trzech kumpli z pracy: Michała, Marcina i Wojtka, którzy stwierdzili, że chcą odbyć wspólnie taką niedługą i niewymagającą wyprawę rowerową. Słuchy o tym dobiegły mnie bardzo szybko, moim być albo nie być w tym projekcie było to, czy uda mi się znaleźć na piątek i sobotę zastępstwo w pracy. Do ostatniej chwili nie traciłem nadziei i udało mi się, zatem zgłosiłem swoje uczestnictwo i także pojechałem.
Trasa przejazdu miała mieć swój początek w piątek rano w Kołobrzegu, a zakończyć ją mieliśmy w niedzielę na Helu. Plan zakładał przejazd przez wyznaczony odcinek ścieżką rowerową R10, która choć początkowo naprawdę miła i przyjemna, później okazała się niemałą torturą, ale co tu dużo mówić - jednocześnie wspaniałą ścieżką przygody. Choć bywało naprawdę ciężko, nie żałuję, że akurat tak to wszystko wyglądało. :)
Czwartek, 18.07.2013
Chwilę przed godziną 5.00 rano pakuję się z rowerem wyposażonym w sakwę z ekwipunkiem do pociągu do Swarzędza - cały zestaw waży niemało i choć spokojnie mógłbym oszczędzić na bilecie i dojechać sobie swobodnie do pracy "na kołach", to jednak perspektywa wcześniejszego niż zwykle wstania i przejazdu 45 km częściowo nadal w ciemnościach, z niewyspaniem wypisanym na twarzy, średnio mi się podobała, a przecież musiałem także zachowywać siły na dalsze etapy wędrówki. Godzina 13.45 - koniec zmiany, wylogowuję się z systemu i wyruszam z firmy w kierunku Poznania - to właśnie na tym odcinku mogłem dokładnie przetestować jakość zamontowanego przeze mnie sprzętu bagażowego, ale o tym napiszę osobną notkę później. Już teraz mały spoiler: wszystko obyło się bez komplikacji :) Około godziny 15.00 zjawiam się na stacji "Poznań Główny", gdzie poznaję Michała i Marcina, dwóch z trzech nieznanych mi jeszcze towarzyszy podróży. Mili i inteligentni goście, atmosfera swobodna, a że mamy jeszcze trochę czasu do odjazdu, to uzupełniamy wszelkie braki i niedociągnięcia: braki w jedzeniu i niedociągnięcia w regulacji rowerów ;)
W końcu godzina odjazdu nadeszła, więc udaliśmy się na właściwy peron i pakując rowery do podstawionego pociągu (stary skład, miejsca mieliśmy w przedziale "dla osób z większym bagażem podręcznym") spotkaliśmy dwóch panów w wieku na oko 65-70 lat, którzy usadowili się z nami i ze swoimi rowerami, a którzy to oznajmili nam, że pojechali sobie we dwóch na przejażdżkę ze Szczecinka do... Krakowa! 600 km pokonali w 8 dni, czym mi osobiście naprawdę zaimponowali, tym bardziej, że zarówno ich rowery (zwykłe, najprostsze trekkingi), jak i ich wyposażenie i strój w zasadzie na to nie wskazywały. Aktualnie właśnie podróżowali pociągami z powrotem do domu i w Poznaniu wsiadali z nami do tego ostatniego, jadącego właśnie do Szczecinka. Sam przejazd pociągiem ciągnął się w nieskończoność, a upał panujący wewnątrz nie odpuszczał. Warunki podróżowania jak to w PKP - takie sobie. Błogosławieństwem było to, że suma summarum mieliśmy gdzie siedzieć, a to już wyczyn.
I tak oto mijaliśmy kolejne stacje, po drodze żegnając się z panami ze Szczecinka, a także zaliczając jedną przesiadkę i ostatecznie znaleźliśmy się w Kołobrzegu, skąd pochodzi Michał. Było już około 22.00, więc w planach mieliśmy już tylko kolację i sen. Udaliśmy się zatem za Michałem na jego działkę, gdzie powitali nas jego rodzice, przygotowując nam iście królewską wyżerkę i miejsce na trawniku, gdzie mogliśmy rozłożyć swoje namioty i pójść spać. Dziękujemy! :)
Piątek, 19.07.2013
Planowaliśmy wstać szybko i jak to na męskiej wyprawie - nie ma lipy, ustalenia są rzeczą świętą. O 6.30 zadzwoniły budziki i zaczęliśmy się ogarniać. Podczas, gdy zwijaliśmy namioty i śpiwory obserwowałem niebo, które naprawdę nie było zachęcające - całe było pokryte chmurami, z drugiej jednak strony wiał do tego chłodny (ale nie zimny) wiatr z wyraźną nutą morskiej bryzy, która zachęcała do działania. Po spałaszowaniu wyśmienitego śniadania i zapakowaniu drugiego, przygotowanego nam każdemu z osobna przez rodziców Michała do sakw, mogliśmy ruszać w drogę. Póki co nasze rowery błyszczały aż miło. Ale to nie mogło długo potrwać ;)
Pierwsze 4 km od miejsca naszego noclegu napotkaliśmy na wybrzeże i stąd już mieliśmy do samego celu podążać ścieżką rowerową R10 na sam Hel. Zrobiliśmy sobie małe zdjęcie, metaforycznie zapowiadające dołączenie do nas nazajutrz piątego członka wyprawy:
(od lewej: ja, Michał, jeszcze nieobecny Wojtek, Mateusz i Marcin)
i ruszyliśmy w drogę. Pierwsze problemy natury technicznej mieliśmy już po przejechaniu 10 km - Michał miał problemy z przerzutkami. Jako że ja prowadziłem nasz "support bike", wręczyłem mu narzędzia niezbędne do regulacji przerzutek, a sam zrobiłem trochę zdjęć.
Jak widać - ścieżka ta w Kołobrzegu jest w doskonały stanie, jest szeroka i nawet ruchliwa - sporo cyklistów mijaliśmy po drodze i trudno się dziwić. Co chwilę prowadziła ona praktycznie 2-3 metry od plaży i doskonale było widać z niej dość wzburzone tamtego dnia morze. Każdy kolejny wdech orzeźwiającego powietrza pchał nas dalej. Ścieżka nadal była w świetnym stanie i tak kontynuowaliśmy naszą przeprawę bez żadnych kłopotów. Korzystaliśmy przy tym z poradnika, który organizatorzy kupili na tę okazję - i z załączonych do niego map.
Pierwszy postój zaliczyliśmy po 25 km - wciągnąć kanapeczkę, trochę się rozejrzeć, zorientować w położeniu i ruszaliśmy w dalszą drogę. Międzyczasie wyskoczyłem na plażę, by zobaczyć, jak się zachowuje morze - przez silny wiatr było naprawdę niespokojne i spotkałem jedynie kilku spacerowiczów.
W okolicach 40 kilometra kontynuowaliśmy przejazd ścieżką leśną, a ja, zgodnie z niepisaną zasadą, zawsze byłem ostatni w szyku, więc mogłem robić zdjęcia w trakcie jazdy:
I tak oto, na 55 km trasy, bez żadnych przeszkód (poza wspomnianą regulacją przerzutek) dotarliśmy na drugi postój - regeneracja sił, rozpoznanie terenowe, itd.
Odtąd, proszę wycieczki, rozpoczyna się niewielkie piekło. Takie piekiełko. To, co uczyniło z całości wyjazdu taką przygodę - niespodziewane trudności terenowe, mozolne pokonywanie kolejnych kilometrów niejednokrotnie pieszo i przedzieranie się przez lasy, wydmy i bagna. Coś, co znacznie wydłużało nam czas podróżowania, ale dodawało uroku całości.
Ruszyliśmy dalej, ale szybko okazało się, że utrzymanie tempa przekraczającego 15 km/h jest praktycznie niemożliwe: wjechaliśmy na wydmy. W końcu o jakiejkolwiek jeździe na rowerze nie mogło być mowy: piach był grząski, podjazdy strome, a wąskie ścieżynki wydeptane bardziej przez zwierzynę, niż człowieka były naszym jedynym punktem odniesienia. I tak oto przyszło nam pokonać kolejne 10 km trasy praktycznie piechotą, najpierw przez wydmy
a następnie brzegiem morza, a także pasmem grząskiego piachu tuż poza krawędzią plaży.
To był męczący odcinek, ale! co ciekawe, wszystko było tak, jak zakładał nasz poradnik. Ścieżka R10 - rowerowa? Nie zawsze jak widać, nawet sami autorzy o tym wspomnieli w tekście, czego doszukaliśmy się później, a czego chłopacy przed wyjazdem nie ogarnęli. Ale było wesoło? Było! :)
Gdy już przebrnęliśmy przez te 10 km, natrafiliśmy litościwie na drogę z płyt betonowych - upragnione ponad 20 km/h znowu zawitało na liczniku i śmigaliśmy prosto w kierunku Darłówka, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę na obiad.
Po posileniu się kontynuowaliśmy drogę i tuż po starcie znów napotkaliśmy na problem: wytyczne z poradnika owszem, zgadzały się, ale nikt nie przewidział tego, że dukt rowerowy, łączący Darłówko z Jarosławcem jest właśnie w kapitalnym remoncie i został on w całości zamknięty dla turystów. Ale co to dla nas! Obeszliśmy zakazy lasem (tak, obeszliśmy...) i dostaliśmy się na drogę, po której krążył tylko i wyłącznie ciężki sprzęt budowlany.
Robotnicy nie przeganiali nas, co więcej, chętnie nam pomogli mówiąc, że i tak ostatnie kilometry tej ścieżki będziemy zmuszeni znowu pokonać praktycznie na piechotę, ze względu na sypki grunt. To właśnie na tym - znowu 10 kilometrowym odcinku, zaliczyliśmy najdłuższy czas przejazdu i największy tego dnia stopień zakurzenia.
Od Jarosławca, chcąc zdążyć przed zachodem słońca, zmuszeni byliśmy zboczyć ze szlaku, omijając jezioro Wicko i trzymać się asfaltowych dróg, by dojechać do miejsca naszego noclegu - Ustki. Na ostatnim przystanku przed Ustką trafiliśmy na bandę jakichś nastoletnich popaprańców, którzy zgotowali nam niezłe show - z pobliskiej stodoły wyjechali starą zastavą (skądinąd znaną też pod nazwą "yugo") i urządzili sobie tym wehikułem niebezpiecznie blisko nas małe destruction derby. Przywalili w jakieś krzaki i drzewo i o mało nie przygrzali w przystanek autobusowy, w którym przebywaliśmy. Stwierdziliśmy więc, że trzeba stamtąd uciekać, tym bardziej, że właśnie rozpadał się deszcz i trzeba było zakończyć pierwszy dzień podróży. Do Ustki zajechaliśmy jakąś godzinę później, trochę mokrzy, ale zdecydowanie bardziej orzeźwieni. Zatrzymaliśmy się przy Biedronce, w której parami dokonywaliśmy zakupów. Najpierw poszedł Michał z Marcinem, a ja z Mateuszem międzyczasie pilnowaliśmy sprzętu i ugadaliśmy pobliskie pole namiotowe - 20 zł za noc od osoby z prysznicem to nie taki zły biznes. Ale po tym, jak się zmieniliśmy i ostatecznie ja z Mateuszem wyszedłem z dyskontu, doszedł do nas jakiś starszy gość i stwierdził, że skoro szukamy noclegu, to zaprasza nas on do swojego sąsiada dwie ulice dalej, który na pewno da się ugadać na nocleg pięciu osób (tego wieczoru miał do nas dołączyć Wojtek) za 100 zł. Tak też faktycznie się stało - kolejny starszy pan dodany do listy znajomych ;) Ugościł nas za 100 zł, oferując dwa pokoje, bezpieczne schronienie dla sprzętu, prysznic, prąd i co tylko, więc drugi już nocleg mieliśmy w naprawdę komfortowych (jak na warunki wyprawowe) warunkach.
Gdy zapadła ciemność, z kierunku dworca w Ustce nadjechał Wojtek i tym samym byliśmy już w komplecie. Osobiście byłem w doskonałym nastroju, tym bardziej, że jako grupa podołaliśmy - kilometrom, trudnościom i zmęczeniu i co najlepsze - mieliśmy ochotę na więcej :) Zwieńczyliśmy dzień chłodnym browarem, pogadaliśmy jeszcze trochę i rozeszliśmy się do spania.
Tak to wyglądało według trackera:
Sobota, 20.07.2013
Tego dnia postanowiliśmy dać sobie luz i wstać nieco później - na co mogliśmy sobie pozwolić zważywszy na fakt, że poza śpiworami i jedzeniem na drogę nie mieliśmy nic więcej do zapakowania, zatem o 7.00 zagrzmiały budziki, wstaliśmy, ogarnęliśmy się, wstępnie oszacowaliśmy dalszy kierunek podróży, wymeldowaliśmy się z miejsca pobytu i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Aura zdecydowanie się poprawiła. Tym razem rozpieszczało nas słońce, a istotnym słowem jest tutaj "rozpieszczało" - nie piekło. Po prostu było ciepło, przyjemnie ciepło. Widok słonecznych promieni systematycznie dodawał kolejnych porcji energii tak, że w całej tej otoczce w zasadzie ciężko było myśleć o jakichkolwiek wadach tej wyprawy - nagle nawet niedaleka perspektywa męczenia się z trudnym terenem stawała się niczym, ba, czekałem na to z coraz większym entuzjazmem. Już nie w perspektywie trudu, ale w perspektywie super przygody, w otoczeniu natury takiej, jakiej na co dzień nie uświadczy się w naszych okolicach, nie wspominając już o formie, w jakiej przyjdzie nam się z nią zetknąć. Coś pięknego :)
Z Ustki wydostaliśmy się błyskawicznie i szybko powróciliśmy na trasę szlaku R10. Początkowo jechaliśmy asfaltami i wszystko było w najlepszym porządku - nauczyliśmy się szanować każdy twardy kawałek gruntu, nawet jeśli był on okrutnie dziurawy, wyboisty i stromy, czy to w jedną, czy drugą stronę - wszak zawsze lepsze to, niż piach ładujący się bezlitośnie do butów i wypełniający każde ogniwko łańcuchów w naszych rowerach ;) ale przede wszystkim chodziło o fakt, że można było po takich drogach na rowerach JECHAĆ, a nie męczyć się z ich prowadzeniem. Proszę, jak człowiekowi maleją wymagania, gdy znajdzie się w trudniejszych warunkach. Cenna lekcja. :)
Asfalty jednak w końcu musiały się skończyć i trafiliśmy na około 10-kilometrowy odcinek dróg polnych, wciąż jednak oznaczanych jako szlak, więc bez zastanowienia się podążaliśmy jego tropem. To właśnie na tym odcinku stabilność mocowania mojego bagażnika zaczęła sprawiać mi niemałe kłopoty i sakwa co chwilę wkręcała się w tylne koło, ale i z tym sobie poradziłem przy okazji kolejnego pit stopu - dokładając do konstrukcji brakującą podkładkę usztywniającą i skręcając draństwo zusammen mocniej. Efekt murowany. Dosłownie. A cała operacja była dla mnie błogosławieństwem, bo oto ruszaliśmy przed siebie w najtrudniejszy etap tego dnia - bagna i torfowiska, o czym jeszcze na tamtą chwilę nie wiedzieliśmy.
Się zlałem z tablicą...
Tak, w końcu szlak, prowadzący nas ładnym asfaltem, nagle w jakiejś mniejszej miejscowości skręcił w prawo i wyprowadził nas na jakąś łąkę. Wszystko fajnie, ale poza lekko wygniecioną trawą nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek się tamtędy próbował przemieszczać - no ale szlak to szlak, nie zamierzaliśmy z niego zbaczać z tak błahego powodu. Początkowo potwierdziły się nasze obawy - brak jednoznacznie wyznaczonej ścieżki i jakiegoś sensownego oznaczenia trasy na drzewach wyprowadziły nas w... pole. Całkiem dosłownie. Wylądowaliśmy na jakimś pastwisku, więc szybko zarządzono odwrót i w końcu udało nam się znaleźć właściwy tor. Prowadził on przez podmokłe tereny pośród - na przemian - pól i lasów. Wysoka trawa i częste dołki i górki skutecznie zniszczyły nasze dotychczasowe tempo podróży, ale na atrakcje nie mogliśmy przez to narzekać. Dokuczały nam jedynie końskie muchy - prawdziwa zmora w tak słoneczny dzień. Brnęliśmy dalej mając wrażenie, że ktoś tu nas zaczyna robić w jajo. Teren zagęszczał się, trawa "rosła" coraz wyżej, ale w końcu napotkaliśmy na kolejne oznaczenie szlaku - zatem nie zgubiliśmy się. Co ciekawe, strzałka wskazująca nam kierunek wiodła prosto w gęsto porośniętą łąkę, a jej grunt, pozornie suchy, okazał się mokradłem, w którym taplaliśmy się przeciskając się przez kolejne, coraz gęstsze zarośla. W końcu zmuszeni byliśmy zejść z rowerów i prowadzić je, ale znowu natura wynagrodziła nasze trudy - teren, po którym się poruszaliśmy był naprawdę niesamowity, dziewiczy, wydawało się, że ręką ludzką nietknięty. Jedyne ślady działalności ludzkiej napotkaliśmy idąc dalej - były to mocno już rozklekotane mostki, mające na celu ułatwić przeprawę przez co bardziej bagniste odcinki szlaku - jednak dodawały one jedynie urody tak ukształtowanemu terenowi. Szliśmy zachwycając się tymi widokami, aż w końcu dotarliśmy do ostatniej takiej przeprawy, gdzie postanowiliśmy sobie zrobić przerwę na zdjęcia. Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy znowu znajdziemy się w tak pięknym miejscu.
Od tego miejsca szlak zmienił swój charakter. Z zarośniętego i wilgotnego na suchy, piaszczysty i obficie zakurzony. Przed nami rozciągała się niekoniecznie sprzyjająca jeździe droga w Słowińskim Parku Narodowym. Ciągłe zjazdy i podjazdy, a także bezustanne zagrzebywanie się w piachu szybko nas zmęczyły, więc i tutaj zaliczyliśmy postój - nadziei na dłuższy odpoczynek dodawał fakt, że tuż za tym parkiem była Łeba - a Łeba oznaczała postój na obiad, a ta perspektywa mój brzuch cieszyła niesamowicie, zatem postój, siku i w dalszą drogę.
Wydostaliśmy się z Parku (ja osobiście - z pewnym żalem. To kolejne miejsce w ciągu naszej wędrówki, które mnie urzekło swoją dzikością) i niedługo później byliśmy w Łebie. Znaleźliśmy jakąś restaurację i zjedliśmy wyczekiwany posiłek.
Po obiedzie czekał nas ostatni etap podróży - w planach mieliśmy dostać się już na Hel, żeby w niedzielę mieć trochę czasu na swobodne smażenie się na plaży i kąpiel w morzu. W miarę upływu czasu i kilometrów stało się to, co stać się musiało - ekipa stopniowo zaczynała słabnąć - częściowo przez naprawdę mordercze podjazdy, które były bardzo strome i długie, a częściowo przez fakt, że trasa R10 w tym miejscu nadal nie odpuszczała z piaszczystymi odcinkami, które bardzo nas spowalniały, a czasu było coraz mniej. Po tym, jak zaczęło robić się już całkiem późno, a my do zakładanego celu nadal mieliśmy kawał drogi, postanowiliśmy trzymać się drogi krajowej, tym bardziej, że Wojtek - jak sam rzekł - był przygotowany kondycyjnie jedynie na 60 km. I w tym miejscu należą mu się wyrazy najwyższego uznania - powiedział to tuż po tym, jak dobiliśmy do setnego kilometra tego dnia, po serii piaszczystych odcinków i stromych podjazdów, a i tak był jak skała i nie pękał - brawo Wojtek! Poczułem tym samym respekt wobec wszystkich - twardo, po męsku, bez narzekania każdy z moich towarzyszy znosił kolejne kilometry trasy. Tempo malało, ale nie drastycznie - rzekłbym, że liniowo i w przyzwoitych ramach. Wciąż nie spadaliśmy poniżej 20 km/h na płaskich odcinkach.
Na jednym z postojów niedaleko Karwii postanowiłem zrobić to zdjęcie w ramach zemsty za cykanie nam podobnych fotek.
Ale "karma to złośliwa suka", jak zwykli mawiać malkontenci. Cyknięcie tego zdjęcia skończyło się spektakularnym zawieszeniem się androida i tym samym przerwaniem zapisu trasy. Odetchnąłem z ulgą po ponownym uruchomieniu telefonu jak okazało się, że navime nie utraciło zapisanych danych i tym samym miałem nagraną trasę z Ustki do pamiętnego miejsca, gdzie Mati się wylał, Wojtek umierał, a reszta łapała oddech.
Odpaliłem nagrywanie ponownie i ruszyliśmy dalej. To właśnie w Karwii ostatecznie przyszło nam nocować, jak okazało się, że Wojtek dalej nie da rady. Chłopie, pokonałeś tego dnia 140 km! Brawa, gratulacje i co tylko! :)
Reszta trasy:
Słowo się rzekło, zaliczyliśmy więc tam kolację i odpoczynek na plaży...
...i stwierdziliśmy, że nocujemy "na partyzanta". Znaczy się, pod osłoną nocy szukamy jakiegoś możliwie odludnego miejsca, rozbijamy cichaczem namioty, zabezpieczamy cichaczem sprzęt, równie cicho spijamy browar przed snem i ładujemy się do śpiworów. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy - czego to człowiek nie zrobi, żeby poratować trochę i tak mocno nadwyrężone fundusze... ;) Na nasz obóz wybraliśmy niewielkie zagłębienie pośród drzew na terenie lasu pomiędzy plażą a ulicami Karwii. Pasmo lasu szerokości jakichś stu metrów zapewniło nam bezpieczne schronienie z dala od oczu służb porządkowych i przechodniów do samego rana.
Niedziela, 21.07.2013
Rankiem szybko musieliśmy zabierać się za zwijanie obozu, bo zaczęli pojawiać się pierwsi spacerowicze i biegacze pośród ścieżek przebiegających między drzewami.
Temat ogarnęliśmy szybko, skonsumowaliśmy nędzne śniadanie złożone z resztek wczorajszej kolacji, posprzątaliśmy ładnie po sobie i ruszyliśmy w trasę z jednoznacznymi celami: zakupy w pobliskim Władysławowie i prysznic już gdzieś na półwyspie helskim. Tutaj bardzo przydała nam się znajomość z Igorem - nieoficjalnym szwagrem mojego brata, który spędza lato na Helu będąc instruktorem kitesurfingu. W oczekiwaniu na to, aż coś nam poleci, Wojtek dość jednoznacznie zasygnalizował swoje potrzeby ;)
No i jak zwykle - niezawodny Igor, dzięki swojej przebojowości, spontaniczności i znajomościom załatwił nam 5-gwiazdkowe prysznice - oczywiście jak na standardy wyprawowe. Skorzystaliśmy z okazji i każdy z nas kolejno się odświeżył, następnie pożegnaliśmy się z nim i ruszyliśmy w kierunku Chałup - tam postanowiliśmy zaczerpnąć wszelkich korzyści wynikających z pięknej tego dnia pogody. Upał, lekki wiatr, wciąż wzburzone morze z ciepłą wodą insajd - plażowanie i kąpiele były perspektywą na następne bite dwie godziny. Korzystaliśmy na całego. :)
Zabawa była przednia, ale nieuchronnie zbliżała się pora obiadowa, no i o 15.30 mieliśmy tramwaj wodny, mający nas dostarczyć do Gdańska, zatem trzeba było się ubrać, spakować i ruszyć w dalszą drogę - z Chałup do miejscowości Hel. Mieliśmy przed sobą około 29 kilometrów drogi, ale za to jakiej - piękną ścieżkę rowerową, która przecież prowadzi, jak półwysep długi... i szeroki w sumie też :P
Mknęliśmy naprawdę niezłym tempem, mijaliśmy tłumy rowerzystów i mieliśmy po naszej prawicy ten niesamowity widok linii brzegowej od strony zatoki:
ciężko było nie patrzeć ciągle w prawą stronę, co nieraz zmusiło mnie do ostrego hamowania jak okazywało się, że prawie wjeżdżałem Wojtkowi w błotnik, gdy ten nagle zwolnił razem z resztą grupy :P
Sytuacja zmieniła się diametralnie tuż przed samą miejscowością Hel. Dotychczasowa ścieżka rowerowa, szeroka, wybrukowana, równa i płaska zmieniła się w taką bardziej offroadową, w dodatku nie była utwardzona, co wcale nie ułatwiało przejazdu - a nikt nie zwolnił doskonale wykształtowanego tempa prawie 30 km/h - wszyscy pruli przed siebie co chwilę wylatując w powietrze i ostro manewrując kierownicą, by nie zaliczyć wywrotki na sypkim gruncie, złożonym z drobnych, białych kamyczków. Kurz też nie ułatwiał zadania, a jako, że byłem ostatni w kolumnie, skutki tego przejazdu odczuwałem najbardziej ;) a mój bagaż szczególnie - przytrzymywane dotąd bez żadnych problemów przez gumowe ściągacze butle z wodą miały tendencję do ciągłego wypadania, więc zdarzało mi się na tym finiszu często zatrzymywać się i zawracać po nie, ale niestety jedna z dwóch butelek tego rajdu ostatecznie nie przetrwała, gdy po jednym z upadków zwyczajnie przedziurawiła się. Co jak co, ale taki rajd z wyładowanymi sakwami z tyłu może dodać trochę adrenaliny - bo bez nich byłby po prostu kolejnym przejazdem przez drogę gruntową, czyli żadnym szczególnym ;)
W końcu jednak dotarliśmy na miejsce - sam koniuszek półwyspu, gdzie po przegrupowaniu się zakupiliśmy bilety na tramwaj wodny i udaliśmy się do restauracji na obiad. Już wtedy czułem, że żałuję, że ten wyjazd dobiega końca - w perspektywie pozostały nam tylko przepłynięcie do Gdańska i złapanie pociągu do domu. Ale wszystko co dobre, szybko się kończy. Zjedliśmy obiad, kelnerce zostawiając napiwek (ot, nagła rozrzutność nam się załączyła ;)) i ruszyliśmy w kierunku statku. Tutaj jednak czekał nas istny sajgon - okazało się, że rowery musimy rozebrać z sakw i wszelkiego wyposażenia i oddać je załodze, która dosłownie pierdalnęła je byle jak, na kupie, nas zostawiając z nieporęcznymi sakwami w środku, a rowery bez nadzoru. A kazali sobie za to, jak na moje oko, naprawdę słono zapłacić.
Rejs przebiegał spokojnie, trwał dość długo, bo jakieś 2 godziny, a my umilaliśmy sobie ten - bądź co bądź nudny - czas rozmową i spacerami po pokładzie. W końcu jednak dobiliśmy do Gdańska, przeczekaliśmy, aż tłum turystów pomału wydostanie się z pokładu na ląd i w końcu sami wyszliśmy. Ja osobiście przecierałem oczy ze zdumienia - rowery były już wyprowadzone na ląd przez załogę, walnięte byle jak i byle gdzie, pozostawione bez nadzoru - pomyślcie tylko, ile osób, potencjalnych rabusiów, mogło sobie swobodnie wskoczyć na tak pozostawiony rower i odjechać nim w siną dal? Pozostawię to bez komentarza, jak dla mnie jest to sprawa dość skandaliczna. I tak - to właśnie warunki, w jakich był na tym odcinku transportowany nasz sprzęt, wyrządził najwięcej szkód na konkretnie moim rowerze. Nie jazda, nie te wszystkie kilometry i trudny teren, ale to właśnie na pokładzie statku mój rower dorobił się w sumie jedynej szkody na tym wyjeździe - potężnej rysy, zdarcia lakieru do podkładu w prawej tylnej części ramy. Niby nic, powiecie. Ale można było tego uniknąć, prawda? A takie rysy bolą, przynajmniej mnie, zajebistego wręcz heteroestetę. Mentalny ból był tym większy, że z tą rysą nie wiąże się żadna mrożąca krew w żyłach opowieść, którą mógłbym wspominać, a po prostu niedbalstwo osób trzecich. Grr. Pozostało mi jedynie się z tym pogodzić i po zamontowaniu ekwipunku do rowerów przemierzaliśmy Gdańsk - robiąc międzylądowanie w przydworcowej Biedronce i ostatecznie zatrzymując się już na stacji Gdańsk Główny w oczekiwaniu na pociąg.
Gdy ten nadjechał szybko stało się jasne, że nie będzie nam swobodnie, ale co tam - dobre towarzystwo odnajdzie się w każdej sytuacji. Ja z Marcinem odstąpiliśmy swoje miejsca siedzące dwójce stłoczonych na korytarzu z innymi podróżnych - jakiejś nastoletniej dziewczynce i jej ojcu. Rozluźniliśmy tym samym minimalnie ścisk panujący na korytarzu wagonu, rozsiedliśmy się w komorze na rowery i biesiadowaliśmy - bo przecież co innego nam zostało. Słodycze zapijane piwem w akompaniamencie rozmów i śmiechów utworzyły naprawdę przemiły epilog, świetne zwieńczenie całości wyprawy. Im bliżej było nam do celu, tym bardziej czuliśmy żal, że to tak szybko się skończyło - ja to czułem i sądząc po minach i wypowiedziach chłopaków - oni też to podzielali. Podróż dla mnie zakończyła się już po zmroku na stacji Gniezno, gdzie z żalem pożegnałem się z towarzyszami, a z drugiej strony z radością pomknąłem do domu z głową pełną wrażeń i przede wszystkim chęciami na powtórkę w przyszłości. Dziękuję :)
Całość tras z tego dnia:
Etap 1:
Etap 2:
Etap 3:
Dziękuję Mateuszowi, Marcinowi, Michałowi i Wojtkowi za to, że zgodzili się, abym mógł z nimi w tej wyprawie uczestniczyć. Dziękuję Wam każdemu z osobna za nową, ciekawą znajomość. Dziękuję za zorganizowanie wyjazdu i mam cichą nadzieję na to, że nie była to nasza ostatnia wspólna podróż, hm? :)
Epilog
Wielu pyta - po co się męczyć? Po co zadawać sobie trud napędzania przez bite 330 km własnymi mięśniami roweru ważącego z tonę z całym niezbędnym wyposażeniem, czy to w upale, czy deszczu, pod wiatr, pod górkę, przez błota i piachy, czy też po naszych polskich, mizernych asfaltach? Po co dawać się wystawiać na pożarcie komarom i innym insektom, skoro można zwiedzić różne zakątki kraju samochodem, pociągiem, czy jakkolwiek inaczej, ale mniej forsująco? Otóż to - naszymi słabościami są luksusy, do których przywykliśmy. Krzesło. Kran. Poduszka. Wszystko to, czego Ci brakuje na takiej wyprawie, tak podstawowe rzeczy codziennego użytku, których posiadania na co dzień nie doceniamy, a których ogrom zalet zaczynamy zauważać w obliczu ich niedostępności. Co zyskujemy oprócz tej, niewątpliwie bezcennej lekcji? Ano to, że rower zaprowadzi nas tam, gdzie ani samochód nie wjedzie, ani nogi nie dadzą rady nas ponieść dostatecznie szybko - w miejsca trudno dostępne, ale za ten trud potrafiące nas wynagrodzić wspaniałymi widokami. Zachwyt nad dzikością natury jest wprost proporcjonalny do tego, z jak bardzo dziką naturą przyszło nam się zmierzyć, by móc ją ostatecznie ujrzeć. Nie musicie mnie rozumieć, nie musicie się nawet ze mną zgadzać - ale zapewniam Was, że dzięki tej, pozornie wcale nie takiej trudnej wyprawie, jestem bogatszy o kilka dotąd niedostrzeganych przeze mnie poglądów na nasze życie codzienne.
Jeszcze jedno: otrzymałem informację od brata, że Marcin także podjął się trudu opisu wyprawy na swoim blogu. Gorąco zachęcam, zwłaszcza, że Marcin zajmuje się fotografią i publikacją swoich dzieł, a te potrafi okrasić naprawdę lekkim, łatwym i przyjemnym językowo opisem. Ja sam czekam z niecierpliwością na wszystkie jego wpisy, a że w odróżnieniu ode mnie robi to etapami, to po mistrzowsku stopniuje napięcie.
Polecam w imieniu swoim i zapraszam w imieniu autora: Blog Marcina - "Kotletografia"
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 18 lipca 2013
Kiedyś musi być ten pierwszy raz ;)
Pierwsza wyprawa - zatem na tyle lajtowa, by móc zobaczyć "z czym to się je" i przeżyć cały wyjazd bez problemów ;)
Już za 50 minut kończę pracę, wsiadam na rower i zasuwam na Poznań Główny - stamtąd pekape nas zawiezie do Kołobrzegu, a do niedzieli planujemy dojechać na Hel. Baaardzo spokojne średnio 100 km dziennie... Kogo mam na myśli pisząc "nas"? Ano mnie, mojego brata i jego dwóch kumpli, których osobiście nie znam. Dokładnego planu wyjazdu i przebiegu trasy także nie znam. A wszystko podyktowane jest tym, że w ostatniej chwili trafiła mi się możliwość przejażdżki z nimi, więc ledwie zdążyłem z ugadaniem wolnego i skompletowaniem ekwipunku... Zatem jadę na pełnym spontanie - no i obym się nie zawiódł ;)
Noclegi przewidujemy wyłącznie w namiocie, niewykluczone że w jakichś malowniczych miejscach "na partyzanta" - by oszczędzić trochę na polach namiotowych :)
Jakaś pseudorelacja po powrocie na pewno się trafi ;) Trzymajcie się :)
Już za 50 minut kończę pracę, wsiadam na rower i zasuwam na Poznań Główny - stamtąd pekape nas zawiezie do Kołobrzegu, a do niedzieli planujemy dojechać na Hel. Baaardzo spokojne średnio 100 km dziennie... Kogo mam na myśli pisząc "nas"? Ano mnie, mojego brata i jego dwóch kumpli, których osobiście nie znam. Dokładnego planu wyjazdu i przebiegu trasy także nie znam. A wszystko podyktowane jest tym, że w ostatniej chwili trafiła mi się możliwość przejażdżki z nimi, więc ledwie zdążyłem z ugadaniem wolnego i skompletowaniem ekwipunku... Zatem jadę na pełnym spontanie - no i obym się nie zawiódł ;)
Noclegi przewidujemy wyłącznie w namiocie, niewykluczone że w jakichś malowniczych miejscach "na partyzanta" - by oszczędzić trochę na polach namiotowych :)
Jakaś pseudorelacja po powrocie na pewno się trafi ;) Trzymajcie się :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 2 lipca 2013
Squeal like a piggy.
Niezłe zamieszanie, co nie? Od kiedy czerwiec zachowuje się jak marzec, a lipiec jak listopad? Trudno przewidzieć przyszłość, to fakt. Ale zupełnie nowy level w stopniu trudności przepowiedni jakichkolwiek wyznacza meteorologia. Internetowe serwisy pogodowe w zeszłym tygodniu, wszystkie jak lecą i bez wyjątku, dla Wrześni i rejonu przepowiadały cudowną, nieskazitelną wprost aurę, stałą temperaturę powyżej 20 stopni Celsjusza i zerowe wiatry. Co otrzymaliśmy? Ano, dotarł do nas jedynie efekt supermieszanki sporządzonej przez samego boga. Nitrogliceryna. Czysta. Wstrząśnięta, nie mieszana. No skoro tak, to wczoraj mogliśmy obserwować coś fascynującego: godzina 19.3-dajmy na to-4 zerwał się delikatny wicherek, niepozorny, wprost jedwabiście poderwany czymś, co nadeszło DOSŁOWNIE minutę później - ulewą. I to jaką. W ciągu 5 minut opadów zdołało zalać okolicznym domostwom piwnice i garaże.
Takie anomalia pomału przestają już kogokolwiek dziwić. Wszyscy się z tym są w stanie pogodzić. Ale czy na pewno? Rowerzyści wiedzą, o czym mówię - jak nie zleje człowieka w drodze, to zrujnuje zaplanowaną wycieczkę. Nomen omen - burza. Bo burzy wszelkie plany.
Ja w tym tygodniu planowałem przynajmniej raz wybrać się do pracy rowerem, ale z racji tego, że droga między moją miejscowością a Swarzędzem liczy sobie dokładnie cztery 1-2 kilometrowe odcinki dróg gruntowych, bałem się, że po takich ulewach może być tam nieprzejezdnie. Z drugiej jednak strony słońce zaczynało jakoś tak coraz śmielej wyglądać zza chmur, a wiatr uspokoił się na dobre. Cóż - podjąłem decyzję - jadę. Najwyżej wytaplam się w błocie. Wezmę prysznic już w pracy i tyle.
I wiecie co? No pewnie, że wiecie - błota było co niemiara na niemal wszystkich odcinkach dróg gruntowych, jakie pokonywałem. Efekty oczywiste - uświniony od góry do dołu ja, rower i plecak z czystymi ciuchami, które na szczęście pozostały czyste.
Proszę bardzo - nie do sforsowania "na czysto". Przeszkody wolałem objeżdżać po tym, jak podczas próby przenoszenia roweru przez jedną z nich prawie pogubiłem w błocie buty. Z drugiej strony jest przy tym niemało zabawy :)
Skoro już jesteśmy w tych okolicach - oto jak wygląda most za Swarzędzem łączący ulicę Rabowicką z drogą krajową nr 92. Od strony rabowickiej jest on już... niemal ukończony, nieprawdaż? I naprawdę nieźle to wygląda :)
Nocka w pracy. Byle do rana i będę wracał - ale alternatywną już drogą, kto wie, czy nie główną. Bo rower potraktowałem karcherem i odpowiednimi preparatami, a siebie prysznicem i szkoda mi teraz efektu. :)
Trasa:
Nastał ranek...
Nie dziwi mnie już fakt, że sam siebie nie posłuchałem. Znowu to zrobiłem. Znowu wpakowałem się w to błoto wszechobecne. I to chyba z jeszcze większą radochą, niż na początku. :D
Aaaa, no i mamy dziś 3 lipca! A to oznacza mały jubileusz - równo rok temu zakupiłem Meridę. I nie, nie żałuję, wprost przeciwnie - jestem zachwycony :) Kilometry lecą (stan na dziś: 2791), a poza paroma zadrapaniami nic złego się nie dzieje - wciąż daje mi taką samą radochę, jak dawała pierwszego dnia :)
Zdjęcie-bonus, zrobione tuż po powrocie do domu - bo moja psina rzadko pozuje do zdjęć sama z siebie :)
No to idę spać. Branoc :)
Takie anomalia pomału przestają już kogokolwiek dziwić. Wszyscy się z tym są w stanie pogodzić. Ale czy na pewno? Rowerzyści wiedzą, o czym mówię - jak nie zleje człowieka w drodze, to zrujnuje zaplanowaną wycieczkę. Nomen omen - burza. Bo burzy wszelkie plany.
Ja w tym tygodniu planowałem przynajmniej raz wybrać się do pracy rowerem, ale z racji tego, że droga między moją miejscowością a Swarzędzem liczy sobie dokładnie cztery 1-2 kilometrowe odcinki dróg gruntowych, bałem się, że po takich ulewach może być tam nieprzejezdnie. Z drugiej jednak strony słońce zaczynało jakoś tak coraz śmielej wyglądać zza chmur, a wiatr uspokoił się na dobre. Cóż - podjąłem decyzję - jadę. Najwyżej wytaplam się w błocie. Wezmę prysznic już w pracy i tyle.
I wiecie co? No pewnie, że wiecie - błota było co niemiara na niemal wszystkich odcinkach dróg gruntowych, jakie pokonywałem. Efekty oczywiste - uświniony od góry do dołu ja, rower i plecak z czystymi ciuchami, które na szczęście pozostały czyste.
Proszę bardzo - nie do sforsowania "na czysto". Przeszkody wolałem objeżdżać po tym, jak podczas próby przenoszenia roweru przez jedną z nich prawie pogubiłem w błocie buty. Z drugiej strony jest przy tym niemało zabawy :)
Skoro już jesteśmy w tych okolicach - oto jak wygląda most za Swarzędzem łączący ulicę Rabowicką z drogą krajową nr 92. Od strony rabowickiej jest on już... niemal ukończony, nieprawdaż? I naprawdę nieźle to wygląda :)
Nocka w pracy. Byle do rana i będę wracał - ale alternatywną już drogą, kto wie, czy nie główną. Bo rower potraktowałem karcherem i odpowiednimi preparatami, a siebie prysznicem i szkoda mi teraz efektu. :)
Trasa:
Nastał ranek...
Nie dziwi mnie już fakt, że sam siebie nie posłuchałem. Znowu to zrobiłem. Znowu wpakowałem się w to błoto wszechobecne. I to chyba z jeszcze większą radochą, niż na początku. :D
Aaaa, no i mamy dziś 3 lipca! A to oznacza mały jubileusz - równo rok temu zakupiłem Meridę. I nie, nie żałuję, wprost przeciwnie - jestem zachwycony :) Kilometry lecą (stan na dziś: 2791), a poza paroma zadrapaniami nic złego się nie dzieje - wciąż daje mi taką samą radochę, jak dawała pierwszego dnia :)
Zdjęcie-bonus, zrobione tuż po powrocie do domu - bo moja psina rzadko pozuje do zdjęć sama z siebie :)
No to idę spać. Branoc :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze