Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2015

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Piątek, 24 lipca 2015

Wyprawa-novum z elementami starum, czyli Drawsko 2015

Jeżeli w ogóle istnieje na sali osoba, która zagląda na mojego bloga (nadzieja matką głupich...), to pewnie zdoła zauważyć, że całkiem swobodnie i niewinnie rozpoczynam treść tej notki. Tak jak gdyby nigdy nic. Jakbym żył do tej pory bez żadnych zmian, jakby nic się nie stało, jakby ostatnie kilka miesięcy mojej nieobecności na blogu nie było niczym niezwykłym. Nie będę udawał, że tak było, bo to nieprawda. Sporo się działo od czasu mojego ostatniego wpisu, stąd też moje marne usprawiedliwienie, że zwyczajnie nie miałem kiedy się zabrać za radosne redagowanie tego bełkotu, którym oczy sobie teraz kalasz, Drogi Czytelniku.

Przepraszam, sorry, miskuzi.

Jedziemy z koksem. Powróćmy myślami do czasów, gdy zmysły nasze pieścił lipiec. Pamiętacie to? Zawrotne 15-20 stopni w ciągu dnia, chłodne poranki, deszczowa pogoda, generalnie typowe, polskie lato w sezonie urlopowym. Tłumy wkurzonych rodaków stojących w korkach na nadmorskich trasach, chcących zażyć tak należnego im odpoczynku w przedrożonych i oklepanych nadbałtyckich kurortach, zamiast krótkich spodenek i letnich koszul z palmami a'la miami vice noszących ciepłe polary, okazjonalnie okraszonych zimnym, letnim, polskim deszczem.

Poza tym wielu z Was przypomni sobie również te obrazki, które towarzyszyły nam przed samą wyprawą:


(fot.: Waldemar Wylegalski, Łukasz Gdak, Piotr Rakowski - gloswielkopolski.pl)


(fot.: Waldemar Wylegalski, Łukasz Gdak, Piotr Rakowski - gloswielkopolski.pl)


Co przełożyło się na takie widoki na szlakach:


(fot.: ja)

Była też Stara Gwardia, czyli niezmienny (choć co roku o rok starszy) skład wyprawowiczów-rowerowiczów pod postacią moją, Mateusza, Marcina, Michała i Wojtka. Naprawdę od samego początku nie sądziłem, że ten skład ulegnie zmianie (ba, bałem się, że zrobi się "na minus"), ale życie potrafi mnie zaskakiwać niezwykle pozytywnie i choć początkowe doniesienia mówiły o kilku dodatkowych chętnych osobach, to nie dawałem im wiary. Nadmiar optymizmu u Polaków zawsze urzeczywistnia się tak samo - klapą. Przepadkiem. Pustką. Nicością. Mokrym snem Kononowicza.

Plan wyprawy został wybrany po burzliwych i krwawych negocjacjach prowadzonych przez Wilków z Suchego Lasu, w których ja nie brałem udziału. Zaakceptowany pomysł zakładał przejazd przez Pojezierze Drawskie, czyli slalom przez krainę miliona jezior i miliarda drzew w setkach lasów. Pomysł, który spodoba się każdemu wielbicielowi naszej pięknej, polskiej przyrody.

Dzień Zero nadchodził nieuchronnie i kilka dni przed wyjazdem, gdy ostateczny skład się uformował, nie mogłem uwierzyć, że zapowiadany mały tłum uczestników wcale się nie rozpierzchł i nie rozleciał. Naszą Starą Gwardię w tym roku zasilili więc uczestnicy, opatrzeni kryptonimami Rafał, Tomek i Paweł. Przypomnijmy się zatem (w imieniu starego składu) i poznajmy z Czytelnikami (w imieniu Nowej Trójcy):


Od lewej: Rafał, Tomek, ja, Mati, Marcin, Michał, Paweł i Wojciech. I rower Michała. (fot.: samowyzwalacz)

Dużo ludzi, dużo sprzętu, niemniej entuzjazmu i kilometrów do pokonania, no i niestety równie wiele chmur na niebie wieszczących nieprzyjemny deszcz. Ale co to dla nas. W przeddzień wyjazdu cała ekipa (minus ja i Paweł) zebrała się, by odbyć pre-flight check przy browarze na dachu galerii MM. Dobrze, że mnie tam nie było, bo nie zapomnę zmęczenia, jakiego doświadczyłem tego dnia, a perspektywa pobudki nazajutrz po kilku piwach o piątej rano, by zdążyć na pociąg, nie była niczym przyjemnym. Chociaż pewnie jest czego żałować. Ale czego oczy nie widzą...


Dzień Zero, czyli... dzień pierwszy.
Jakkolwiek pokrętnie brzmi ta matematyka, to właśnie ten dzień jest prologiem naszej wyprawy.



Wstałem wcześnie. Piąta rano nie odrzucała mnie kiedyś tak bardzo, jak teraz. Starzeję się, co odczuwam mocno, bardzo mocno. Jeszcze dwa lata temu, mieszkając z rodzicami, pracując na trzy zmiany, śpiąc po 4h/dobę, potrafiłem wstać o 3.00 rano (w nocy?), wziąć rower i jechać rowerem do pracy prawie 50 km z uśmiechem na pysku. Bynajmniej nie dlatego, że jechałem do pracy. Zwyczajnie czułem się dobrze, paradoksalnie bardzo wyspany i rześki. Teraz z rześkością o tak zabójczej porze bywa naprawdę różnie ;) Zadbałem jednak o to, żeby wyspać się kapkę dłużej, niż desperaci raczący się dzień wcześniej piwem przed podróżą. Rower czekał już przygotowany, zapakowany po brzegi, z sakwą wyładowaną do granic wytrzymałości zamków błyskawicznych. W tym roku przygotowanie bagażu wiązało się także z wzięciem sporej ilości ocieplanej odzieży, bo przecież kto spodziewałby się upałów pod koniec lipca. ;)

Ruszyłem w drogę z domu na dworzec Poznań Główny. Zakres temperatur oddziałujących na mnie w czasie jazdy zamykał się w zakresie od "cokolwiek piździ" do "mogłoby być cieplej". Mój juczny koń zabrał mnie jednak bez żadnych komplikacji do miejsca docelowego.


(fot.: ja)

Nie ważyłem go. Nie chciałem, by rozbolał mnie kręgosłup na widok wartości widocznej na skali.
Wtoczyłem się na peron i rozpoczęło się poszukiwanie wzrokiem znajomych twarzy. Pierwszą z nich - Marcina (a jakżeby inaczej) - ujrzałem przy końcu składu podstawionego w kierunku Krzyża. Nie ja jeden doznałem niemałego szoku widząc, jakim nowoczesnym, czystym i biało-niebieskim szynobusem przyjdzie nam jechać do stacji Krzyż. Jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że PKP pomyślało o komforcie podróżujących. Ostatecznie jednak po przegrupowaniu się już w pociągu z rowerami i ludźmi stwierdziłem, że nadal trochę do ideału brakuje, bo choć pociąg był ładny, nowy i czysty, obsługa miła i uśmiechnięta, to i tak skład nie przewidywał jednorazowego przejazdu "aż tylu" osób z rowerami, wskutek czego było zwyczajnie ciasno. Musieliśmy pozdejmować z naszych rumaków sakwy i skompresować je na tyle, by można było się jako-tako przemieszczać we wnętrzu.


(fot.: ja)



(fot.: Rafał)

Ale nie było to uciążliwe. Podróżowaliśmy tak w atmosferze luksusu w kierunku Krzyża. Po drodze, tuż za Kiekrzem, dosiadł się do nas Paweł, więc zrobiło się jeszcze ciaśniej, ale byliśmy już w komplecie. Mi zwyczajnie brakowało kawy. Manifestowałem potrzebę jej spożycia wszystkiemu i wszystkim dookoła, ale nikt nie był w stanie mnie poratować choćby odrobinką jej substytutu. Wot, zdrowy styl życia rowerzysty. Ech...


(fot.: Marcin)


Do Krzyża dotarliśmy planowo. No i nie zgadniecie...


(fot.: Wojtek)

...tam też nie mieli kawy.

Przytroczyliśmy sakwy z powrotem do rowerów, odbyliśmy ponowną, krótką sesję zapoznawczą (Ty... jakcitam... sorry, nie mam pamięci do imion...) starych rekinów z nowym narybkiem i ruszyliśmy ku przeznaczeniu, w stronę wschodzącego słońca, ku wyzwaniom i przygodzie...

Pierwszy postój zaliczyliśmy przy Biedronce, całe trzy minuty później. Ta sytuacja była czymś absolutnie naturalnym dla Starej Gwardii, jednak wprawiła w konsternację nowo nabytą grupkę zapaleńców, której zapał jak gdyby nieco opadł, bo dało się słyszeć nieśmiałe: "ale potem nie będziemy się już tak często zatrzymywać...?" z ust Pawła. Mnie ta sytuacja natomiast usatysfakcjonowała, ponieważ po raz kolejny dopełniło się dziedzictwo i tradycja naszych wypraw stanowiąca, iż każdy pierwszy przejechany kilometr musi zostać opatrzony minimum dziesięciominutową przerwą pod Biedronką. Co więcej, udało mi się nabyć całkiem przyzwoity zestaw startowy pod postacią mrożonej kawy i bananów i choć kawa mrożona to nie to samo, co świeżo zaparzona, to jednak stanowiła ona dobry substytut tej wysoce pożądanej przez mój organizm substancji.

Po przyspieszonym spożyciu zakupionych produktów, sformowaliśmy wstępnie szyk i ruszyliśmy w podróż, szybko zjeżdżając z publicznych szos na polne i leśne dukty. Jechało się przednio, zadaliśmy sobie średnie tempo i pomału zaczynaliśmy się cieszyć zapachami wilgotnego lasu, promieniami słońca i naprawdę przyjemną, choć momentami odrobinę zbyt piaszczystą, leśną drogą, w której lubiły się zatapiać koła naszych przeładowanych maszyn.


(fot.: Wojtek)

Jechaliśmy tak przez dłuższy czas i poza postojami na większą ilość jedzenia, nie wydarzyło się nic szczególnego. Wszelkie widoki absorbowały nas na tyle, że resztkę uwagi musieliśmy przeznaczyć już tylko na skupieniu się na jeździe i krótkie pogawędki. Nie było czasu na powodowanie wypadków, uszkadzanie rowerów, gubienie się czy pakowanie się w jakieś tarapaty.

Trasa ta zawiodła nas prosto do Drawna, gdzie po przejechaniu już ponad 50 kilometrów, zaplanowaliśmy sobie obiad i odpoczynek. Najpierw jednak musieliśmy przeprowadzić jakiś rekonesans, dlatego też zapytaliśmy przypadkowego przechodnia, gdzie można znaleźć w rejonie jakąś przyzwoitą plażę, czy taka w ogóle jest i jak na nią dotrzeć. W odpowiedzi wysłuchaliśmy bezcennej wskazówki co do jednej z pobliskich lokalizacji, że: "woda czysta, można pływać! Czasami ścieki spuszczają, ale woda czysta". Coś jak: "operacja się udała, pacjent nie żyje". Ciężko się do tego ustosunkować. A może po prostu ciężko mi pojąć niespodziewany entuzjazm tego człowieka? Trudno powiedzieć... wielkiego ducha lokalnego patriotyzmu nie można mu jednak odmówić. Pojechaliśmy obejrzeć tę miejscówkę. Na miejsce dojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami Pana Przechodnia, odkrywając niewielką, dziką i kameralną plażę przy brzegu - na pierwszy rzut oka - naprawdę czystego jeziorka. Widok czystej wody potraktowaliśmy jednak po słowach Pana Przechodnia z wielką rezerwą, decydując się ostatecznie jedynie co najwyżej na zamoczenie stóp, resztę czasu spędzając na słodkim wylegiwaniu się na trawie w cieniu przybrzeżnych drzew.


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: samowyzwalacz)

Taki stan rzeczy nie mógł jednak trwać długo, bo relaks relaksem, ale nasze żołądki miały pierwszeństwo w orzekaniu i zdecydowały, że najwyższa pora coś zjeść. Jako że byliśmy w Drawnie, czyli miejscowości, która bynajmniej nie aspiruje do miana metropolii (przy około 2400 mieszkańcach), nie mogliśmy wybrzydzać. Na centralnym placu miasta (brzmi poważnie, ale całkiem dosłownie opisuje to miejsce) dało się zauważyć wzniesienie, na tym wzniesieniu lipę, a pod ową lipą niewielki budyneczek. Barak, altanę. Zwał jak Zwał. Owy twór architektoniczny opisany został jako "Bar Pod Lipką" i mieścił się na kilkunastu metrach kwadratowych otoczonego niskim płotem placyku. W sensie ten mikrobudynek i przylegające do niego, niewielkie patio.


(fot.: ja)

Jako, że żar lał się z nieba, a z wnętrza baru wydawał się on być jeszcze zwielokrotniony, wybraliśmy opcję wypasu na zewnątrz. Przyznam szczerze, że tak sam bar, jak i jego otoczenie po raz kolejny w historii naszych wypraw (hohoo! tyle ich było, że nie sposób spamiętać...) okazał się bardzo miłym zaskoczeniem. Na pierwszy rzut oka: 3/10. Ocena ogólna po jedzeniu: 9/10. Gesslerowa mogłaby się uczyć. Ale po kolei: pracujące tam dwie, dałbym sobie rękę uciąć, że wciąż nastoletnie dziewczyny, kilka dużych pizz dla wygłodniałych gąb strudzonych drogą cyklistów wyrabiały przy nas, całkowicie na świeżo i ręcznie. Począwszy od zarobienia ciasta, poprzez skrawanie dodatków (ze świeżych warzyw, a nie żadnych mrożonek), aż po skomponowanie całości na życzenie co bardziej wybrednych uczestników. Całość była wypieczona w piecu o temperaturze piekła, a to wszystko przełożyło się na okrzyki zachwytów podczas konsumpcji. I wcale tu nie przesadzam, powodów do narzekania nie było absolutnie żadnych. Świeże ciasto, świeże dodatki, ręczna robota i naprawdę przystępna cena. Jednak najlepsze dopiero miało nastąpić, bowiem panie miały w swoim menu... kawę! Gorącą, rozpuszczalną, z mlekiem, cukrem, łyżeczką do zamieszania i w ogóle! Był to jeden z najszczęśliwszych moich momentów podczas tamtego wyjazdu. Pokrzepiony treściwym i świeżym jedzeniem, zakropionym kawą, byłem w stanie góry przenosić.

Wszystko co dobre, w końcu musiało się skończyć. Żar lał się niemiłosiernie z nieba, ale nie można było czekać, trzeba było jechać póki sprzyjały nam trasa, rowery, zdrowie, siły, jedzenie i kawa. Nawigator w osobie Marcina prowadził nas naprawdę lekkimi, łatwymi, równymi i prostymi asfaltowymi drogami, na których było spokojnie. Nieuchronnie jednak zbliżaliśmy się do drogi krajowej, a tego bardzo, ale to bardzo chcieliśmy uniknąć, ze względu na duże natężenie ruchu i stosunkowo długą kolumnę nas. Zapadła więc decyzja o odbiciu na najbliższą, równoległą do krajowej drogę polną. Wszystko szło pięknie, bo dróżka okazała się być całkiem przyzwoita, tylko końskie muchy swoim okropnym zwyczajem podnosiły wszystkim ciśnienie. W końcu jednak, polna zamieniła się w leśną, a droga w łąkę i krzaki. Cóż to jednak dla nas. Twardo parliśmy w coś, co starało się nas pojmać i usidlić i nie, nie był to harem pięknych długonogich, blondwłosych, słowiańskich panien, ale chęchy - trawska, zarośla i krzaczory.


(fot.: Wojtek)

W ruch poszły przerzutki, nastawione na przełożenia na tyle agresywne, by można było sforsować tą naturalną przeszkodę bez większego wysiłku. Wraz ze zwolnieniem tempa podróży, chyba każdego z nas naszła cicha konsternacja: "a może by tak zawrócić i nie pchać się w to dalej"? Na szczęście głos rozsądku, a właściwie jego brak zadecydowały o tym, że każdy grzecznie parł do przodu, będąc prowadzonym przez Marcina i jego filozofię "no risk - no fun". Jechaliśmy, trawa wkręcała nam się w korby, przerzutki i koła, a omiatane nią nogi systematycznie zwiększały ilość fauny na sobie, bo teraz oprócz końskich much siadały na nich także kleszcze. W końcu jednak dotarliśmy do etapu, który zweryfikował, czyj rower lepiej radzi sobie z takimi przeszkodami terenowymi, czyli podzielił nas na osoby, które były w stanie dalej jechać na rowerze i na tych, którzy zmuszeni byli je pchać. Ważne, że do przodu. W końcu zarośla się... tak jakby skończyły, bo zaczęły się nowe, dużo lepsze i - na zdjęciu autorstwa Wojtka - zdecydowanie bardziej spektakularne.


(fot.: Wojtek)

Zboże rosnące w lipcowym słońcu prezentowało się wyśmienicie. Podążaliśmy za Marcinem, który znalazł w nim szlak zrobiony przez traktor i szybko udało nam się dojechać do naszego kolejnego miejsca postoju, w cieniu pod drzewami przy przejeździe kolejowym. Przerwę wykorzystaliśmy na napicie się, posilenie, wyciągnięcie flory z rowerów i wspomnianej fauny w postaci kleszczy z naszych nóg. Mnie uczepiły się trzy (!) i byłem rekordzistą tego popołudnia.


(fot.: ja)


(fot.: ja)

Sprzątanie i dezynsekcja poszły sprawnie, więc kilka minut później raźno parliśmy dalej przed siebie. Taki stan rzeczy nie mógł jednak długo potrwać, a to za sprawą pionierskiego wydarzenia, którego autorem (zupełnie niechcący) stał się Rafał. A właściwie to jego rower.


(fot.: Marcin)

Przebita dętka? Przełom w historii naszych wypraw. Pierwsza awaria, która na dobre wstrzymała rower jednego z nas - fakt, że na raptem cały kwadrans, ale zawsze!

Zaczęło się robić już trochę późno. Fakt, nie było to alarmujące, aczkolwiek zaczynało z nas wychodzić mimowolne pytanie z mimiką i ciekawością godną Osła ze Shreka, kierowane oczywiście do Marcina: "daleko jeszcze?" - ten sprawdził i oznajmił: "30 kilometrów". Parę chwil później pytania te padały coraz częściej i częściej, za każdym razem od innego Osła tej wyprawy. "No to daleko czy nie?!" - "jeszcze 30 kilometrów!", powtarzał Marcin, tracąc cierpliwość równie szybko, co znany nam wszystkim Shrek. Tak narodziła się nowa Teoria Względności, według której "względem kolejnych pytań o odległość do końca podróży w trakcie jazdy, czas jest wartością wprost proporcjonalnie zmienną, a droga wartością stałą", a w prostych słowach: im później zadawaliśmy to pytanie, tym bardziej wciąż pozostawało nam 30 kilometrów do przebycia. To trochę tak, jak z fizyką kwantową - nie da się wyjaśnić pewnych zjawisk słowami, co nie znaczy, że one nie zachodzą.

Sielanka trwała, pogoda sprzyjała, trasa wyrównała się i utwardziła - pomykaliśmy lokalnymi asfaltami, a ruch był na tyle znikomy, że był nam obojętny. Nigdzie daleko jednak nie dojechaliśmy - wszyscy momentalnie wyhaczyli opcję popluskania się w kusząco czystym jeziorze Krzemień, który swą tonią połyskiwał na nas po naszych prawicach. Krótki "postój na popluskanie się" skończył się dla mnie przerwą na kolejną kawę, dla dwóch innych osób okazją do regularnej kąpieli, dla kolejnego do porządniejszego posiłku, a dla pozostałych... na drzemkę. Kilkudziesięciominutową. No normalnie żyć nie umierać. Twardziele że ho ho!

Słońce jednak nieuchronnie rozpoczynało swoją wędrówkę ku skrajowi horyzontu. To znaczy, wisiało jeszcze całkiem wysoko i ciśnienia nie było, aczkolwiek zrozumieliśmy, że to wyprawa rowerowa do jasnej ciasnej, a nie konwent emerytów, więc spakowaliśmy swoje dupska po raz kolejny na rowery i ruszyliśmy przed siebie. Tempo mieliśmy dobre i stabilne, przecinaliśmy tereny mieszane - łąki i lasy, by pomijać co nudniejsze odcinki asfaltowe. W końcu natrafiliśmy na coś, co Marcin - równie bezsensownie, co i zaskakująco trafnie - nazwał "żwirownią drewna". Ot, kawał placu z betonową pochylnią, gdzie walało się pełno trocin. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy na to nie wleźli. A skoro już tam się wtoczyliśmy, to zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. A nawet dwa.


(fot.: Rafał)


(fot.: samowyzwalacz)

Ta krótka sesja służyła też przegrupowaniu, bo nam się nieco grupka rozciągnęła. Ale jak już się spotkaliśmy wszyscy ponownie i ustabilizowaliśmy nasz poziom fejmu powyższymi fociami na najwyższym możliwym, ruszyliśmy dalej, choć za bardzo to się nie zdążyliśmy rozpędzić, bo napotkaliśmy na sklep, który pozwolił nam zrobić zakupy na wieczorny popas (i popij). Ze sklepu wyszliśmy z brzękiem chleba, kabanosów, pasztetów i innych konserw obijanych o złociste napoje. Kojące dźwięki.

Nie dalej jak kwadrans później znaleźliśmy naszą ostoję na najbliższą noc. Czterogwiazdkowe pole namiotowe, w pięciogwiazdkowej okolicy, z cenami jak za najlepsze apartamenty w Dubaju. Dość powiedzieć, że prysznic płatny był 11 zł za osobę za... 10 minut! Widoki? Cudne. Spokój? Był, a jakże. Woda w jeziorze? Spełniała standardy obszaru Natura 2000, więc mając do wyboru obszar "Prysznic za 11" albo "Jezioro Natura 2000", wybraliśmy opcję o 1989 lepszą i - wzorem Kuźniara - kąpiel była zupełnie za darmo w jeziorze.

Co do tytułowego Novum: rozbijaliśmy się, po raz pierwszy w historii naszych wypraw, za dnia! Bez wspomagaczy w postaci lamp ulicznych i rowerowych. Całości procesu wznoszenia namiotów dopilnowało zachodzące Słońce.


(fot.: samowyzwalacz)


(fot.: ja)


(fot.: ja)

Wieczór był absolutnie przecudowny - ciepły, bezwietrzny, aksamitny niczym muzyka płynąca z wiolonczeli, na której pogrywa cherubin, boskie stworzenie siedzące na poduszce wypełnionej mieszanką waniliowego ptasiego mleczka, zeusowej ambrozji i głosu Tarji Turunen - atmosferę letniego wieczoru w tak pięknych okolicznościach pleneru można było wręcz kroić nożem i pożerać bez umiaru. Powiedziałbym wręcz, że było aż romantycznie, ale zważywszy na fakt, że przebywałem w otoczeniu tylu facetów, powstrzymam się od takiego określenia.

Prognozy pogody były jednak mocno pesymistyczne - widmo nadciągających nieuchronnie burz zmusiło nas do upewnienia się, czy teren, na którym postawiliśmy namioty, pozwoli na odprowadzenie dużych ilości wody oraz czy dobrze zabezpieczyliśmy rowery przed skutkami ulewnego deszczu. Dodatkowo Paweł z Marcinem upewnili się, że rozbili namiot dokładnie nad dużą, ciężką i podejrzanie kruchą gałęzią, którą burza mogłaby zrzucić bez problemu na ich głowy w trakcie snu. Gdy checklista nam się zgadzała, przystąpiliśmy do konsumpcji zawartości siatek wypełnionych wcześniej tego wieczoru w sklepie spożywczym. Rozmowy trwały do zapadnięcia zmroku, gdzie ostatecznie podjęliśmy decyzję, że przespać się to jednak nie jest taki głupi pomysł. Rozeszliśmy się więc do namiotów z nadzieją, że nadchodzące burze nie zrobią nam kuku.


(fot.: ja)


Dzień drugi - burza, minuta spóźnienia i błotne zmagania.

I tak oto nastała noc i poranek - dzień drugi. Dość wcześnie rano, bo około piątej, obudziły mnie (z pewnością wręcz: nas wszystkich) odgłosy podniebnej apokalipsy. Niebo rozdzierane było przez błyskawice, z nieba lał się deszcz, a ja nie miałem głowy do tego by pomyśleć, czy Paweł z Marcinem śpią przykryci wyłącznie swoimi śpiworami, czy także wielkim kawałem drewna, który niczym miecz Damoklesa wisiał nad nimi już od chwili rozbicia namiotu, a który pretendował do bliższego kontaktu z gruntem już "na oko". W głowie miałem dwie kwestie: 1. przewrócić się na drugi bok, 2. zasnąć i spać dalej. No, miałem także cichą nadzieję, że gdy zegarek wskaże godzinę 8.00, która była planowaną godziną opuszczenia naszych ciepłych nor, to deszcz choć odrobinę odpuści.

Nie odpuścił.

Czaszkę przeszył rozdzierający dźwięk budzika. Wyłączyłem to cholerstwo i podrzemałem jeszcze trochę. Szamotanina Mateusza sprawiła jednak, że nie mogłem leżeć dalej biernie, bo od leżenia i analizowania swojego położenia w takich warunkach, zaczyna się robić wyraźnie niewygodnie. A to grunt nierówny, a to pod podłogą namiotu coś uwiera w żebro... trzeba było ostatecznie powiedzieć sobie "dość", zebrać się do kupy i poderwać głowę znad poduszki.

Nałożenie butów przyszło mi z trudem - te dość mocno zawilgotniały, ale w myśl zasady "zawsze może być gorzej" (no co, przecież  mogły całkiem zmoknąć...) nałożyłem je na stopy i starałem przekonać swoje zmysły, że to puchaty dywanik, a nie zimne, trzeszczące buty otulają krańce moich kończyn dolnych. Pomogło. Wyszedłem na dwór, żeby ocenić sytuację.


(fot.: ja)

Było mokro, zimno i padało. Dość mocno padało. Sukcesywnie doliczyłem się wszystkich rozczochranych mord (szczęśliwie żywych, choć ich aparycję przemilczę). Łączyło nas jedno (poza tą nieszczęsną aparycją wykręconej szmaty) - głód w oczach. Nałożyliśmy na głowy co kto miał (kaptury, peleryny, itp.), chwyciliśmy podręczny dobytek i poszliśmy do lokalnego baru z misją napchania kichy czymś ciepłym i dobrym. Każdy wziął sobie po ulubionym zestawie śniadaniowym (rozbudowana oferta zaskakiwała - przypominam o czterogwiazdkowości pola namiotowego), a w oczekiwaniu na zamówienie przyglądaliśmy się, jak daleko potrafi sięgać pojęcie "Novum" tej wyprawy. Ulewny deszcz nie ustępował.


(fot.: ja)


(fot.: ja)

Śniadanie było wyborne, ale ja czułem niedosyt (poczekajcie z tym szyderczym rechotem, aż sobie pójdę...), dlatego postanowiłem zamówić sobie jeszcze jedną porcję, tym razem naleśników. Miałem jednak poważnego pecha - dokonałem tego o godzinie 11.01, jak poinformowała mnie uprzejma pani przy kasie, o całą minutę za późno, bo śniadania wydawano do godziny 11.00. Rozpaczliwie poszukiwałem czasomierza, który odrobinę by się spóźniał i który mógłby się stać moim sprzymierzeńcem w tak słusznej sprawie, ale niestety, na próżno. Wizja wybornych naleśników rozmyła się, niczym deszcz, który jeszcze kwadrans wcześniej zalewał okolicę. Podjęliśmy zatem decyzję o wymarszu z baru celem pakowania obozowiska i wyruszenia w dalszą drogę. Nim tego dokonaliśmy, wskoczyłem jeszcze na szybko do wody. Dopiero po tej akcji poczułem się całkowicie odświeżony i gotowy do dalszej podróży. Pakowaliśmy kolejno przemoczone: ręczniki, pokrowce i namioty na nasze przemoczone rowery i ruszyliśmy przed siebie. Szybko doszliśmy do wniosku, że im prędzej znajdziemy drogę alternatywną do asfaltowej, tym lepiej. Samochody mają to do siebie, że chlapią, a o ile nieochlapanie pojedynczego rowerzysty nie jest niczym szczególnym, o tyle w takiej grupie, jaką stanowiła nasza, ktoś musiał oberwać kroplami zimnej i brudnej cieczy wprost spod kół samochodu. Droga oczywiście się znalazła i to całkiem szybko, więc bez wahania obraliśmy jej tor. Warunki, jakie wytworzyły się na przestrzeni kilku wcześniejszych godzin, były zgoła odmienne od tych, do których przyzwyczaiły nas poprzednie wyprawy.


(fot.: Wojtek)

Było mokro, grząsko, błoto kleiło się do opon, napędów, ram, butów i ubrań, a chlapiąca spod kół woda zmieszana z piachem szybko przemoczyła nam stopy i uświadomiła nas, że może ta poranna kąpiel wcale nie była taka niezbędna. Ale ostatecznie dawało to radochę: wnosiło odrobinę polotu w całe przedsięwzięcie i poczucie, że nie po to odwiedza się za każdym razem różne miejsca, żeby doświadczać wszędzie takich samych wrażeń. Mordy się cieszą, bo niby dlaczego miałyby tego nie robić?


(fot.: Wojtek)


(fot.: Wojtek)

Suma summarum wadą tego wszystkiego były nie warunki atmosferyczne i drogowe (bynajmniej, te przeszły in plus!), ale fakt, że wysoka wilgotność, połączona z rosnącą temperaturą, którą zagwarantowało nam Słońce wychodzące coraz śmielej zza chmur, rozbudziła krwiożercze instynkty wszelkiej maści owadziego dziadostwa, z komarami na czele. Trzeba było być w ruchu, aczkolwiek ten jeden, jedyny postój wykorzystaliśmy na zainstalowanie na naszych nieosłoniętych odzieżą częściach ciała barier ochronnych w postaci przyprawiającego o chorobę płuc i pieczenie w oczach preparatu przeciwko owadom, aplikowanego bezpośrednio na skórę w postaci sprayu. Nie, nie podam nazwy tego specyfiku. Product placement nie będzie miał zastosowania w treści tego wpisu, co to, to nie. No a przynajmniej do momentu, w którym mi za to zapłacą :)

Droga leśna w końcu musiała się jednak skończyć i ponownie wytoczyliśmy się na asfalt, wciąż jednak przebywając w otoczeniu drzew i ich wspaniałego zapachu. Po krótkim czasie jednak coś się zmieniło. Niby drzewa te same, zapachy też, ale powiało odrobinę grozą z pewną dawką niepewności. No bo tak.


(fot.: Wojtek)

Konsternacja była tym większa, że pomimo tablicy po prawej stronie zdjęcia, co dociekliwsi mogli zauważyć też znak szlaku rowerowego na drzewie z lewej strony. Jechać? Nie jechać? Wojsko mówi "no", cywile mówią "yes", a u nas w głowach świta myśl "something is no yes", czyli "coś jest nie tak" :D
Ostatecznie nie wiem, na jakiej podstawie podjęliśmy decyzję o kontynuowaniu podróży pomimo zakazu. Ja osobiście przejechałbym na podstawie wieku oznakowań - to wojskowe wydawało się być znacznie starsze od widocznego malunku na drzewie, stąd wniosek, że może już nie obowiązywać, stanowiąc relikt lat minionych. Taaak... dokładnie tak wytłumaczyłbym to celującemu do mnie z pepeszy plutonowi wojskowemu, będąc przez nich przyłapanym...

Komitetu powitalnego jednak nie było. Ani czołgu, ani amfibii, ani snajpera, ani chociaż gromady szeregowych, ćwiczących gdzieś w pobliżu. Jechaliśmy zupełnie bez przeszkód przed siebie, aż natrafiliśmy na rozstaj dróg, na którym to postanowiliśmy ustalić dalszy kierunek przemieszczania się i - a jakżeby inaczej - wepchnąć w siebie kolejnych kilkaset kalorii. Nie będę ukrywał, te elementy wyprawy są chyba jednymi z najlepszych :D

Każdy zajął się sobą. Jeden studiował mapę, drugi się czymś zajadał nabierając masy, trzeci ją redukował sikając w pobliskich krzakach, czwarty przeprowadzał rekonesans okolicy, piąty poprawiał coś przy rowerze a szósty robił zdjęcie podczas gdy siódmy stawał na głowie ósmemu dając do myślenia, jakby to było, gdyby zawodowo zajmował się akrobatyką, miast spędzać życie przy komputerze w celach zarobkowych. Ośmiu chłopa znalazło se zajęcie pośrodku de facto niczego, a współczesna młodzież narzeka, że się nudzi i że im się nic nie chce...


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: Wojtek)

Po niedługim namyśle obraliśmy kierunek "w prawo" i mknęliśmy w niezmienionej scenerii wprost przed siebie. Pogorszyła się jedynie nawierzchnia i to dość znacznie, bo jak nie rozpadający się asfalt, to wyboczone płyty betonowe skutecznie nas spowalniały i podrzucały na siodełkach, a podskakujące sakwy skutecznie zadbały o to, byśmy musieli stosować niekończące się kontry, by zbalansować niebezpiecznie zmieniające kierunek kierownice naszych rowerów. Droga ta zaprowadziła nas bezpośrednio do Mielenka Drawskiego - miejscowości znanej z absolutnie niczego. No, może poza spożywczakiem ulokowanym przy skrzyżowaniu z jakąś drogą wojewódzką o średnim natężeniu ruchu kołowego. Zatrzymaliśmy się przy wspomnianym spożywczaku, który dobrze pamiętał (zarówno w fasadzie budynku, jego wnętrzu, jak i mentalności pani ekspedientki) czasy minionego ustroju politycznego.


(fot.: Wojtek)

Zaciekawiła nas informacja, że w tym sklepie zasięgniemy interesującej nas wiedzy, jako, że pełnił on oficjalnie funkcję informacji turystycznej. Przeczucia wszyscy mieliśmy jednakowe i nie zawiedliśmy się - na pytanie dotyczące dostępności mapy regionu, usłyszeliśmy od przemiłej pani: "Panie, mapy to ja miała, ale ostatnio wydała rok temu". Podziękowaliśmy za chęci, mimowolnie się uśmiechnęliśmy i postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę.

Nic nas nie goniło, no może poza porą obiadową. Pogoda była stabilnie przeciętna, bo choć chmury nie wróżyły opadów, to nie zapowiadały też grzejącego słońca. Dokuczał nam lekko wiatr, temperatura przybrała dobrze nam znane, letnie, polskie, lipcowe "trochę piździ", nie było więc na co czekać, ani w czym się wylegiwać - pomknęliśmy dalej przed siebie. Wkrótce asfalt ustąpił, bo Marcin skierował nas na polną drogę, ciągnącą się wyraźnie poza zasięg naszego wzroku. Trawiastą, dodajmy. Wąską i niezbyt przystępną. Znowu zaczęło robić się ciekawie. Pogorszony stan nawierzchni nikomu nie przeszkadzał, wprost przeciwnie - w końcu po raz kolejny uwolniliśmy się od samochodów, a na dodatek większość widoków w tym miejscu rekompensowała nam mokrą i błotnistą (pomimo występowania gęstych kęp trawy) papkę pod kołami.


(fot.: ja)

Niezmierzone wprost (czego na zdjęciu nie widać tak dobrze) pola facelii (swoją drogą, dysputa nad tym, co to za rośliny, zajęła nas wszystkich przez dłuższą chwilę, ale nikt nie był w stanie zgadnąć, że co to takiego może być, skoro to nie dzięcielina pała), które naprawdę pięknie komponowały się z większością krajobrazu.


(fot.: Wojtek)

A dlaczego "z większością", a nie całością? Ano dlatego, że w tym kraju przesadny optymizm nie jest wskazany, bo nawet, jeśli człowiek bardzo chce spojrzeć na świat przez różowe okulary, to natura i tak doda od siebie odrobinę brązu pod postacią wielkiej kupy gnoju, o:


(fot.: Marcin)

Śmieszki, heheszki, bo musieliśmy nieco wykpić te, tak bardzo polskie, realia - i ruszyliśmy przed siebie. Nie ujechaliśmy jednak za daleko (zaledwie kilkaset metrów), ponieważ uwagę peletonu przykuł Pan Pszczelarz. Bo dosłownie paru sekundach konsternacji stwierdziłem wraz z połową grupy, że Pan Pszczelarz to taki bardzo klimatyczny widok na tle facelii (nawiasem, dopiero on uświadomił nas, jak ta roślina się nazywa), ale nie ma co poświęcać mu za wiele uwagi, bo jeszcze się wkurzy, że mu czas zabieramy i pszczołami nas poszczuje. Inne zdanie natomiast miał Wojtek, który zamienił parę słów z człowiekiem w kombinezonie i prosząc o możliwość zrobienia zdjęcia sprawił, że ten nawet zapozował, o tak:


(fot.: Wojtek)

Ponownie ruszyliśmy przed siebie. Droga nie należała do najlżejszych - było mokro, grząsko i - w miarę przemieszczania się do przodu - coraz bardziej błotniście. Do tego stopnia, że na podjazdach (częstych i dość stromych) osoby z oponami nieprzystosowanymi do przemierzania takich terenów musiały się poddać, zsiąść z rowerów i prowadzić je, zatapiając w błocie swoje rowery i buty. To spowodowało, że wyraźnie się rozdzieliliśmy - ja, Marcin, Mateusz, Tomek i Rafał parliśmy do przodu mając do dyspozycji rowery mtb, reszta cierpiała mniej lub bardziej próbując kręcić trekingami. Skutek był dość oczywisty: gdy dotarliśmy do rozwidlenia dróg, z którego widać było już początek asfaltowej drogi, zatrzymaliśmy się i oczekiwaliśmy, aż reszta do nas dotrze.


(fot.: ja)



Gdy się przegrupowaliśmy, ktoś (chyba Michał, ale nie pamiętam dokładnie) powiedział, że rzut kamieniem stąd znajduje się miejscowość Lubieszewo, w której znajduje się restauracja wzniesiona w otoczeniu stawów, wypełnionych bo brzegi rybami różnych gatunków, z czego wiele z nich trafia od razu na talerz. Dla mnie osobiście jedzenie było już bardzo wskazane, a wizja świeżo wyciągniętej ryby z wody i skomponowanego z niej dania strasznie cieszyła mnie i moje żądne ofiary trzewia.

Rzut kamieniem później dotarliśmy do tego miejsca. Restauracja o nazwie Ryby Lubie otworzyła przed nami swoje podwoje. Pogoda wyraźnie się poprawiła, zaczęło grzać przyjemnie Słońce, a jego potencjał cieplny rozprowadzał delikatny wiatr. Ustawiliśmy swoje rumaki na miejscach parkingowych i rzuciliśmy się do kasy, do której była już spora kolejka, z racji pory obiadowej no i także z racji popularności (nie bezzasadnej!) tego wspaniałego miejsca. Dopiero teraz można było zauważyć, jak bardzo uświniliśmy swoje bolidy.


(fot.: Rafał)


(fot.: ja)

Czekaliśmy z niecierpliwością na możliwość przedstawienia pani kasjerce naszych kulinarnych preferencji. Ja osobiście czułem, że w tym miejscu przymknę oko na ceny (nie bez przyczyny nie były one niskie) - postanowiłem zjeść tak, by smak pozostał w mej pamięci na dłużej, wybrałem zatem opcję świeżutkiego pstrąga zagryzanego górą frytek, surówek i wielu, wielu innych dobrodziejstw. Rachunek za te wspaniałości do dziś powoduje u mnie delikatny niepokój, a gdy zdarza mi się o nim pomyśleć w nocy, niepokojące głosy syczą mi cicho do ucha "shame on you!" - ale było warto. Cudowne jedzenie, polecam wszystkim, którzy znajdą się kiedykolwiek w tamtym regionie. Doznań smakowych dopełniało piękne otoczenie - mnóstwo wypielęgnowanych trawników okalających sztuczne stawy wypełnione poszczególnymi gatunkami ryb. Przejrzysta woda, tabliczki z opisami... Można się było najeść i zrelaksować.

(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: Michał)

Chwile rozkoszy podniebienia trwały i pamiętam je doskonale. Wszystkie takie momenty mają jednak zawsze wspólny mianownik: za krótko i za mało. No ale cóż, po wybornym jedzeniu trzeba było udać się dalej. Sądzę, że nikogo nie zaskoczę mówiąc, że w siodłach spędziliśmy raptem kilka minut, ponieważ stwierdziliśmy, że należy sobie urządzić popas, czyli, jak to określił Marcin, trawing po jedzingu. No, to sobie to urządziliśmy :)


(fot.: Marcin)


(fot.: Rafał)


(fot.: Rafał)


Skorzystaliśmy także z okazji, by móc nieco doprowadzić nasze rumaki do stanu używalności, zmywając z nich dotychczasowe trudy podróży i dopieszczając łańcuchy odpowiednią ilością oliwki. Popas dość mocno się przeciągnął, ponieważ gdy zdecydowaliśmy się na ruszenie naszych tyłków z miejsca, zegarek wskazywał godzinę 19.00 z hakiem. Do celu mieliśmy tradycyjne, stabilne i absolutnie zaplanowane - trzydzieści kilometrów. A jakżeby inaczej.

Początkowo droga nasza wiodła asfaltem, ale za wszelką cenę chcąc uciec od przekleństwa ruchu samochodowego, skręciliśmy w las. Niby nic szczególnego po drodze się nie działo, no może za wyjątkiem epizodu, który przy odrobinie (nie)szczęścia, lokalna prasa opisywałaby jako "Osiem trupów w lesie", a onet i inne portale internetowe: "Szok! Tego nie mogli się spodziewać! Puknął ośmiu naraz! (GALERIA, VIDEO)" - zwyczajnie jakiś facet, jadący sobie terenówką z niedowładem hamulców i nadmiarem nagromadzonej energii kinetycznej, z wektorem skierowanym w naszą grupę, omal nas nie zabił w środku jakiegoś zapyziałego lasu. Na szczęście udało mu się skontrować kierownicą, nam (każdemu z osobna) także i wszyscy wyszli z tego bez szwanku, choć z odrobinę podniesionym poziomem adrenaliny, no i agresji pod postacią wiązanki nieparlamentarnych epitetów pod kierunkiem owego kierowcy.


(fot.: Wojtek)

Tak oto dojechaliśmy do Czaplinka - miejscowości, w której mieściła się nasza ostoja na najbliższy wieczór, noc i poranek. Chwilę wcześniej dokonawszy zakupów w lokalnym spożywczaku, przystąpiliśmy do rozbijania namiotów, zabezpieczania dobytku oraz ogarnięcia się. Pole namiotowe znowu najwyższej klasy, ale dużo bardziej zatłoczone, niż poprzednie, choć wcale nie było ono mniej spokojne. Przede wszystkim natomiast ludzkie ceny sprawiły, że uśpiony w porze obiadowej Wewnętrzny Kuźniar wciąż spał spokojnie w każdym z nas i z przyjemnością skorzystaliśmy z dobrodziejstw tamtejszych pryszniców, żeby doprowadzić się do porządku. Przydała się także opcja zasilania przy namiotach, która pozwoliła naładować nasze zmęczone telefony, nawigacje i inne przyrządy.


(fot.: Marcin)


(fot.: Rafał)

Tradycyjnie już, po zapadnięciu zmroku obradowaliśmy przy namiotach przy złocistym napoju, pałaszując zgromadzony prowiant i rozmawiając. Przenikliwy chłód lipcowej nocy dość szybko zmusił nas do zamelinowania się w swoich norach. Ja osobiście spałem bardzo stabilnym snem, raz tylko przerwanym chrapaniem z sąsiedniego namiotu - chrapaniem akustycznie przywodzącym na myśl pracę sekwencyjnej prasy hydraulicznej w połączeniu z odgłosami jelenia na rykowisku. Brzmiało to jak walka o życie. Serio, myślałem, że facet zaraz umrze. Nic takiego jednak nie nastąpiło - rano żaden z nas nie zaobserwował w otoczeniu naszego obozowiska karawanu i prokuratora, przeczesującego sąsiedni namiot.



Dzień trzeci - syberyjski poranek, kebab i Call of Duty.

"Kieleckie" - pomyślałem. Piździło niemiłosiernie. A nawet nie zdążyłem się wyszarpać z objęć śpiwora. Ciepłych, przytulnych objęć. Na zewnątrz namiotu szalał wiatr. Rzekłbym nawet, że to nie po bożemu, tak nieludzko zaczynać niedzielę. Budzik jednak był bardzo przekonujący, a ja z (mizernego, ale zawsze) doświadczenia wiedziałem, że jak nie wyczołgam się ze śpiwora teraz, to po prostu przedłużę sobie męczarnię. No to hop - wypadłem na zewnątrz i zesztywniałem. Pomimo faktu, że ubrałem się dość grubo, bo w długie spodnie i ciepłą bluzę, to (jeszcze odrobinę zaspany) organizm został przyszpilony mroźnymi powiewami wiatru. Lato w swej pełnej krasie. Pocieszyłem się faktem, że nie ja jeden cierpiałem. Wojtek wyraźnie się poddał, wyciągając swój ostatni bastion w walce z zimnem w postaci folii ochronnej, natomiast Paweł miał zapędy szamańskie i - na przekór pogodzie - smarował się olejkiem do opalania. Że niby zaklinał Słońce, które miało się dzięki temu objawić i ogrzewać naszą podróżną ekipę.

(fot.: Marcin)

Efekt wywołało to jednak jedyny słuszny w tej długości i szerokości geograficznej. Sztuka szamańska w naszym kraju zwyczajnie nie działa, miast tego zadziałało Prawo Murphy'ego, w myśl którego jeżeli coś ma pójść pomyślnie, to tak naprawdę sprawy potoczą się w zupełnie przeciwnym kierunku. Ot, do wiatru doszedł deszcz. Paweł mógł równie dobrze umyć jakiś samochód - ściągnąłby na nas równie wielkie i wydajne chmury. Ale należy się plusik za dobre chęci.

Śniadanie szło nam mozolnie (plusem był fakt, że można było dostać w mieszczącym się na terenie pola namiotowego barze kubek gorącej kawy, tak potrzebnej do porannego rozruchu organizmu), pakowanie jeszcze gorzej (ze względu na przelotny deszcz i silny, mroźny wiatr), ale jakimś cudem po godzinie szamotaniny z całym naszym dobytkiem, opakowani w szczelne i ciepłe stroje, ruszyliśmy dziarsko przed siebie.

Niecałe trzy minuty później doszliśmy do wniosku, że wystarczy już tego dobrego i trzeba zrobić postój. Padło na stację benzynową, gdzie chętni (wśród których znalazłem się ja) wciągnęli po hot-dogu i dodatkowej porcji kawy. Mówcie co chcecie, ale w takim przypadku jest to niesamowity zastrzyk energii. To pozwoliło nam wykrzesać z siebie dużo więcej, niż jeszcze parę chwil wcześniej, bo gdy przyszło co do czego i po paru kilometrach napotkaliśmy na serię podjazdów, Paweł, nabywszy nowej, dotąd nieznanej mu mocy w nogach, zerwał łańcuch w rowerze. No, może też poniekąd przyczynił się do tego fakt, że podczas podjazdu postanowił dokonać ostrej redukcji tylną przerzutką, co (jak wszyscy dobrze wiemy) bardzo łatwo uśmierca napęd, ale oj tam - nie po to to wszystko piszę, żeby wytknąć mu szkolny błąd :D Wszak sam słynę z akcji w stylu "przywalił w słup na prostej drodze..."


(fot.: ja)

Rach-ciach skuwaczem, pozbyliśmy się dwóch ogniwek łańcucha i Pawła "emeryt" znów parł przed siebie. Dalsza droga (na szczęście już bez podjazdów, ale za to piaszczysta i polna w większej części) przebiegła bez większych przygód, no może poza konspiracyjnym: "o nie! pomnik! szybko, odwróćcie uwagę Wojtka, żeby... aaa, eech, nieważne, zobaczył" - i "cyk, cyk" - Wojtek realizował swą fotograficzną psychozę w każdym nadającym się do tego miejscu. Powodowało to przestoje, ale ja osobiście nie mam mu tego za złe - przynajmniej z perspektywy czasu ma to tę zaletę, że jest na czym oprzeć swoje wspomnienia z podróży :)

Kilka kilometrów przed Bornym Sulinowem znowu zmieniliśmy rodzaj drogi na dziurawo-asfaltowy. Sam fakt, że zbliżaliśmy się do postsowieckiego miasteczka, które od zawsze chciałem zobaczyć, był dla mnie nie lada gratką. Drogę przemierzaliśmy tkwiąc w otoczeniu gęsto porastających ten region Polski lasów - dobrze więc widać, dlaczego miasteczko, które było tajemnicą minionego ustroju, warto było wybudować właśnie tam. Gęste zadrzewienie uniemożliwiało docieranie w tamto miejsce w sposób inny, niż tylko poprzez przemieszczanie się tylko oficjalnie wytyczonymi szlakami, co ułatwiało potencjalną identyfikację nieproszonych gości w tej (byłej już) strefie zamkniętej.


(fot.: ja)

Nim jednak dotarliśmy do granic tej miejscowości, odbiliśmy nieco w kierunku rzeki Piławy, by zobaczyć postsowieckie konstrukcje wybudowane na niej w otoczeniu tak pięknych okoliczności przyrody. Po drodze do tego miejsca Mateusz zaliczył przepiękne OTB, które było dane zobaczyć tylko nielicznym. Poza pobrudzonym strojem i dłońmi nic mu się jednak nie stało, więc tak szybko, jak się wywrócił, tak szybko powrócił do pionu i popędził z nami w kierunku rzeki. Zaparkowaliśmy rowery i zeszliśmy w kierunku koryta.


Oooo, paaanie... a kto to panu tak spierdolił? (fot.: Marcin)


(fot.: Marcin)


(fot.: Marcin)


(fot.: Marcin)

Gdzieś w tle, w górze rzeki majaczyły sylwetki kajakarzy. Co jak co, ale rzeka na spływ kajakowy była pierwsza klasa. Może kiedyś...

Obejrzeliśmy, narobiliśmy zdjęć, poszliśmy więc z powrotem do naszych rowerów, żeby nie czuły się samotne i ruszyliśmy dalej, wypatrując coraz chętniej i natarczywiej obiadu, bo pora była już słuszna, a dla naszych organizmów poranek nie był zbyt łaskawy. Ani fakt, że chyba żaden z nas nie najadł się rano jak należy.

Wkroczyliśmy na terytorium Bornego Sulinowa. Coś, co jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych było nie do pomyślenia, tego dnia dokonaliśmy jak gdyby nigdy nic, na rowerach. Poza obiadem, wypatrywałem okazji do przyjrzenia się pozostałościom po Sowietach z okresu ich panowania nad tym regionem. Postmodernistyczne budowle, ta specyficzna architektura, no i trochę post apokaliptycznego klimatu - tego wypatrywałem w pierwszej kolejności (poza obiadem rzecz jasna). Doszliśmy do wniosku, że obiad ma pierwszeństwo, zatem na samym wlocie do miasta pozwoliłem sobie zrobić zdjęcie budynku, który już zapowiadał mi świetne widoki:



po czym ruszyliśmy wgłąb miejscowości, w poszukiwaniu ciepłej i treściwej strawy. Takową odnaleźliśmy w połowie miasta. Dla wszystkich oprócz mnie, miejscem zbawienia dla żołądków był bar serwujący pierogi pod wieloma postaciami. Ja jestem tradycjonalistą, dlatego wylądowałem w położonym obok barze specjalizującym się w serwowaniu tradycyjnego, polskiego, bardzo obfitego kebaba z frytkami. Za 12 złotych miałem wyżerkę życia, pół kilograma wspaniałości na papierowym talerzu, których miało mi wystarczyć aż do wieczora, kiedy to kolację miałem zjeść już w domu. Mankamentem baru wybranego przeze mnie był niewątpliwie brak miejsca siedzącego wewnątrz lokalu, więc zmuszony byłem do konsumpcji na zewnątrz, przy akompaniamencie wciąż dziwnie lodowatego wiatru, który nijak nie zmienił się od samego rana, no może za wyjątkiem intensywności - teraz wiał jakby mocniej. Z drugiej strony twardziele nie potrzebują takich rzeczy. Bo tylko prawdziwi twardziele jedzą coś, co zmusza ich do stania w chłodzie i pozwala przypuszczać, że pieczenie sosu będzie odczuwane drugi raz w niedalekiej przyszłości. Ja skończyłem swój posiłek względnie szybko (nieee, wcale nie przez chłód panujący na dworze), by czym prędzej dołączyć do moich towarzyszy, którzy zajadali się z iście angielską flegmą wytworami pierogarni, która otulała przybyszy swym ciepłem i takim domowym, przyjemnym wystrojem. To prawda co mówią, że osiedlanie araba wcale przyjemnym doświadczeniem nie jest...

Po skończonym (tym razem przez wszystkich) posiłku, ruszyliśmy w kierunku głównej arterii miasta, z której rozpościerał się widok na opuszczony kompleks budynków - w większości w stanie surowym, bez pokryć dachowych i stolarki okiennej. Widok ten nierozerwalnie kojarzy mi się z grą Call of Duty, a zwłaszcza z mapą nawiązującą do bitew o dom Pawłowa.


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: Marcin)


Klimatu temu miejscu dodawała aura - dopiero teraz okazała się ona jakimś plusem. W cieniu ciężkich chmur budynki te wyglądały jak stara wizja nuklearnej wojny. A może to tylko ja mam zbyt bujną wyobraźnię...

Chłopaków za bardzo te budynki jednak nie zainteresowały - po podejściu doń i stwierdzeniu, że śmierdzą żulem, zarządzili odwrót, a mnie nie pozostało nic innego, jak tylko trzymanie się grupy. Ruszyliśmy więc celem pokonania ostatniego odcinka naszej wyprawy - z Bornego Sulinowa do Szczecinka, gdzie nabyć mieliśmy bilety na pociąg powrotny prosto do Poznania. Droga ta nie dostarczała nam jakiś szczególnych wrażeń - poza epizodem z pokonywaniem kolumną odcinka drogi krajowej, której nijak nie mogliśmy alternatywnie objechać, a podczas to której kierowcy prześcigali się w tym, który ominie nas bliżej, lub ostatecznie zahaczy którymś elementem samochodu. Na szczęście jednak do niczego takiego nie doszło, chociaż były momenty, które niejednemu z nas podniosły ciśnienie. W Szczecinku dokonaliśmy zakupu biletów i postanowiliśmy, że korzystniej dla nas będzie wsiąść o jedną stację wcześniej, by wcisnąć się do pociągu jeszcze zanim tłumy, które ruszą ze Szczecinka w kierunku Poznania, pozajmują nam w nim miejsca. Tak też zrobiliśmy i - z międzylądowaniem na mijanej po drodze stacji benzynowej celem nabycia kawy - dojechaliśmy do stacji Szczecinek-Chyże, gdzie wpakowaliśmy się do wiekowego, ale wciąż jarego składu, niestety dzieląc się na dwie grupki - jedna zawędrowała na koniec składu, a druga zmuszona była zająć miejsca mniej-więcej na jego środku, co nas trwale rozdzieliło na okres całej podróży.

Z powrotu pamiętam jedynie tyle, że było ciasno, ale mimo wszystko raźnie. Był wesoły Pan Konduktor, były naprawdę fajne widoki za oknem i aura, niejako na złość, zaczęła przybierać w godzinach wieczornych dużo cieplejsze barwy (i temperatury). W końcu, po dość długiej podróży, nasz okręt dobił do przystani Poznań Główny, gdzie udało nam się jeszcze po raz ostatni przegrupować celem zrobienia zdjęcia (ale już bez Pawła, który wysiadł parę stacji wcześniej):


(fot.: samowyzwalacz)

po czym uścisnęliśmy sobie dłonie, podziękowaliśmy za wspólnie spędzony czas i rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. Później czekała nas już proza życia: pranie, wietrzenie, przepakowywanie, czyszczenie, mycie, konsumpcja i... miłe rozpamiętywanie całego wyjazdu.



Epilog.

Pomimo faktu, że podróż tę opisuję niemal w rok po jej zakończeniu, wciąż mam w głowie tak wiele drobnych szczegółów z jej przebiegu. Świadczy to jedynie o tym, że warto kolekcjonować takie wspomnienia. Wspomnienia z trasy, wspomnienia związane z epizodami na trasie oraz wspomnienia związane z ludźmi. Dziękuję Wam wszystkim za wspólną podróż, dzięki każdemu z osobna za nowe, bądź odświeżone znajomości! W przededniu następnej wyprawy, nie pozostaje mi nic innego, jak z przyjemnością oddać tę część naszej wspólnej historii do publikacji i oczekiwać kolejnych wspólnych przygód - już niebawem.



Krótko o wyprawie.

Pokonaliśmy około 260 km i widać tutaj tendencję spadkową - co roku tych kilometrów jakby ubywa :D co nie zmienia faktu, że wcale nie spada "jakość" tych wypraw. Towarzystwo mamy zawsze zgrane, pewne doświadczenia pozostają na zawsze w naszej pamięci, a i fakt, że każdy kończy podróż z uśmiechem na ustach i z zapewnieniem, że "zobaczymy się w przyszłym roku" tylko ten fakt potwierdza.

Wyprawa novum - bo z elementami dla nas nowymi, pod wieloma względami... :)

Trasa prezentowała się następująco:




Zachęcam także wszystkich gorąco do przeczytania opowieści z tej wyprawy autorstwa Marcina na jego blogu!


Marcin podzielił opis wyprawy na cztery części, ale koncepcję miał zupełnie odwrotną do mojej: maksimum przekazu przy minimum treści (bez uszczerbku na jakości!) - polecam dla tych, którzy na co dzień wyznają filozofię tl;dr i boją się opasłych tekstów, z których tworzyć można równie opasłe tomy:


Część I / Część II / Część III / Część IV
Niedziela, 12 lipca 2015

2 w skali Błotny'ego, 8 w skali Mokry'ego i 10 w skali Kurzy'ego - Gogol MTB Binduga

Nie skłamię chyba jak powiem, że druga niedziela lipca była jedną z najcieplejszych spośród niedziel, które spędziłem na jakimś wyścigu (a mówię tak, jakbym na nie wiadomo ilu ich był, hoho). O ile nie najcieplejsza. To taka miła odmiana, czyż nie? Wstałem rano, zapakowałem wszelki ekwipunek do i na samochód i ruszyłem ku miejscowości Mściszewo - niewielkiej, położonej obok Murowanej Gośliny, tuż przy prawym brzegu Warty.

Wyruszyłem niestety samotnie - bo choć jedno Słońce wisiało wysoko na niebie i grzało ku mej uciesze, to drugie spędza urlop poza miastem i nie mogło ze mną jechać, a szkoda. Wyruszyłem dostatecznie wcześnie, więc nie musiałem gnać na złamanie karku. Na miejscu byłem około godziny 10.00 i jak się okazało - dobrze zrobiłem. Parkingi zlokalizowano dość daleko od miasteczka startowego (kilkaset metrów to niezły spacer, jeżeli ma się jeszcze przed sobą pójście do biura zawodów, oczekiwanie w kolejce, zapisy i powrót do auta, by rozpocząć przygotowania do wyścigu), ale miejsca było multum i nie trzeba było szukać odrobiny przestrzeni dla samochodu, jak w Mosinie, gdzie choć źle nie było, to nie było też rewelacyjnie.

Miasteczka startowe u Gogola to na każdym swym metrze kwadratowym centrum informacji globalnej. Monotonny, acz wyraźny i nigdy zmęczony głos pana Kurka poinformował wszystkich, że na starcie do walki stanie niemal 700 cyklistów, z czego miażdżąca większość (jak się później okazało - nieco ponad 500) wystartuje na dystansie mini. Ja poszedłem tradycyjnie na mega. Szacowany dystans na tej trasie wynosił około 57 km, co później na mecie potwierdził mój licznik. Zapisałem się, wróciłem do samochodu, gdzie przygotowywałem siebie i rower do wyścigu obok jakiejś bandy wesołków, którzy skutecznie wywoływali swoimi dowcipami i docinkami uśmiech na mojej twarzy. W drodze na sektory startowe spotkałem chłopaków z RESTIVE Team, od których dowiedziałem się, że wszyscy oprócz mnie pojadą dystans mini. Zapewne mega pojechałby także Mateusz, ale Gogol w tym roku nie jest dla niego łaskawy - dla przypomnienia: w Mosinie przebił koło, a na tę edycję nie przyjechał z powodu choroby. Wracaj do zdrowia stary! :)

Zostałem zakwalifikowany do ostatniego sektora startowego, a to z tej przyczyny, że zapisywałem się dopiero w dniu zawodów i nie podlegałem wstępnej kwalifikacji. Na chwilę przed startem nie widziałem w tym problemu. Mój sektor (czwarty) miał wystartować ciągiem tuż za sektorem trzecim i tym sposobem mieliśmy zamykać stawkę. Start jak nigdy w tym roku ;) odbył się punktualnie, zgodnie z założeniami o godzinie 11.00.

Szybko okazało się, że jazda w ostatnim sektorze oznacza nic innego, jak oddychanie kurzem, dosłownie brodzenie w nim i w pewnych momentach (na dohamowaniach) jazdę niemal na ślepo. To stało się motywacją do walki o przód stawki, więc bez chwili wahania zacząłem gonić wcześniejsze sektory, by uwolnić się w tak dużym stopniu, jak to tylko możliwe, od tego kurzowego armageddonu.


foto: Marta Swinarska

Po kilkukilometrowej rundzie polną drogą, która była naprawdę dobrą okazją do rozciągnięcia peletonu i wstępnego uformowania stawki, wjechaliśmy przez miasteczko startowe w węższe, kręte ścieżki. W tym miejscu muszę przyznać: trasa była naprawdę ekscytująca, chyba najbardziej ze wszystkich, z jakimi miałem do tej pory do czynienia na maratonach MTB. Dużo singletracków, ścieżki kręte, usłane dziurami, korzeniami, leżącymi gałęziami, pełne przecisków i ostrych nawrotów a także z kilkoma naprawdę zdradzieckimi, stromymi zjazdami, które niejednego wyrzuciły z roweru. Na jednym z nich ktoś sobie złamał obojczyk. Fakt, nie było to coś, czego nie ogarnie bardziej wprawiony amator, ale po pierwsze: dawało radochę, po drugie: przy dobrym obyciu technicznym można było nadrobić tutaj braki w kondycji, po trzecie: selekcjonowało to stawkę i wreszcie po czwarte: niejednego żółtodzioba taki profil trasy mógł nauczyć pokory jazdy w peletonie. Pozostańmy jednak przy tym, że mnie ta trasa bawiła i to przednio. Połykałem kolejne zjazdy, podjazdy, zakręty, korzenie, dziury i hopki z niesamowitą radością i satysfakcją. Po kilkunastu kilometrach, na potężnie zakurzonym rowerze i stroju zaczęły się pojawiać pierwsze błotniste ślady pochodzące z kałuż, których nie zdążyło wysuszyć dzisiejsze, grzejące słońce.


foto: Wieleń Team Kamex

Jeszcze przed dwudziestym kilometrem trasy seria podjazdów dokonała kolejnej selekcji na podstawie zapasu sił i możliwości nóg u zawodników. Nie minęło kilka kilometrów, jak zobaczyłem tabliczkę "META - 4 KM" - co dało mi do zrozumienia, że jestem u kresu dystansu mini. I tutaj, proszę państwa, czekało na mnie to, co tygryski lubią najbardziej - przeprawa przez rzeczkę. Super sprawa, naprawdę spektakularna, ostrym zjazdem następował wjazd prosto do koryta rzeki, które po skosie należało pokonać i tu były opcje do wyboru - na kołach dla osób, którym nie było szkoda sprzętu lub na nogach dla osób, którzy cenią sobie swoje piasty, suporty i przerzutki. Ja wybrałem opcję numer jeden i zaatakowałem nurt na kołach. Momentalnie zacząłem brodzić w wodzie sięgającej powyżej osi kół.


foto: Marta Swinarska

Wszystkie elementy roweru, wcześniej okraszone grubą warstwą kurzu, piachu i błota, zaczęły chrzęścić i dzwonić, jednak ta kakafonia uspokoiła się już w chwilę po przeprawie rzecznej, gdzie po pokonaniu stromego, piaszczystego podjazdu pędziło się ostatni kilometr w kierunku linii mety, gdzie mini kończyło wyścig, a mega rozpoczynało drugie okrążenie.


foto: Wieleń Team Kamex

Paradoksalnie, po pierwszym okrążeniu, rozciągnięciu stawki i znalezienia swojego optymalnego miejsca w jej szeregu, jechało mi się jeszcze lepiej i sprawniej, niż na początku. Teraz mogłem skupiać się wyłącznie na jeździe, nie będąc zmuszonym do przeciskania się pośród tłumów wolniejszych cyklistów przed sobą. Nie ja jeden miałem wrażenie, że na drugim okrążeniu coś się zmieniło - albo nieco zmieniono przebieg trasy, albo odrobinę ją uatrakcyjniono, poprzez mały "tuning" kałuż, które na pierwszym okrążeniu były niewielkie, a na drugim zrobiły się z nich niewielkich rozmiarów brody błotne. Ten zabieg pozwolił na przybranie jeszcze bardziej bojowego, błotnego kamuflażu, tak całego ciała, jak i wszystkich elementów roweru. Uwielbiam to! Jak na wielkopolskie standardy terenowe, to można było powiedzieć o tej trasie, że jest to maraton MTB pełną gębą. Gdzieś w okolicach czterdziestego kilometra dopada mnie uciążliwy skurcz w prawym podudziu, który przybiera na sile z każdym kolejnym obrotem korbą. Nie daję się jednak i wytrwale jadę przed siebie, choć czuję (jak się okazało - całkiem trafnie), że każdy, choćby bardzo krótkotrwały przestój w kręceniu zapłacę skurczem, którego już tak łatwo nie wyprostuję. Gnam zatem przed siebie pedałując nawet na stromych zjazdach, byle nie zablokować nogi w nieruchomym położeniu. Po dojechaniu do rzeki, rzuciłem się w jej nurt z jeszcze większą zaciekłością i po jej pokonaniu zabrakło dosłownie metra, żebym pokonał całe piaszczyste wzniesienie i wtedy to się stało - skurcz wygrał. Musiałem się gwałtownie zatrzymać i szybko próbować rozmasować bolący i nieruchomy mięsień, co w końcu się udało, ale straciłem na tym dobre dwie minuty czasu. Ostatni kilometr do mety przejechałem jednak już równie sprawnie, co na pierwszym okrążeniu.

Wpadłem na metę bardzo, bardzo usatysfakcjonowany, bo choć końcówka trochę kulała, to ostatecznie dałem radę ja i dał radę sprzęt. Wypiłem trochę wody z bufetu i zauważyłem kolegę Michała, który pokrótce zrelacjonował mi, że reszcie drużyny raczej się nie poszczęściło. U jednego zerwany łańcuch, u drugiego przebita opona, co niestety znalazło swoje odzwierciedlenie w czasach przejazdów. Jakieś fatum wisi nad RESTIVE, oby jednak nie pozostało z nami za długo :)

Oto jak się prezentują wyniki:
Mój wynik (dystans mega) - 2h 22m 21s - miejsce 56/128, a 21 w mojej kategorii wiekowej.
Koledzy z RESTIVE Team (dystans mini):
Jędrzej Piotrowski - 1h 11m 54s - miejsce 59/481, 19 w swojej kategorii wiekowej
Łukasz Kamiński - 1h 22m 19s - miejsce 191/481, 48 w swojej kategorii wiekowej
Michał Łabiak - 1h 30m 46s - miejsce 306/481, 121 w swojej kategorii wiekowej


Oto, jak prezentowała się trasa:


Szkoda, że nie wszystkim sprzyjało szczęście. Na defekty roweru niewiele można poradzić, o ile faktycznie przyprowadziło się na zawody stuprocentowo sprawny sprzęt. Mam nadzieję, że na każdej następnej edycji będzie lepiej :)

Podjechałem do samochodu, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem siebie w odbiciu szyby. Szkaradne to i brudne - w sensie ja i moja twarz. Zacząłem się powoli ogarniać, czyli doprowadziłem do względnego porządku nogi, ręce i twarz, spakowałem wszystko do samochodu i ruszyłem w drogę do domu. Nim odjechałem, zrobiłem jeszcze zdjęcie swojemu rowerowi, który wiele ze mną dzisiaj przeszedł :)





Blogi rowerowe na www.bikestats.pl