Poniedziałek, 24 czerwca 2013

Do pracy - tym razem rano.

Tak, jak nienawidzę poniedziałków, tak dzisiejszy przypadł mi wyjątkowo do gustu. Pracę na porannej zmianie rozpoczynam o 5.45, zatem wstałem o 3.00, z 10 minut dochodziłem do siebie i podjąłem ostateczną decyzję: jadę. Choć wszystkie mięśnie krzyczały, że tego nie chcą. Żeby je trochę rozruszać zrobiłem sobie krótką rozgrzewkę, choć i to niewiele dało. Trudno - pomyślałem. Nie takie rzeczy ze szwagrem... i tak dalej.

Godzina startu: 3.30. Do przejechania 45 km, wiatru niemal nie uświadczyłem, chłód był tym przyjemnym chłodem, który orzeźwiał, ale nie ziębił. Słońce nieśmiało zaczynało pojawiać się na horyzoncie.



Założyłem światła, przywdziałem kamizelkę odblaskową, wyzerowałem licznik i jazda. Pierwsze parę kilometrów jechało się naprawdę przyzwoicie, a delikatny powiew wiatru zdążył mnie obudzić już na dobre. Dopiero we Wrześni zacząłem czuć, że to nie będzie takie proste - mięśnie zaczynały odmawiać posłuszeństwa, wyraźnie zszokowane tak brutalną musztrą. Spać, spać, spać, odpoczywać i nagle jeb! - dać z siebie wszystko. Prawdę mówiąc, winowajcą takiego stanu rzeczy był pusty żołądek, z którym wyruszyłem w podróż. To błąd, którego już chyba nigdy więcej nie zamierzam popełnić - bo niby skąd czerpać siły do podróżowania w takim wypadku?

Ale jechałem wytrwale dalej, podziwiając wschód słońca nad polanami i polami, które mijałem, przejeżdżając przez kolejne wioski i polne drogi. Wspaniałym widokiem były także spowite osiadającą mgłą pola. Trochę mrocznie i pusto, ale niezaprzeczalnie z klimatem.

Na tej trasie zawsze dokładnie w połowie trasy, która wypada obok wielkiego wiatraka zlokalizowanego między Kokoszkami a Gułtowami, robię sobie postój na napicie się. Postanowiłem skorzystać z okazji i cyknąć kilka fotek - choć efekty są straszliwie mizerne. Wszystkiemu była winna zabrudzona soczewka aparatu w telefonie, której nie chciało mi się czyścić.





Zdjąłem słuchawki, by w takiej porannej ciszy posłuchać odgłosów, jakie wydaje z siebie taki obracający się wiatrak. Trochę jak transformers - ciche wycie przekładni potrafi zjeżyć włosy na głowie. No nic, 5 minut odstane, płyny uzupełnione, ruszyłem dalej. Mięśnie do końca trasy nie odpuszczały - protestowały całkiem skutecznie, ale po godzinie i 45 minutach od startu dotarłem na miejsce.

Powrót to już całkiem inna historia - najedzony (zabrałem dużo więcej jedzenia) wyraźnie nabrałem sił i przyjechałem do domu kilka minut wcześniej, niż normalnie autobusem - dokładnie w godzinę i 30 minut, pomimo wiatru, który znacznie się wzmógł o tej porze dnia. Powtórzę to jeszcze nieraz, oby tylko warunki sprzyjały :)

Do pracy:

i z powrotem:

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa iepob
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl