Wpisy archiwalne w miesiącu
Marzec, 2014
Dystans całkowity: | b.d. |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 0 |
Średnio na aktywność: | 0.00 km |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 31 marca 2014
Uroki wierzbiczańskich okolic.
Zachęcające promienie słoneczne, niemal zerowy wiatr i roślinność w rozkwicie, kusząca swoimi zapachami każdego miłośnika przyrody - tak właśnie w jednym zdaniu można opisać warunki, panujące podczas wczorajszej niedzieli przez cały bity dzień. Taka pogoda to prawdziwa gratka dla każdego cyklisty, nie mogłem więc tak po prostu jej zignorować i - pakując kilka niezbędnych rzeczy do plecaka, napełniając bidon po brzegi wodą z sokiem oraz zamykając za sobą dom - ruszyłem w drogę, za cel obierając sobie odkrycie, chociażby częściowe, terenów położonych wokół jeziora Wierzbiczańskiego, zlokalizowanego tuż za Gnieznem w drodze na Trzemeszno.
Przy okazji po pokonaniu kilku kilometrów doszedłem do wniosku, że skoro i czasu mi nie brakuje i warunki tak bardzo sprzyjają relaksującej jeździe, to wydłużę sobie trasę jadąc przez Czerniejewo w kierunku na Dalki i stamtąd, dalej przez centrum Gniezna - do wyznaczonego celu. Decyzja ta okazała się strzałem w dziesiątkę. Leniwy, weekendowy ruch samochodowy nie był uciążliwy, a na trasie niepodzielnie rządzili rowerzyści i piesi - wszyscy, którzy chcieli zaznać tej kojącej pogody, która miała cudowną zdolność przeganiania z odmętów umysłu wszelkich depresyjnych i niekorzystnych myśli. Nie spieszyłem się, tempo wyrównałem do poziomu pośredniczącego z "poruszaj się zdecydowanie do przodu" a "obserwuj i podziwiaj otoczenie" i myśli skupiłem na kontemplacji przyrody w rozkwicie, a także na układaniu sobie trasy prowadzącej do celu tak, by nie zaliczać niepotrzebnych postojów na wielkich krzyżówkach będąc już w Gnieźnie. Do nozdrzy zaczęły docierać piękne, pierwsze intensywne zapachy mijanych lasów, które automatycznie włączały opcję "suszenia" zębów w szerokim uśmiechu.
Pierwszy postój zrobiłem sobie za Dalkami, wcinając przy lokalnym spożywczaku czekoladę i zakrapiając to tymbarkiem. Dalej ruszyłem by stawić czoła centrum Gniezna - na szczęście ruch był raczej mały i nie wstrzymywał mnie niepotrzebnie, więc w kilkanaście minut znalazłem się na drodze prowadzącej na Trzemeszno, a stamtąd odbiłem na Wierzbiczany i prosto przed siebie - w kierunku jezior.
To naprawdę urocza okolica, pełna nowych domów, wyrastających tam jak grzyby po deszczu (minąłem kilkanaście budynków o różnym stopniu wykończenia i kolejne kilkanaście wyglądających na świeżo oddane do użytku). Pagórkowata droga wiodła na przemian to w otoczeniu lasu, to pośród pól. Ruch samochodowy nie istniał, minąłem za to kilku rowerzystów. Ostatecznie doczłapałem się nie nad jezioro Wierzbiczańskie, które miałem okazję podziwiać z drogi, ale na położone obok niego, naprawdę niewielkie jezioro Modrze. Położone jest ono w niewielkiej, acz dość stromej dolinie, co jest dość specyficznym widokiem, ale miało to swoją zaletę: stojąc nad jego brzegiem wydawało mi się, że wokół nie istnieje cywilizacja. Gdyby nie majaczące w oddali gospodarstwo, położone zdecydowanie wyżej, mogłoby się wydawać, że znalazło się idealną enklawę do letnich wyjazdów służących rekreacyjnemu pływaniu.
Ja tymczasem poświęciłem pół godziny na eksplorację tego miejsca i zrobienie paru zdjęć.
Gdy słońce stopniowo chyliło się ku zachodowi i zaczęło robić się zauważalnie chłodniej, ubrałem bluzę, schowałem aparat i ruszyłem sobie w spokojną drogę do Najmilszej, która niedługo później skończyła pracę, wróciła do domu i uraczyła mnie królewskimi tostami. Jedzenie na pełnym wypasie po tak udanym dniu to doskonałe jego zwieńczenie :)
A jezioro Wierzbiczańskie i jego okolice są naprawdę warte odkrycia - jeśli tego dotąd jeszcze nie zrobiłeś, Drogi Czytelniku :)
Przy okazji po pokonaniu kilku kilometrów doszedłem do wniosku, że skoro i czasu mi nie brakuje i warunki tak bardzo sprzyjają relaksującej jeździe, to wydłużę sobie trasę jadąc przez Czerniejewo w kierunku na Dalki i stamtąd, dalej przez centrum Gniezna - do wyznaczonego celu. Decyzja ta okazała się strzałem w dziesiątkę. Leniwy, weekendowy ruch samochodowy nie był uciążliwy, a na trasie niepodzielnie rządzili rowerzyści i piesi - wszyscy, którzy chcieli zaznać tej kojącej pogody, która miała cudowną zdolność przeganiania z odmętów umysłu wszelkich depresyjnych i niekorzystnych myśli. Nie spieszyłem się, tempo wyrównałem do poziomu pośredniczącego z "poruszaj się zdecydowanie do przodu" a "obserwuj i podziwiaj otoczenie" i myśli skupiłem na kontemplacji przyrody w rozkwicie, a także na układaniu sobie trasy prowadzącej do celu tak, by nie zaliczać niepotrzebnych postojów na wielkich krzyżówkach będąc już w Gnieźnie. Do nozdrzy zaczęły docierać piękne, pierwsze intensywne zapachy mijanych lasów, które automatycznie włączały opcję "suszenia" zębów w szerokim uśmiechu.
Pierwszy postój zrobiłem sobie za Dalkami, wcinając przy lokalnym spożywczaku czekoladę i zakrapiając to tymbarkiem. Dalej ruszyłem by stawić czoła centrum Gniezna - na szczęście ruch był raczej mały i nie wstrzymywał mnie niepotrzebnie, więc w kilkanaście minut znalazłem się na drodze prowadzącej na Trzemeszno, a stamtąd odbiłem na Wierzbiczany i prosto przed siebie - w kierunku jezior.
To naprawdę urocza okolica, pełna nowych domów, wyrastających tam jak grzyby po deszczu (minąłem kilkanaście budynków o różnym stopniu wykończenia i kolejne kilkanaście wyglądających na świeżo oddane do użytku). Pagórkowata droga wiodła na przemian to w otoczeniu lasu, to pośród pól. Ruch samochodowy nie istniał, minąłem za to kilku rowerzystów. Ostatecznie doczłapałem się nie nad jezioro Wierzbiczańskie, które miałem okazję podziwiać z drogi, ale na położone obok niego, naprawdę niewielkie jezioro Modrze. Położone jest ono w niewielkiej, acz dość stromej dolinie, co jest dość specyficznym widokiem, ale miało to swoją zaletę: stojąc nad jego brzegiem wydawało mi się, że wokół nie istnieje cywilizacja. Gdyby nie majaczące w oddali gospodarstwo, położone zdecydowanie wyżej, mogłoby się wydawać, że znalazło się idealną enklawę do letnich wyjazdów służących rekreacyjnemu pływaniu.
Ja tymczasem poświęciłem pół godziny na eksplorację tego miejsca i zrobienie paru zdjęć.
Gdy słońce stopniowo chyliło się ku zachodowi i zaczęło robić się zauważalnie chłodniej, ubrałem bluzę, schowałem aparat i ruszyłem sobie w spokojną drogę do Najmilszej, która niedługo później skończyła pracę, wróciła do domu i uraczyła mnie królewskimi tostami. Jedzenie na pełnym wypasie po tak udanym dniu to doskonałe jego zwieńczenie :)
A jezioro Wierzbiczańskie i jego okolice są naprawdę warte odkrycia - jeśli tego dotąd jeszcze nie zrobiłeś, Drogi Czytelniku :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 31 marca 2014
Nowy-stary rumak, czyli jak odkryć swój rower na nowo.
Powiadają, że czas jest pojęciem względnym. Powiadają tak - i rację mają.
3 tygodnie - ile to jest dla Ciebie, kimkolwiek jesteś?
Wiedz, że masz prawo odpowiedzieć mi teraz, zupełnie słusznie: "głupie pytanie". Zaiste, głupie, nierozsądne, nieprzemyślane. Czas jest naprawdę niezdefiniowanym pojęciem, a opisanie indywidualnych odczuć w odbiorze jego upływu jest jak ustalenie, która w moich połówek ciała w przekroju pionowym jest brzydsza - lewa czy prawa? Albo której mordy na obradach sejmu nienawidzę najbardziej...
Nowy-stary rower - i może. Ja starszy, to i też mogę więcej.
Dobra, dość zwyczajowego pieprzenia w bambus, albowiem w dygresję wpadłem, niczym dzik w lebiodę. Dawno mnie tu nie było. Zbyt dawno - a ja to tak właśnie odczuwam. Całe trzy tygodnie odcięty byłem od rowerowego światka, z powodu nawału wszelakich innych prac i obowiązków. Poniekąd dobrze, że część z tego czasu pogoda zaklepała sobie na małe szaleństwo, objawiające się gwałtownymi wiatrami i deszczami, wszak przez to upływ czasu dla mnie nie był aż tak dotkliwy, jakby mógł być, zwłaszcza w porze, w której wiosna spycha zimę z piedestału i zaczyna niepodzielnie panować w środowisku.
Był to także dla mnie czas przygotowania do nadchodzącego sezonu. No dobra, źle to ująłem, przecież na przełomie 2013 i 2014 roku zima nas rozpieszczała i w zasadzie sezonu 2013 oficjalnie nie zakończyłem jeżdżąc nawet w święta bożego narodzenia, ale jeśli mamy już się bawić w te ceregiele to niech będzie - obecnie rozpocząłem sezon rowerowy 2014 z Meridą moją po gruntownym liftingu. Peelingi, manicure, a nawet przeszczepy i poważne, wielonarządowe operacje. Wszystko wykonane moimi niezdarnymi rękoma prezentuje się teraz następująco:
Rama i amortyzacja:
Napęd:
Koła:
Komponenty:
Zmiany są i choć w zasadzie wizualnie nic się nie rzuca w oczy (poza sztućcem), to różnica w działaniu i jakości jazdy jest znaczna - rzecz jasna na plus. Częściowo dzięki wymianie już mocno zużytych części (kasety i łańcucha), częściowo dzięki konserwacji elementów ruchomych (czyszczenie i smarowanie łożysk w kołach), ale przede wszystkim dzięki wymianie na nowe i/lub lepsze komponenty (linki, pancerze, pedały, stery, suport...). Co do amortyzatora - nie jest to cud techniki, ale chyba jedyny sensowny nowy wideł, który można jeszcze dostać z piwotami pod hamulce v-brake. Wkurza mnie nawiasem mówiąc trend, który zaobserwować można od jakiegoś roku wśród nowych produktów wszystkich wiodących producentów rowerów i części rowerowych, który dąży do uśmiercenia standardu v-brake na rzecz hamulców tarczowych, które poza bardziej "pro" wyglądem i lepszą modulacją tak naprawdę zwyczajnie kosztują więcej i niepotrzebnie komplikują budowę roweru bez wymiernych korzyści dla kogoś takiego jak ja. Rozumiem, nieocenione właściwości w terenie i skuteczność hamowania na zjazdach z pewnością poprawiają bezpieczeństwo - ale nie wszyscy mieszkają w górach, bądź na pagórkowatych terenach, a i nie wszyscy dzień w dzień taplają się w bagnach, czyż nie? Producenci, mający mnie i mój blog głęboko w poważaniu, apeluję: nie idźcie tą drogą! Utrzymajcie w produkcji porządne rowery i elementy zawieszenia, które będą dawały możliwość instalacji tanich, prostych i dobrych hamulców v-brake. Wyświadczcie mi (i zapewne wielu innym cyklistom) tą drobną przysługę, proszę...
Gadżety w służbie cyklistom, czyli dlaczego warto zdecydować się na niezależnego trackera.
Apele apelami, te mogę rzucać tutaj w ilościach obrzydliwych, choć i tak potraktowane zostaną jak wczorajszy bąk, rzucany na wiatr po dobrej imprezie podczas powrotu do domu. Zapomniałem wspomnieć o jeszcze jednym, istotnym usprawnieniu, a wszystko zaczęło się od przeczytania tego wpisu, opublikowanego przez Bobiko na swoim blogu.
Nie będę się za bardzo rozpisywał w temacie detali technicznych konstrukcji Holuxa GPSport 245, w tym celu radzę wszystkim po prostu przeczytać wyczerpujący, wyżej zalinkowany artykuł, by otrzymać pełną porcję wiedzy na ten temat, okraszoną subiektywnym komentarzem cyklisty-maniaka Bobiko. Chciałbym jednak do tego wszystkiego wtrącić swoje trzy grosze, albo inaczej: zaprezentować swój punkt widzenia. Zwał jak zwał.
(Tak, wiem, folia ochronna na wyświetlaczu wygląda fatalnie, ale póki co pozostanie, bo swoją rolę nadal spełnia)
Do tej pory moim rejestratorem trasy był telefon z androidem. Konkretnie to prywatna Sony Xperia Sola (MT27i), do której na krótkich trasach nie mogłem mieć żadnych zastrzeżeń. Doskonale współpracowała ona z aplikacją Navime (którą nawiasem mówiąc, polecam jako sprawnie działający i dokładny tracker wszystkim cyklistom i biegaczom), nigdy nie będąc przyczyną pogorszonej pracy telefonu. Jakkolwiek jednak, takie rozwiązanie ma swoje wady - odbiorniki GPS w telefonach dokładnością nie powalają, stąd też zarejestrowana trasa często zawierała błędy pozycji, a co za tym idzie - trudne do zaakceptowania przekłamania w pokonanym dystansie, czasie jazdy i średniej prędkości. Najgorzej jednak było na długich trasach - GPS w niepokojącym tempie pożerał zasoby energii baterii telefonu, co naprawdę potrafiło uprzykrzyć życie i skutecznie zepsuć radość z jazdy - a przecież mógłbym aplikację wyłączyć i cieszyć się pokonywanymi kilometrami. Pewnie, przecież sama jazda mnie cieszy, ale podgląd zapisanej trasy tak, by móc do niej w przyszłości wrócić, też jest dla mnie ważny. Holux eliminuje wszystkie niedogodności związane z używaniem telefonu jako rejestratora trasy - jako urządzenie zbudowane niemal wyłącznie do tego celu ma dobrze przemyślany interfejs, którego obsługa nie nastręczy nikomu żadnych problemów (menu jest w języku polskim). Wytrzymała bateria to największa zaleta. Niska waga i kompaktowe rozmiary pozwalają na stabilny montaż urządzenia na mostku (zdjęcie powyżej) bez obawy o to, że przypadkowa wywrotka urządzenie uszkodzi, a także pozwalając na wygodną jego obsługę. Szybko sobie radzi ze znalezieniem pozycji (dosłownie kilkanaście sekund od uruchomienia wystarcza do tego) i pozwala w biegu odczytywać wszystkie najważniejsze parametry jazdy - ja osobiście upodobałem sobie ekran ze wskazaniem obecnej wysokości, z dynamicznym wykazem jej różnicy względem punktu startu. Nieoceniony jest także przycisk pauzy/wznowienia rejestracji, a także przycisk uaktywniający podświetlenie wyświetlacza. Czy warto zainwestować w coś takiego? Jeśli nie jesteś niedzielnym rowerzystą i bardzo lubisz odkrywać nowe ścieżki, a później do nich wracać spędzając przy tym niemało czasu na siodle - zdecydowanie warto. W każdym innym przypadku smartfon + aplikacja rejestrująca, sprawę załatwią w sposób w pełni satysfakcjonujący.
Quo vadis, kalorr?
Powiadają, że mężczyzna powinien w swoim życiu posadzić drzewo, wybudować dom i spłodzić syna (kolejność dowolna, byle drzewa nie posadzić na miejscu, w którym ma później stanąć dom). Powiadają także (a może tylko ja tak powiadam) że mężczyzna, który nie potrafi poradzić sobie z rowerem, będącym naprawdę nieskomplikowanym pojazdem w budowie, przebudowie i serwisowaniu, jest zniewieściałą pi*dą. Albo inaczej: ten, który nawet nie próbuje roweru sam sobie ogarnąć, rzeczoną pi*dą właśnie jest. Podobnie rzecz tyczy się wymiany żarówek, naprawy cieknącego kranu, czy zdolności wykonania podstawowych czynności obsługowych przy aucie, bądź drobnych usprawnień i remontów w domu. To jest właśnie podstawa męskiego DNA (nie mylić z "dnem", złośliwcy :P) i myślę, że ogół rodzaju męskiego (nie mylić z "rurkowo-chłopięcym") się ze mną zgodzi w tej kwestii. Analizując wcześniejsze, mogę nieskromnie dojść do wniosku, że nie jest ze mną chyba jeszcze tak źle, skoro rower jeździ wcale nie gorzej, niż oryginał, a odczuwana satysfakcja z możliwości podziwiania efektów pracy własnych rąk dodatkowo mnie motywuje do planowania kolejnych zmian w przyszłości. Nie wiem jeszcze, jakich - przecież nie od razu Rzym zbudowano... :)
3 tygodnie - ile to jest dla Ciebie, kimkolwiek jesteś?
Wiedz, że masz prawo odpowiedzieć mi teraz, zupełnie słusznie: "głupie pytanie". Zaiste, głupie, nierozsądne, nieprzemyślane. Czas jest naprawdę niezdefiniowanym pojęciem, a opisanie indywidualnych odczuć w odbiorze jego upływu jest jak ustalenie, która w moich połówek ciała w przekroju pionowym jest brzydsza - lewa czy prawa? Albo której mordy na obradach sejmu nienawidzę najbardziej...
Nowy-stary rower - i może. Ja starszy, to i też mogę więcej.
Dobra, dość zwyczajowego pieprzenia w bambus, albowiem w dygresję wpadłem, niczym dzik w lebiodę. Dawno mnie tu nie było. Zbyt dawno - a ja to tak właśnie odczuwam. Całe trzy tygodnie odcięty byłem od rowerowego światka, z powodu nawału wszelakich innych prac i obowiązków. Poniekąd dobrze, że część z tego czasu pogoda zaklepała sobie na małe szaleństwo, objawiające się gwałtownymi wiatrami i deszczami, wszak przez to upływ czasu dla mnie nie był aż tak dotkliwy, jakby mógł być, zwłaszcza w porze, w której wiosna spycha zimę z piedestału i zaczyna niepodzielnie panować w środowisku.
Był to także dla mnie czas przygotowania do nadchodzącego sezonu. No dobra, źle to ująłem, przecież na przełomie 2013 i 2014 roku zima nas rozpieszczała i w zasadzie sezonu 2013 oficjalnie nie zakończyłem jeżdżąc nawet w święta bożego narodzenia, ale jeśli mamy już się bawić w te ceregiele to niech będzie - obecnie rozpocząłem sezon rowerowy 2014 z Meridą moją po gruntownym liftingu. Peelingi, manicure, a nawet przeszczepy i poważne, wielonarządowe operacje. Wszystko wykonane moimi niezdarnymi rękoma prezentuje się teraz następująco:
Rama i amortyzacja:
Rama: | Matts Matts DT-V |
Rozmiar: | 20" |
Kolor: | Black, white, yellow |
Widelec: | |
Stery: |
|
Napęd:
Przełożenia: | 24 |
Przerzutka P/T: | Shimano M190 low 31.8-42/ Acera-X |
Manetka P/T: | Shimano ST-EF51 3/8 |
Korba: | Shimano M131 42-34-24 CG |
Kaseta: | |
Łańcuch: | |
Koła:
Rozmiar kół: | 26” |
Piasta P/T: | Alloy QR/ Shimano RM30-8 |
Obręcze: | Matts V |
Opona P/T: | Merida 26*2.1 |
Komponenty:
Hamulec P/T: | |
Kierownica: | XM Speed CEN R30 620 |
Mostek: | XM Speed CEN 15 |
Siodło: | XM Cross comfort |
Sztyca: | XM Speed D SB20 27.2 |
Pedały: | |
Zmiany są i choć w zasadzie wizualnie nic się nie rzuca w oczy (poza sztućcem), to różnica w działaniu i jakości jazdy jest znaczna - rzecz jasna na plus. Częściowo dzięki wymianie już mocno zużytych części (kasety i łańcucha), częściowo dzięki konserwacji elementów ruchomych (czyszczenie i smarowanie łożysk w kołach), ale przede wszystkim dzięki wymianie na nowe i/lub lepsze komponenty (linki, pancerze, pedały, stery, suport...). Co do amortyzatora - nie jest to cud techniki, ale chyba jedyny sensowny nowy wideł, który można jeszcze dostać z piwotami pod hamulce v-brake. Wkurza mnie nawiasem mówiąc trend, który zaobserwować można od jakiegoś roku wśród nowych produktów wszystkich wiodących producentów rowerów i części rowerowych, który dąży do uśmiercenia standardu v-brake na rzecz hamulców tarczowych, które poza bardziej "pro" wyglądem i lepszą modulacją tak naprawdę zwyczajnie kosztują więcej i niepotrzebnie komplikują budowę roweru bez wymiernych korzyści dla kogoś takiego jak ja. Rozumiem, nieocenione właściwości w terenie i skuteczność hamowania na zjazdach z pewnością poprawiają bezpieczeństwo - ale nie wszyscy mieszkają w górach, bądź na pagórkowatych terenach, a i nie wszyscy dzień w dzień taplają się w bagnach, czyż nie? Producenci, mający mnie i mój blog głęboko w poważaniu, apeluję: nie idźcie tą drogą! Utrzymajcie w produkcji porządne rowery i elementy zawieszenia, które będą dawały możliwość instalacji tanich, prostych i dobrych hamulców v-brake. Wyświadczcie mi (i zapewne wielu innym cyklistom) tą drobną przysługę, proszę...
Gadżety w służbie cyklistom, czyli dlaczego warto zdecydować się na niezależnego trackera.
Apele apelami, te mogę rzucać tutaj w ilościach obrzydliwych, choć i tak potraktowane zostaną jak wczorajszy bąk, rzucany na wiatr po dobrej imprezie podczas powrotu do domu. Zapomniałem wspomnieć o jeszcze jednym, istotnym usprawnieniu, a wszystko zaczęło się od przeczytania tego wpisu, opublikowanego przez Bobiko na swoim blogu.
Nie będę się za bardzo rozpisywał w temacie detali technicznych konstrukcji Holuxa GPSport 245, w tym celu radzę wszystkim po prostu przeczytać wyczerpujący, wyżej zalinkowany artykuł, by otrzymać pełną porcję wiedzy na ten temat, okraszoną subiektywnym komentarzem cyklisty-maniaka Bobiko. Chciałbym jednak do tego wszystkiego wtrącić swoje trzy grosze, albo inaczej: zaprezentować swój punkt widzenia. Zwał jak zwał.
(Tak, wiem, folia ochronna na wyświetlaczu wygląda fatalnie, ale póki co pozostanie, bo swoją rolę nadal spełnia)
Do tej pory moim rejestratorem trasy był telefon z androidem. Konkretnie to prywatna Sony Xperia Sola (MT27i), do której na krótkich trasach nie mogłem mieć żadnych zastrzeżeń. Doskonale współpracowała ona z aplikacją Navime (którą nawiasem mówiąc, polecam jako sprawnie działający i dokładny tracker wszystkim cyklistom i biegaczom), nigdy nie będąc przyczyną pogorszonej pracy telefonu. Jakkolwiek jednak, takie rozwiązanie ma swoje wady - odbiorniki GPS w telefonach dokładnością nie powalają, stąd też zarejestrowana trasa często zawierała błędy pozycji, a co za tym idzie - trudne do zaakceptowania przekłamania w pokonanym dystansie, czasie jazdy i średniej prędkości. Najgorzej jednak było na długich trasach - GPS w niepokojącym tempie pożerał zasoby energii baterii telefonu, co naprawdę potrafiło uprzykrzyć życie i skutecznie zepsuć radość z jazdy - a przecież mógłbym aplikację wyłączyć i cieszyć się pokonywanymi kilometrami. Pewnie, przecież sama jazda mnie cieszy, ale podgląd zapisanej trasy tak, by móc do niej w przyszłości wrócić, też jest dla mnie ważny. Holux eliminuje wszystkie niedogodności związane z używaniem telefonu jako rejestratora trasy - jako urządzenie zbudowane niemal wyłącznie do tego celu ma dobrze przemyślany interfejs, którego obsługa nie nastręczy nikomu żadnych problemów (menu jest w języku polskim). Wytrzymała bateria to największa zaleta. Niska waga i kompaktowe rozmiary pozwalają na stabilny montaż urządzenia na mostku (zdjęcie powyżej) bez obawy o to, że przypadkowa wywrotka urządzenie uszkodzi, a także pozwalając na wygodną jego obsługę. Szybko sobie radzi ze znalezieniem pozycji (dosłownie kilkanaście sekund od uruchomienia wystarcza do tego) i pozwala w biegu odczytywać wszystkie najważniejsze parametry jazdy - ja osobiście upodobałem sobie ekran ze wskazaniem obecnej wysokości, z dynamicznym wykazem jej różnicy względem punktu startu. Nieoceniony jest także przycisk pauzy/wznowienia rejestracji, a także przycisk uaktywniający podświetlenie wyświetlacza. Czy warto zainwestować w coś takiego? Jeśli nie jesteś niedzielnym rowerzystą i bardzo lubisz odkrywać nowe ścieżki, a później do nich wracać spędzając przy tym niemało czasu na siodle - zdecydowanie warto. W każdym innym przypadku smartfon + aplikacja rejestrująca, sprawę załatwią w sposób w pełni satysfakcjonujący.
Quo vadis, kalorr?
Powiadają, że mężczyzna powinien w swoim życiu posadzić drzewo, wybudować dom i spłodzić syna (kolejność dowolna, byle drzewa nie posadzić na miejscu, w którym ma później stanąć dom). Powiadają także (a może tylko ja tak powiadam) że mężczyzna, który nie potrafi poradzić sobie z rowerem, będącym naprawdę nieskomplikowanym pojazdem w budowie, przebudowie i serwisowaniu, jest zniewieściałą pi*dą. Albo inaczej: ten, który nawet nie próbuje roweru sam sobie ogarnąć, rzeczoną pi*dą właśnie jest. Podobnie rzecz tyczy się wymiany żarówek, naprawy cieknącego kranu, czy zdolności wykonania podstawowych czynności obsługowych przy aucie, bądź drobnych usprawnień i remontów w domu. To jest właśnie podstawa męskiego DNA (nie mylić z "dnem", złośliwcy :P) i myślę, że ogół rodzaju męskiego (nie mylić z "rurkowo-chłopięcym") się ze mną zgodzi w tej kwestii. Analizując wcześniejsze, mogę nieskromnie dojść do wniosku, że nie jest ze mną chyba jeszcze tak źle, skoro rower jeździ wcale nie gorzej, niż oryginał, a odczuwana satysfakcja z możliwości podziwiania efektów pracy własnych rąk dodatkowo mnie motywuje do planowania kolejnych zmian w przyszłości. Nie wiem jeszcze, jakich - przecież nie od razu Rzym zbudowano... :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 marca 2014
Jezioro Kosewskie odkryte... wiosną?
Usta same rozchylają się w szerokim uśmiechu pełnym niepohamowanej satysfakcji na widok aury za oknem, a za jego podtrzymanie odpowiedzialne są w ostatnim czasie naprawdę optymistyczne prognozy pogody zakładające, że deszczu i śniegu nie uświadczymy, miast tego będziemy rozpieszczani przez kilkunastostopniową, wiosenną temperaturę.
Są wady i są zalety czegoś takiego. Wadą jest niewątpliwy wzrost zachorowań (właściwie to wybuch niewielkiej epidemii) na grypę i im podobne dziadostwa. Zalety? Co bardziej odporni (bądź szczęściarze, jak do tej pory nie dający się chorobie złapać) mają naprawdę rzadką okazję skorzystać z tej niezwykle przyjemnej anomalii pogodowej - wszak w przełożeniu na polskie warunki nie wygląda to na tyle normalnie, by mogło to umknąć naszej uwadze. I tak oto mojej Najmilszej szczęścia brakło, a dla równowagi (w przyrodzie tak, w logice niestety nie) ja czuję się jak Iron Man, tyle, że z tendencją wzrostową. W tym tempie do wtorku osiągnę tryb boski.
Dzień dzisiejszy, spokojną, leniwą niedzielę rozpocząłem jeszcze u Najmilszej, w porze obiadowej zostawiając ją sam na sam z ciążącymi na niej obowiązkami (uczelnianymi i rekonwalescencyjnymi) i udałem się do domu z planem dojazdu do miejsca, w którym jeszcze stopa ma (i bieżnik opon) nie postała. Dwie leniwe kawy później zdecydowałem, że będzie to Jezioro Kosewskie - sąsiadujące z Jeziorem Powidzkim, wyglądające przy nim jak plama po szczeniaczku, który popuścił na środku korytarza. Jednakże pozory mogą mylić. Czas naglił, a ja nadal byłem nieubrany, niespakowany i nie przygotowałem - chociażby nawet prowizorycznie - maszyny do wyjazdu. Nastąpiła zatem szybka akcja w przebierankę, pakowanie plecaka, montaż nowego nabytku - bidonu do roweru, napełnienie tegoż życiodajnym płynem, przeczyszczenie napędu, dopompowanie kół - i w drogę. Zegarek wskazywał zatrważającą godzinę 16.30, a słońce, zgodnie z krzywą balistyczną, rozpoczęło swą wędrówkę ku krańcowi horyzontu. Nie zraziło mnie to jednak, ponieważ warunki do jazdy były - co tu dużo mówić - perfekcyjne. Ledwie wyczuwalny wiatr, sucha szosa, suche drogi gruntowe, wspaniała temperatura i osłabiony (niedzielny) ruch na drogach. Obrałem trasę, jaką zwykle kieruję się jadąc do Kosewa, czyli przez małe wioski w kierunku powidzkich lasów, w których sosny i świerki pachniały tak niesamowicie intensywnie i świeżo, jakby chciały mnie tymi swoistymi feromonami zniewolić i zostawić przy sobie już na zawsze. Dalej przez Kochowo do Giewartowa, po drodze mijając zastępy niedzielnych (i nie tylko) rowerzystów pędzących w im tylko znanym kierunku.
By dojechać do Jeziora Kosewskiego, należy obrać kierunek wąską, ale bardzo równą asfaltową drogą na Tomiszewo, będąc już w Kosewie. W pewnym momencie trzeba skręcić w lewo, by utwardzona, prościutka droga zaprowadziła nas pośród pól i niewielkiego pasma lasu wprost na brzeg tego gabarytowo nikczemnego, ale jakże pięknego akwenu.
Pierwsze wrażenie - cisza i spokój. W pobliżu brzegu jeziora owszem, majaczą zabudowania działkowe, ale od brzegu oddziela je szeroka połać bagnistej łąki. Miałem okazję z tamtego miejsca obserwować zachód słońca w zaawansowanym stadium, więc nie zastanawiając się wiele, wszedłem na mały, zadbany pomost, który z brzegiem jeziora tworzył układ zamknięty, wyjąłem z plecaka aparat i zrobiłem kilka zdjęć, póki starczyło mi na to światła.
Zaczął zapadać zmrok, a taka bardziej budżetowa wersja samego Oka Saurona dała mi do zrozumienia, że i tak będę wracał w całkowitych ciemnościach, więc lepiej, bym się przygotował i pomału brał dupę w troki.
Na wszelki wypadek, gdyby łypiące tajemniczo, księżycowe oko nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, ktoś postanowił włączyć przenikliwy chłód, który wziął się znikąd w ułamku sekundy. Cholerni dementorzy. Kilkoma gryzami rozprawiłem się z dwoma bananami, które przywlokłem ze sobą, a które podprowadziłem z kuchni wyruszając z domu - i ruszyłem w drogę powrotną.
Całkowita ciemność czekała na mnie w Kochowie, co wcale nie ułatwiało sprawy, ponieważ właśnie w tej miejscowości zmierzyć się muszę z pagórkowatą, bardzo dziurawą i sypką drogą gruntową - w świetle mojej lampy nie stanowiło to jakiegoś niemożliwego wo wykonania zadania, ale skutecznie podróż utrudniło. Nagroda czekała na mnie tuż przy krańcu miejscowości - równy, szeroki asfalt i przenikający nozdrza, kojący zapach lasu, który otaczał mnie przez następnych kilka kilometrów. Dalsza droga obyła się już bez większych emocji, ot - jazda w całkowitych ciemnościach, pośród pogrążonych w letargu niewielkich miejscowości azjatyckiej części województwa wielkopolskiego.
Powrót, jak się okazało, przebiegł równie szybko, co przejazd nad jezioro, zatem mogę być z siebie dumny - powtarzalność wyników świadczy o tym, że mogę całkiem poważnie mówić o tendencji wzrostowej w procesie budowania formy.
Licznik zakończył pomiar z wynikiem 69,19 km. Przyzwoicie, jak na tak zorganizowany dzień.
Zapisy tras:
Wtę:
Są wady i są zalety czegoś takiego. Wadą jest niewątpliwy wzrost zachorowań (właściwie to wybuch niewielkiej epidemii) na grypę i im podobne dziadostwa. Zalety? Co bardziej odporni (bądź szczęściarze, jak do tej pory nie dający się chorobie złapać) mają naprawdę rzadką okazję skorzystać z tej niezwykle przyjemnej anomalii pogodowej - wszak w przełożeniu na polskie warunki nie wygląda to na tyle normalnie, by mogło to umknąć naszej uwadze. I tak oto mojej Najmilszej szczęścia brakło, a dla równowagi (w przyrodzie tak, w logice niestety nie) ja czuję się jak Iron Man, tyle, że z tendencją wzrostową. W tym tempie do wtorku osiągnę tryb boski.
Dzień dzisiejszy, spokojną, leniwą niedzielę rozpocząłem jeszcze u Najmilszej, w porze obiadowej zostawiając ją sam na sam z ciążącymi na niej obowiązkami (uczelnianymi i rekonwalescencyjnymi) i udałem się do domu z planem dojazdu do miejsca, w którym jeszcze stopa ma (i bieżnik opon) nie postała. Dwie leniwe kawy później zdecydowałem, że będzie to Jezioro Kosewskie - sąsiadujące z Jeziorem Powidzkim, wyglądające przy nim jak plama po szczeniaczku, który popuścił na środku korytarza. Jednakże pozory mogą mylić. Czas naglił, a ja nadal byłem nieubrany, niespakowany i nie przygotowałem - chociażby nawet prowizorycznie - maszyny do wyjazdu. Nastąpiła zatem szybka akcja w przebierankę, pakowanie plecaka, montaż nowego nabytku - bidonu do roweru, napełnienie tegoż życiodajnym płynem, przeczyszczenie napędu, dopompowanie kół - i w drogę. Zegarek wskazywał zatrważającą godzinę 16.30, a słońce, zgodnie z krzywą balistyczną, rozpoczęło swą wędrówkę ku krańcowi horyzontu. Nie zraziło mnie to jednak, ponieważ warunki do jazdy były - co tu dużo mówić - perfekcyjne. Ledwie wyczuwalny wiatr, sucha szosa, suche drogi gruntowe, wspaniała temperatura i osłabiony (niedzielny) ruch na drogach. Obrałem trasę, jaką zwykle kieruję się jadąc do Kosewa, czyli przez małe wioski w kierunku powidzkich lasów, w których sosny i świerki pachniały tak niesamowicie intensywnie i świeżo, jakby chciały mnie tymi swoistymi feromonami zniewolić i zostawić przy sobie już na zawsze. Dalej przez Kochowo do Giewartowa, po drodze mijając zastępy niedzielnych (i nie tylko) rowerzystów pędzących w im tylko znanym kierunku.
By dojechać do Jeziora Kosewskiego, należy obrać kierunek wąską, ale bardzo równą asfaltową drogą na Tomiszewo, będąc już w Kosewie. W pewnym momencie trzeba skręcić w lewo, by utwardzona, prościutka droga zaprowadziła nas pośród pól i niewielkiego pasma lasu wprost na brzeg tego gabarytowo nikczemnego, ale jakże pięknego akwenu.
Pierwsze wrażenie - cisza i spokój. W pobliżu brzegu jeziora owszem, majaczą zabudowania działkowe, ale od brzegu oddziela je szeroka połać bagnistej łąki. Miałem okazję z tamtego miejsca obserwować zachód słońca w zaawansowanym stadium, więc nie zastanawiając się wiele, wszedłem na mały, zadbany pomost, który z brzegiem jeziora tworzył układ zamknięty, wyjąłem z plecaka aparat i zrobiłem kilka zdjęć, póki starczyło mi na to światła.
Zaczął zapadać zmrok, a taka bardziej budżetowa wersja samego Oka Saurona dała mi do zrozumienia, że i tak będę wracał w całkowitych ciemnościach, więc lepiej, bym się przygotował i pomału brał dupę w troki.
Na wszelki wypadek, gdyby łypiące tajemniczo, księżycowe oko nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, ktoś postanowił włączyć przenikliwy chłód, który wziął się znikąd w ułamku sekundy. Cholerni dementorzy. Kilkoma gryzami rozprawiłem się z dwoma bananami, które przywlokłem ze sobą, a które podprowadziłem z kuchni wyruszając z domu - i ruszyłem w drogę powrotną.
Całkowita ciemność czekała na mnie w Kochowie, co wcale nie ułatwiało sprawy, ponieważ właśnie w tej miejscowości zmierzyć się muszę z pagórkowatą, bardzo dziurawą i sypką drogą gruntową - w świetle mojej lampy nie stanowiło to jakiegoś niemożliwego wo wykonania zadania, ale skutecznie podróż utrudniło. Nagroda czekała na mnie tuż przy krańcu miejscowości - równy, szeroki asfalt i przenikający nozdrza, kojący zapach lasu, który otaczał mnie przez następnych kilka kilometrów. Dalsza droga obyła się już bez większych emocji, ot - jazda w całkowitych ciemnościach, pośród pogrążonych w letargu niewielkich miejscowości azjatyckiej części województwa wielkopolskiego.
Powrót, jak się okazało, przebiegł równie szybko, co przejazd nad jezioro, zatem mogę być z siebie dumny - powtarzalność wyników świadczy o tym, że mogę całkiem poważnie mówić o tendencji wzrostowej w procesie budowania formy.
Licznik zakończył pomiar z wynikiem 69,19 km. Przyzwoicie, jak na tak zorganizowany dzień.
Zapisy tras:
Wtę:
i nazad:
Aaa, no i mogę z czystym sumieniem polecić każdemu rowerzyście, który poszukuje taniego i dobrego bidonu, model Elite Iceberg - dobrze wykonany, potrafiący podtrzymać niższą temperaturę napoju przez dwie godziny, solidny, z wygodnym ustnikiem i występujący w wielu wariantach kolorystycznych - mnie się udało nawet znaleźć coś pod kolor ramy swojego roweru.
A skoro o wilku mowa - jestem w końcowej fazie kompletacji nowych gratów do Meridy... Ojj, odmieni się maleństwo na ten sezon, ku mojej niepohamowanej uciesze... :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 2 marca 2014
Wiosna, to i w mordę wieje wiatr.
Miesiąc luty oficjalnie przestał istnieć. Wycięty z życia element roku. Zapracowany, odbębniony.
Nastał marzec, a wraz z nim nadzieja na to, że jeszcze tylko trochę, jeszcze zaledwie parę dni, no najwyżej tygodni i będziemy rozkoszować się cudowną aurą, budzącą się do życia przyrodą, no i przeklinać będziemy nadchodzące majowe wybory samorządowe.
Bardzo pogodną i ciepłą niedzielą była ta pierwsza, marcowa. Najmilsza zapracowana (sądzę, że oboje w końcu popadniemy w pracoholizm :P) to i nie widzieliśmy się dziś i w ostatnich dniach, a że trzeba było sobie jakoś czas zorganizować no to... Hmm, wspaniała pogoda to raz, sprawny i czysty rower to dwa, samopoczucie doskonałe - nic, tylko wsiadać i jechać przed siebie.
Dałem sobie czas, zjadłem obiad, wypiłem kawę, później następną, przebrałem się i niespiesznie uszykowałem wszystko to, co do podróży niezbędne. Po raz kolejny przeklinałem siebie za brak bidonu - karygodne zaniedbanie, z którym nie robię nic od dobrego roku. Ciągle jakoś zapominam, że bidon na dalszych, tudzież bardziej intensywnych trasach się przydaje. No ale to chyba ta sama historia, co ze strojem rowerowym - ciągle o nim myślę, a suma summarum bezceremonialnie to ignoruję. Wot, logika.
Ruszając z domu, na spotkanie z moją twarzą i w ogóle z całym mną przyleciał wiatr. Nieznośny powiew, który towarzyszył mi przez, bez mała, 3/4 mojej podróży, wiejąc albo centralnie w twarz, albo ze znaczną siłą od boku. Ale nawet on nie był w stanie zepsuć mi tej radości, tej niesamowitej przyjemności, której można doświadczyć zawsze wtedy, gdy powraca się do czegoś, za czym się tak bardzo tęskniło... A żeby wzmocnić ten efekt, pojechałem do Wylatkowa, które właśnie z Najmilszą mi się wspaniale kojarzy. :)
Tutaj w wersji zachodzącosłonecznej, z elementami flory na zamarzniętych fragmentach akwenu. Na żywo wyglądało (bez zaskoczenia) dużo lepiej.
Z Wylatkowa, przy zapadającym zmroku, postanowiłem śmignąć sobie do Skorzęcina, by zobaczyć ten kurort w jedynym słusznym stanie - pustym i cichym, a i przy okazji spojrzeć sobie raz jeszcze na Niedzięgiel, tyle że z innej perspektywy. Obrałem więc kierunek na skraj miejscowości, w kierunku leśnej drogi, będącej szlakiem rowerowym, a prowadzącej naprawdę przystępnym skrótem do samego centrum Skorzęcina, czyli domków wczasowych rozsianych wokół głównej plaży. Co bez wątpienia rzuciło mi się w oczy i omal nie zrzuciło mnie z siodełka było to, w jakim stanie obecnie ta droga się znajduje. Dziura na dziurze w dziurze, dziurą poganiana, dziurami usiana, w dziurze się znajdująca. Tragedia, początkowo starałem się omijać nierówności, ale przypominało to walkę z wiatrakami, zatem obrałem taktykę zwaną "płytsze znaczy lepsze" i wyszukiwałem wzrokiem w świetle latarki możliwie płytkich zagłębień, coby jazda przypominała choć trochę charakterem gładką. Rower MTB jest tu wskazany, każdym innym może się poruszać tam tylko masochista, tudzież fetyszysta, lubujący się w ana... ekhm, odtylnych doznaniach. Na szczęście te wymęczone pięć kilometrów dość sprawnie udało mi się pokonać i wjechałem w wąskie, ładnie i równo wybrukowane arterie ośrodka wypoczynkowego w Skorzęcinie. Obecnie wszystkie domki letniskowe są pozamykane i zwieńczone kratami chroniącymi drzwi i okna przed włamywaczami. Jazda w otoczeniu takich budyneczków przypominała trochę obraz z jakiegoś westernu, w którym kowboj porusza się po opuszczonym mieście, bądź też obrazek z apokaliptycznej epidemii, przed którą zabezpieczono domostwa. Efekt podkreślał również fakt, że z tamtejszych zabudowań ciężko wyplenić komunę, w sensie - owszem, fasadę da się zmienić, ale postmodernizm zniknie całkowicie dopiero wtedy, gdy strącona zostanie ostatnia cegła ze stosu tworzącego takie budynki. Kicz, tandeta, ale także wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to pobyty w takich domkach wiązały się z dziecięcą ekscytacją doświadczaną w czasie letnich wakacji.
Wjechałem na główne molo i poza jakimś człowiekiem, który w oddali przemieszczał się chodnikiem, to żywej duszy oczy moje nie były w stanie odnotować. Uruchomiłem aparat, zrobiłem zdjęcia, napiłem się, spakowałem wszystkie graty z powrotem i ruszyłem w drogę powrotną, bo wiatr zaczął się wzmagać, a do tego stał się nieprzyjemnie chłodny.
Droga pomiędzy ośrodkiem a Witkowem była jedynym odcinkiem dzisiaj z wiatrem w plecy, co straszliwie mnie ucieszyło i dodało animuszu do tego stopnia, że nareszcie nie schodziłem poniżej 30 km/h. Od Witkowa do domu jechałem już w całkowitych ciemnościach, oświetlając latarką i wyszczerzonymi w uśmiechu zębami drogę przed sobą. Na liczniku zagościły kolejne kilometry, dokładnie 75,15 więcej, a i prędkość średnia, wynosząca dokładnie 24,77 km/h jest dla mnie dość satysfakcjonująca biorąc pod uwagę fakt, że dokuczał mi wiatr, no i przede wszystkim dlatego, że ostatni miesiąc dość moją formę osłabił. Ale co tam, wrócę do dawnej sprawności, to tylko kwestia czasu, oby tylko pogoda i zdrowie dopisały :)
Zarejestrowana trasa:
Nastał marzec, a wraz z nim nadzieja na to, że jeszcze tylko trochę, jeszcze zaledwie parę dni, no najwyżej tygodni i będziemy rozkoszować się cudowną aurą, budzącą się do życia przyrodą, no i przeklinać będziemy nadchodzące majowe wybory samorządowe.
Bardzo pogodną i ciepłą niedzielą była ta pierwsza, marcowa. Najmilsza zapracowana (sądzę, że oboje w końcu popadniemy w pracoholizm :P) to i nie widzieliśmy się dziś i w ostatnich dniach, a że trzeba było sobie jakoś czas zorganizować no to... Hmm, wspaniała pogoda to raz, sprawny i czysty rower to dwa, samopoczucie doskonałe - nic, tylko wsiadać i jechać przed siebie.
Dałem sobie czas, zjadłem obiad, wypiłem kawę, później następną, przebrałem się i niespiesznie uszykowałem wszystko to, co do podróży niezbędne. Po raz kolejny przeklinałem siebie za brak bidonu - karygodne zaniedbanie, z którym nie robię nic od dobrego roku. Ciągle jakoś zapominam, że bidon na dalszych, tudzież bardziej intensywnych trasach się przydaje. No ale to chyba ta sama historia, co ze strojem rowerowym - ciągle o nim myślę, a suma summarum bezceremonialnie to ignoruję. Wot, logika.
Ruszając z domu, na spotkanie z moją twarzą i w ogóle z całym mną przyleciał wiatr. Nieznośny powiew, który towarzyszył mi przez, bez mała, 3/4 mojej podróży, wiejąc albo centralnie w twarz, albo ze znaczną siłą od boku. Ale nawet on nie był w stanie zepsuć mi tej radości, tej niesamowitej przyjemności, której można doświadczyć zawsze wtedy, gdy powraca się do czegoś, za czym się tak bardzo tęskniło... A żeby wzmocnić ten efekt, pojechałem do Wylatkowa, które właśnie z Najmilszą mi się wspaniale kojarzy. :)
Tutaj w wersji zachodzącosłonecznej, z elementami flory na zamarzniętych fragmentach akwenu. Na żywo wyglądało (bez zaskoczenia) dużo lepiej.
Z Wylatkowa, przy zapadającym zmroku, postanowiłem śmignąć sobie do Skorzęcina, by zobaczyć ten kurort w jedynym słusznym stanie - pustym i cichym, a i przy okazji spojrzeć sobie raz jeszcze na Niedzięgiel, tyle że z innej perspektywy. Obrałem więc kierunek na skraj miejscowości, w kierunku leśnej drogi, będącej szlakiem rowerowym, a prowadzącej naprawdę przystępnym skrótem do samego centrum Skorzęcina, czyli domków wczasowych rozsianych wokół głównej plaży. Co bez wątpienia rzuciło mi się w oczy i omal nie zrzuciło mnie z siodełka było to, w jakim stanie obecnie ta droga się znajduje. Dziura na dziurze w dziurze, dziurą poganiana, dziurami usiana, w dziurze się znajdująca. Tragedia, początkowo starałem się omijać nierówności, ale przypominało to walkę z wiatrakami, zatem obrałem taktykę zwaną "płytsze znaczy lepsze" i wyszukiwałem wzrokiem w świetle latarki możliwie płytkich zagłębień, coby jazda przypominała choć trochę charakterem gładką. Rower MTB jest tu wskazany, każdym innym może się poruszać tam tylko masochista, tudzież fetyszysta, lubujący się w ana... ekhm, odtylnych doznaniach. Na szczęście te wymęczone pięć kilometrów dość sprawnie udało mi się pokonać i wjechałem w wąskie, ładnie i równo wybrukowane arterie ośrodka wypoczynkowego w Skorzęcinie. Obecnie wszystkie domki letniskowe są pozamykane i zwieńczone kratami chroniącymi drzwi i okna przed włamywaczami. Jazda w otoczeniu takich budyneczków przypominała trochę obraz z jakiegoś westernu, w którym kowboj porusza się po opuszczonym mieście, bądź też obrazek z apokaliptycznej epidemii, przed którą zabezpieczono domostwa. Efekt podkreślał również fakt, że z tamtejszych zabudowań ciężko wyplenić komunę, w sensie - owszem, fasadę da się zmienić, ale postmodernizm zniknie całkowicie dopiero wtedy, gdy strącona zostanie ostatnia cegła ze stosu tworzącego takie budynki. Kicz, tandeta, ale także wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to pobyty w takich domkach wiązały się z dziecięcą ekscytacją doświadczaną w czasie letnich wakacji.
Wjechałem na główne molo i poza jakimś człowiekiem, który w oddali przemieszczał się chodnikiem, to żywej duszy oczy moje nie były w stanie odnotować. Uruchomiłem aparat, zrobiłem zdjęcia, napiłem się, spakowałem wszystkie graty z powrotem i ruszyłem w drogę powrotną, bo wiatr zaczął się wzmagać, a do tego stał się nieprzyjemnie chłodny.
Droga pomiędzy ośrodkiem a Witkowem była jedynym odcinkiem dzisiaj z wiatrem w plecy, co straszliwie mnie ucieszyło i dodało animuszu do tego stopnia, że nareszcie nie schodziłem poniżej 30 km/h. Od Witkowa do domu jechałem już w całkowitych ciemnościach, oświetlając latarką i wyszczerzonymi w uśmiechu zębami drogę przed sobą. Na liczniku zagościły kolejne kilometry, dokładnie 75,15 więcej, a i prędkość średnia, wynosząca dokładnie 24,77 km/h jest dla mnie dość satysfakcjonująca biorąc pod uwagę fakt, że dokuczał mi wiatr, no i przede wszystkim dlatego, że ostatni miesiąc dość moją formę osłabił. Ale co tam, wrócę do dawnej sprawności, to tylko kwestia czasu, oby tylko pogoda i zdrowie dopisały :)
Zarejestrowana trasa:
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 1 marca 2014
Luty 2014 - podsumowanie.
Po szokująco eeee... oblodzonym styczniu, nastał cudownie wiosenny luty. I tak oto zestawienie słowa "luty" i liczby "2014" kreują moją własną definicję słowa "frustracja". Przecudowna pogoda, warunki wprost stworzone do tego, by katować kolejne kilometry swym jednośladem zostały zaniechane przez niepohamowaną rządzę podreperowania własnego budżetu - a nadarzyła się ku temu świetna okazja właśnie w przeciągu ostatnich dwudziestu ośmiu dni, podczas gdy w firmie wprowadzono nielimitowane nadgodziny - mnóstwo pracy papierkowej, a wszystko dlatego, że ludzie desperacko wykupują auta "pod kratkę", by pozbyć się VAT-u - a że promocja się kończy, to i nadgodzin też przyszedł kres wraz z nadejściem marca.
Skutek był taki, że całe dnie spędziłem ze wzrokiem wlepionym w monitor, papiery i sporadycznie, z tęsknotą wypisaną na twarzy, za okno, podziwiając cudowną pogodę i przeklinając, że nie mogę się rozdwoić.
Dodatkowa gotówka ma jednak swoje plusy. Nadgoniłem parę palących kwestii finansowych, coś sobie odłożę, a i w rower zainwestuję trochę więcej, niż planowałem... ;)
Aaa, no i od Mamy mojej Najmilszej dostałem kolejną koszulkę rowerową. Czuję się niesamowicie wyróżniony! :)
Ja tam jednak wolę rower. Auto tylko, gdy muszę :)
Pokonany dystans: 260 km
Stan licznika: 6434 km
Skutek był taki, że całe dnie spędziłem ze wzrokiem wlepionym w monitor, papiery i sporadycznie, z tęsknotą wypisaną na twarzy, za okno, podziwiając cudowną pogodę i przeklinając, że nie mogę się rozdwoić.
Dodatkowa gotówka ma jednak swoje plusy. Nadgoniłem parę palących kwestii finansowych, coś sobie odłożę, a i w rower zainwestuję trochę więcej, niż planowałem... ;)
Aaa, no i od Mamy mojej Najmilszej dostałem kolejną koszulkę rowerową. Czuję się niesamowicie wyróżniony! :)
Ja tam jednak wolę rower. Auto tylko, gdy muszę :)
Pokonany dystans: 260 km
Stan licznika: 6434 km
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze