Niedziela, 9 marca 2014
Jezioro Kosewskie odkryte... wiosną?
Usta same rozchylają się w szerokim uśmiechu pełnym niepohamowanej satysfakcji na widok aury za oknem, a za jego podtrzymanie odpowiedzialne są w ostatnim czasie naprawdę optymistyczne prognozy pogody zakładające, że deszczu i śniegu nie uświadczymy, miast tego będziemy rozpieszczani przez kilkunastostopniową, wiosenną temperaturę.
Są wady i są zalety czegoś takiego. Wadą jest niewątpliwy wzrost zachorowań (właściwie to wybuch niewielkiej epidemii) na grypę i im podobne dziadostwa. Zalety? Co bardziej odporni (bądź szczęściarze, jak do tej pory nie dający się chorobie złapać) mają naprawdę rzadką okazję skorzystać z tej niezwykle przyjemnej anomalii pogodowej - wszak w przełożeniu na polskie warunki nie wygląda to na tyle normalnie, by mogło to umknąć naszej uwadze. I tak oto mojej Najmilszej szczęścia brakło, a dla równowagi (w przyrodzie tak, w logice niestety nie) ja czuję się jak Iron Man, tyle, że z tendencją wzrostową. W tym tempie do wtorku osiągnę tryb boski.
Dzień dzisiejszy, spokojną, leniwą niedzielę rozpocząłem jeszcze u Najmilszej, w porze obiadowej zostawiając ją sam na sam z ciążącymi na niej obowiązkami (uczelnianymi i rekonwalescencyjnymi) i udałem się do domu z planem dojazdu do miejsca, w którym jeszcze stopa ma (i bieżnik opon) nie postała. Dwie leniwe kawy później zdecydowałem, że będzie to Jezioro Kosewskie - sąsiadujące z Jeziorem Powidzkim, wyglądające przy nim jak plama po szczeniaczku, który popuścił na środku korytarza. Jednakże pozory mogą mylić. Czas naglił, a ja nadal byłem nieubrany, niespakowany i nie przygotowałem - chociażby nawet prowizorycznie - maszyny do wyjazdu. Nastąpiła zatem szybka akcja w przebierankę, pakowanie plecaka, montaż nowego nabytku - bidonu do roweru, napełnienie tegoż życiodajnym płynem, przeczyszczenie napędu, dopompowanie kół - i w drogę. Zegarek wskazywał zatrważającą godzinę 16.30, a słońce, zgodnie z krzywą balistyczną, rozpoczęło swą wędrówkę ku krańcowi horyzontu. Nie zraziło mnie to jednak, ponieważ warunki do jazdy były - co tu dużo mówić - perfekcyjne. Ledwie wyczuwalny wiatr, sucha szosa, suche drogi gruntowe, wspaniała temperatura i osłabiony (niedzielny) ruch na drogach. Obrałem trasę, jaką zwykle kieruję się jadąc do Kosewa, czyli przez małe wioski w kierunku powidzkich lasów, w których sosny i świerki pachniały tak niesamowicie intensywnie i świeżo, jakby chciały mnie tymi swoistymi feromonami zniewolić i zostawić przy sobie już na zawsze. Dalej przez Kochowo do Giewartowa, po drodze mijając zastępy niedzielnych (i nie tylko) rowerzystów pędzących w im tylko znanym kierunku.
By dojechać do Jeziora Kosewskiego, należy obrać kierunek wąską, ale bardzo równą asfaltową drogą na Tomiszewo, będąc już w Kosewie. W pewnym momencie trzeba skręcić w lewo, by utwardzona, prościutka droga zaprowadziła nas pośród pól i niewielkiego pasma lasu wprost na brzeg tego gabarytowo nikczemnego, ale jakże pięknego akwenu.
Pierwsze wrażenie - cisza i spokój. W pobliżu brzegu jeziora owszem, majaczą zabudowania działkowe, ale od brzegu oddziela je szeroka połać bagnistej łąki. Miałem okazję z tamtego miejsca obserwować zachód słońca w zaawansowanym stadium, więc nie zastanawiając się wiele, wszedłem na mały, zadbany pomost, który z brzegiem jeziora tworzył układ zamknięty, wyjąłem z plecaka aparat i zrobiłem kilka zdjęć, póki starczyło mi na to światła.
Zaczął zapadać zmrok, a taka bardziej budżetowa wersja samego Oka Saurona dała mi do zrozumienia, że i tak będę wracał w całkowitych ciemnościach, więc lepiej, bym się przygotował i pomału brał dupę w troki.
Na wszelki wypadek, gdyby łypiące tajemniczo, księżycowe oko nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, ktoś postanowił włączyć przenikliwy chłód, który wziął się znikąd w ułamku sekundy. Cholerni dementorzy. Kilkoma gryzami rozprawiłem się z dwoma bananami, które przywlokłem ze sobą, a które podprowadziłem z kuchni wyruszając z domu - i ruszyłem w drogę powrotną.
Całkowita ciemność czekała na mnie w Kochowie, co wcale nie ułatwiało sprawy, ponieważ właśnie w tej miejscowości zmierzyć się muszę z pagórkowatą, bardzo dziurawą i sypką drogą gruntową - w świetle mojej lampy nie stanowiło to jakiegoś niemożliwego wo wykonania zadania, ale skutecznie podróż utrudniło. Nagroda czekała na mnie tuż przy krańcu miejscowości - równy, szeroki asfalt i przenikający nozdrza, kojący zapach lasu, który otaczał mnie przez następnych kilka kilometrów. Dalsza droga obyła się już bez większych emocji, ot - jazda w całkowitych ciemnościach, pośród pogrążonych w letargu niewielkich miejscowości azjatyckiej części województwa wielkopolskiego.
Powrót, jak się okazało, przebiegł równie szybko, co przejazd nad jezioro, zatem mogę być z siebie dumny - powtarzalność wyników świadczy o tym, że mogę całkiem poważnie mówić o tendencji wzrostowej w procesie budowania formy.
Licznik zakończył pomiar z wynikiem 69,19 km. Przyzwoicie, jak na tak zorganizowany dzień.
Zapisy tras:
Wtę:
Są wady i są zalety czegoś takiego. Wadą jest niewątpliwy wzrost zachorowań (właściwie to wybuch niewielkiej epidemii) na grypę i im podobne dziadostwa. Zalety? Co bardziej odporni (bądź szczęściarze, jak do tej pory nie dający się chorobie złapać) mają naprawdę rzadką okazję skorzystać z tej niezwykle przyjemnej anomalii pogodowej - wszak w przełożeniu na polskie warunki nie wygląda to na tyle normalnie, by mogło to umknąć naszej uwadze. I tak oto mojej Najmilszej szczęścia brakło, a dla równowagi (w przyrodzie tak, w logice niestety nie) ja czuję się jak Iron Man, tyle, że z tendencją wzrostową. W tym tempie do wtorku osiągnę tryb boski.
Dzień dzisiejszy, spokojną, leniwą niedzielę rozpocząłem jeszcze u Najmilszej, w porze obiadowej zostawiając ją sam na sam z ciążącymi na niej obowiązkami (uczelnianymi i rekonwalescencyjnymi) i udałem się do domu z planem dojazdu do miejsca, w którym jeszcze stopa ma (i bieżnik opon) nie postała. Dwie leniwe kawy później zdecydowałem, że będzie to Jezioro Kosewskie - sąsiadujące z Jeziorem Powidzkim, wyglądające przy nim jak plama po szczeniaczku, który popuścił na środku korytarza. Jednakże pozory mogą mylić. Czas naglił, a ja nadal byłem nieubrany, niespakowany i nie przygotowałem - chociażby nawet prowizorycznie - maszyny do wyjazdu. Nastąpiła zatem szybka akcja w przebierankę, pakowanie plecaka, montaż nowego nabytku - bidonu do roweru, napełnienie tegoż życiodajnym płynem, przeczyszczenie napędu, dopompowanie kół - i w drogę. Zegarek wskazywał zatrważającą godzinę 16.30, a słońce, zgodnie z krzywą balistyczną, rozpoczęło swą wędrówkę ku krańcowi horyzontu. Nie zraziło mnie to jednak, ponieważ warunki do jazdy były - co tu dużo mówić - perfekcyjne. Ledwie wyczuwalny wiatr, sucha szosa, suche drogi gruntowe, wspaniała temperatura i osłabiony (niedzielny) ruch na drogach. Obrałem trasę, jaką zwykle kieruję się jadąc do Kosewa, czyli przez małe wioski w kierunku powidzkich lasów, w których sosny i świerki pachniały tak niesamowicie intensywnie i świeżo, jakby chciały mnie tymi swoistymi feromonami zniewolić i zostawić przy sobie już na zawsze. Dalej przez Kochowo do Giewartowa, po drodze mijając zastępy niedzielnych (i nie tylko) rowerzystów pędzących w im tylko znanym kierunku.
By dojechać do Jeziora Kosewskiego, należy obrać kierunek wąską, ale bardzo równą asfaltową drogą na Tomiszewo, będąc już w Kosewie. W pewnym momencie trzeba skręcić w lewo, by utwardzona, prościutka droga zaprowadziła nas pośród pól i niewielkiego pasma lasu wprost na brzeg tego gabarytowo nikczemnego, ale jakże pięknego akwenu.
Pierwsze wrażenie - cisza i spokój. W pobliżu brzegu jeziora owszem, majaczą zabudowania działkowe, ale od brzegu oddziela je szeroka połać bagnistej łąki. Miałem okazję z tamtego miejsca obserwować zachód słońca w zaawansowanym stadium, więc nie zastanawiając się wiele, wszedłem na mały, zadbany pomost, który z brzegiem jeziora tworzył układ zamknięty, wyjąłem z plecaka aparat i zrobiłem kilka zdjęć, póki starczyło mi na to światła.
Zaczął zapadać zmrok, a taka bardziej budżetowa wersja samego Oka Saurona dała mi do zrozumienia, że i tak będę wracał w całkowitych ciemnościach, więc lepiej, bym się przygotował i pomału brał dupę w troki.
Na wszelki wypadek, gdyby łypiące tajemniczo, księżycowe oko nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, ktoś postanowił włączyć przenikliwy chłód, który wziął się znikąd w ułamku sekundy. Cholerni dementorzy. Kilkoma gryzami rozprawiłem się z dwoma bananami, które przywlokłem ze sobą, a które podprowadziłem z kuchni wyruszając z domu - i ruszyłem w drogę powrotną.
Całkowita ciemność czekała na mnie w Kochowie, co wcale nie ułatwiało sprawy, ponieważ właśnie w tej miejscowości zmierzyć się muszę z pagórkowatą, bardzo dziurawą i sypką drogą gruntową - w świetle mojej lampy nie stanowiło to jakiegoś niemożliwego wo wykonania zadania, ale skutecznie podróż utrudniło. Nagroda czekała na mnie tuż przy krańcu miejscowości - równy, szeroki asfalt i przenikający nozdrza, kojący zapach lasu, który otaczał mnie przez następnych kilka kilometrów. Dalsza droga obyła się już bez większych emocji, ot - jazda w całkowitych ciemnościach, pośród pogrążonych w letargu niewielkich miejscowości azjatyckiej części województwa wielkopolskiego.
Powrót, jak się okazało, przebiegł równie szybko, co przejazd nad jezioro, zatem mogę być z siebie dumny - powtarzalność wyników świadczy o tym, że mogę całkiem poważnie mówić o tendencji wzrostowej w procesie budowania formy.
Licznik zakończył pomiar z wynikiem 69,19 km. Przyzwoicie, jak na tak zorganizowany dzień.
Zapisy tras:
Wtę:
i nazad:
Aaa, no i mogę z czystym sumieniem polecić każdemu rowerzyście, który poszukuje taniego i dobrego bidonu, model Elite Iceberg - dobrze wykonany, potrafiący podtrzymać niższą temperaturę napoju przez dwie godziny, solidny, z wygodnym ustnikiem i występujący w wielu wariantach kolorystycznych - mnie się udało nawet znaleźć coś pod kolor ramy swojego roweru.
A skoro o wilku mowa - jestem w końcowej fazie kompletacji nowych gratów do Meridy... Ojj, odmieni się maleństwo na ten sezon, ku mojej niepohamowanej uciesze... :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj