Niedziela, 2 marca 2014
Wiosna, to i w mordę wieje wiatr.
Miesiąc luty oficjalnie przestał istnieć. Wycięty z życia element roku. Zapracowany, odbębniony.
Nastał marzec, a wraz z nim nadzieja na to, że jeszcze tylko trochę, jeszcze zaledwie parę dni, no najwyżej tygodni i będziemy rozkoszować się cudowną aurą, budzącą się do życia przyrodą, no i przeklinać będziemy nadchodzące majowe wybory samorządowe.
Bardzo pogodną i ciepłą niedzielą była ta pierwsza, marcowa. Najmilsza zapracowana (sądzę, że oboje w końcu popadniemy w pracoholizm :P) to i nie widzieliśmy się dziś i w ostatnich dniach, a że trzeba było sobie jakoś czas zorganizować no to... Hmm, wspaniała pogoda to raz, sprawny i czysty rower to dwa, samopoczucie doskonałe - nic, tylko wsiadać i jechać przed siebie.
Dałem sobie czas, zjadłem obiad, wypiłem kawę, później następną, przebrałem się i niespiesznie uszykowałem wszystko to, co do podróży niezbędne. Po raz kolejny przeklinałem siebie za brak bidonu - karygodne zaniedbanie, z którym nie robię nic od dobrego roku. Ciągle jakoś zapominam, że bidon na dalszych, tudzież bardziej intensywnych trasach się przydaje. No ale to chyba ta sama historia, co ze strojem rowerowym - ciągle o nim myślę, a suma summarum bezceremonialnie to ignoruję. Wot, logika.
Ruszając z domu, na spotkanie z moją twarzą i w ogóle z całym mną przyleciał wiatr. Nieznośny powiew, który towarzyszył mi przez, bez mała, 3/4 mojej podróży, wiejąc albo centralnie w twarz, albo ze znaczną siłą od boku. Ale nawet on nie był w stanie zepsuć mi tej radości, tej niesamowitej przyjemności, której można doświadczyć zawsze wtedy, gdy powraca się do czegoś, za czym się tak bardzo tęskniło... A żeby wzmocnić ten efekt, pojechałem do Wylatkowa, które właśnie z Najmilszą mi się wspaniale kojarzy. :)
Tutaj w wersji zachodzącosłonecznej, z elementami flory na zamarzniętych fragmentach akwenu. Na żywo wyglądało (bez zaskoczenia) dużo lepiej.
Z Wylatkowa, przy zapadającym zmroku, postanowiłem śmignąć sobie do Skorzęcina, by zobaczyć ten kurort w jedynym słusznym stanie - pustym i cichym, a i przy okazji spojrzeć sobie raz jeszcze na Niedzięgiel, tyle że z innej perspektywy. Obrałem więc kierunek na skraj miejscowości, w kierunku leśnej drogi, będącej szlakiem rowerowym, a prowadzącej naprawdę przystępnym skrótem do samego centrum Skorzęcina, czyli domków wczasowych rozsianych wokół głównej plaży. Co bez wątpienia rzuciło mi się w oczy i omal nie zrzuciło mnie z siodełka było to, w jakim stanie obecnie ta droga się znajduje. Dziura na dziurze w dziurze, dziurą poganiana, dziurami usiana, w dziurze się znajdująca. Tragedia, początkowo starałem się omijać nierówności, ale przypominało to walkę z wiatrakami, zatem obrałem taktykę zwaną "płytsze znaczy lepsze" i wyszukiwałem wzrokiem w świetle latarki możliwie płytkich zagłębień, coby jazda przypominała choć trochę charakterem gładką. Rower MTB jest tu wskazany, każdym innym może się poruszać tam tylko masochista, tudzież fetyszysta, lubujący się w ana... ekhm, odtylnych doznaniach. Na szczęście te wymęczone pięć kilometrów dość sprawnie udało mi się pokonać i wjechałem w wąskie, ładnie i równo wybrukowane arterie ośrodka wypoczynkowego w Skorzęcinie. Obecnie wszystkie domki letniskowe są pozamykane i zwieńczone kratami chroniącymi drzwi i okna przed włamywaczami. Jazda w otoczeniu takich budyneczków przypominała trochę obraz z jakiegoś westernu, w którym kowboj porusza się po opuszczonym mieście, bądź też obrazek z apokaliptycznej epidemii, przed którą zabezpieczono domostwa. Efekt podkreślał również fakt, że z tamtejszych zabudowań ciężko wyplenić komunę, w sensie - owszem, fasadę da się zmienić, ale postmodernizm zniknie całkowicie dopiero wtedy, gdy strącona zostanie ostatnia cegła ze stosu tworzącego takie budynki. Kicz, tandeta, ale także wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to pobyty w takich domkach wiązały się z dziecięcą ekscytacją doświadczaną w czasie letnich wakacji.
Wjechałem na główne molo i poza jakimś człowiekiem, który w oddali przemieszczał się chodnikiem, to żywej duszy oczy moje nie były w stanie odnotować. Uruchomiłem aparat, zrobiłem zdjęcia, napiłem się, spakowałem wszystkie graty z powrotem i ruszyłem w drogę powrotną, bo wiatr zaczął się wzmagać, a do tego stał się nieprzyjemnie chłodny.
Droga pomiędzy ośrodkiem a Witkowem była jedynym odcinkiem dzisiaj z wiatrem w plecy, co straszliwie mnie ucieszyło i dodało animuszu do tego stopnia, że nareszcie nie schodziłem poniżej 30 km/h. Od Witkowa do domu jechałem już w całkowitych ciemnościach, oświetlając latarką i wyszczerzonymi w uśmiechu zębami drogę przed sobą. Na liczniku zagościły kolejne kilometry, dokładnie 75,15 więcej, a i prędkość średnia, wynosząca dokładnie 24,77 km/h jest dla mnie dość satysfakcjonująca biorąc pod uwagę fakt, że dokuczał mi wiatr, no i przede wszystkim dlatego, że ostatni miesiąc dość moją formę osłabił. Ale co tam, wrócę do dawnej sprawności, to tylko kwestia czasu, oby tylko pogoda i zdrowie dopisały :)
Zarejestrowana trasa:
Nastał marzec, a wraz z nim nadzieja na to, że jeszcze tylko trochę, jeszcze zaledwie parę dni, no najwyżej tygodni i będziemy rozkoszować się cudowną aurą, budzącą się do życia przyrodą, no i przeklinać będziemy nadchodzące majowe wybory samorządowe.
Bardzo pogodną i ciepłą niedzielą była ta pierwsza, marcowa. Najmilsza zapracowana (sądzę, że oboje w końcu popadniemy w pracoholizm :P) to i nie widzieliśmy się dziś i w ostatnich dniach, a że trzeba było sobie jakoś czas zorganizować no to... Hmm, wspaniała pogoda to raz, sprawny i czysty rower to dwa, samopoczucie doskonałe - nic, tylko wsiadać i jechać przed siebie.
Dałem sobie czas, zjadłem obiad, wypiłem kawę, później następną, przebrałem się i niespiesznie uszykowałem wszystko to, co do podróży niezbędne. Po raz kolejny przeklinałem siebie za brak bidonu - karygodne zaniedbanie, z którym nie robię nic od dobrego roku. Ciągle jakoś zapominam, że bidon na dalszych, tudzież bardziej intensywnych trasach się przydaje. No ale to chyba ta sama historia, co ze strojem rowerowym - ciągle o nim myślę, a suma summarum bezceremonialnie to ignoruję. Wot, logika.
Ruszając z domu, na spotkanie z moją twarzą i w ogóle z całym mną przyleciał wiatr. Nieznośny powiew, który towarzyszył mi przez, bez mała, 3/4 mojej podróży, wiejąc albo centralnie w twarz, albo ze znaczną siłą od boku. Ale nawet on nie był w stanie zepsuć mi tej radości, tej niesamowitej przyjemności, której można doświadczyć zawsze wtedy, gdy powraca się do czegoś, za czym się tak bardzo tęskniło... A żeby wzmocnić ten efekt, pojechałem do Wylatkowa, które właśnie z Najmilszą mi się wspaniale kojarzy. :)
Tutaj w wersji zachodzącosłonecznej, z elementami flory na zamarzniętych fragmentach akwenu. Na żywo wyglądało (bez zaskoczenia) dużo lepiej.
Z Wylatkowa, przy zapadającym zmroku, postanowiłem śmignąć sobie do Skorzęcina, by zobaczyć ten kurort w jedynym słusznym stanie - pustym i cichym, a i przy okazji spojrzeć sobie raz jeszcze na Niedzięgiel, tyle że z innej perspektywy. Obrałem więc kierunek na skraj miejscowości, w kierunku leśnej drogi, będącej szlakiem rowerowym, a prowadzącej naprawdę przystępnym skrótem do samego centrum Skorzęcina, czyli domków wczasowych rozsianych wokół głównej plaży. Co bez wątpienia rzuciło mi się w oczy i omal nie zrzuciło mnie z siodełka było to, w jakim stanie obecnie ta droga się znajduje. Dziura na dziurze w dziurze, dziurą poganiana, dziurami usiana, w dziurze się znajdująca. Tragedia, początkowo starałem się omijać nierówności, ale przypominało to walkę z wiatrakami, zatem obrałem taktykę zwaną "płytsze znaczy lepsze" i wyszukiwałem wzrokiem w świetle latarki możliwie płytkich zagłębień, coby jazda przypominała choć trochę charakterem gładką. Rower MTB jest tu wskazany, każdym innym może się poruszać tam tylko masochista, tudzież fetyszysta, lubujący się w ana... ekhm, odtylnych doznaniach. Na szczęście te wymęczone pięć kilometrów dość sprawnie udało mi się pokonać i wjechałem w wąskie, ładnie i równo wybrukowane arterie ośrodka wypoczynkowego w Skorzęcinie. Obecnie wszystkie domki letniskowe są pozamykane i zwieńczone kratami chroniącymi drzwi i okna przed włamywaczami. Jazda w otoczeniu takich budyneczków przypominała trochę obraz z jakiegoś westernu, w którym kowboj porusza się po opuszczonym mieście, bądź też obrazek z apokaliptycznej epidemii, przed którą zabezpieczono domostwa. Efekt podkreślał również fakt, że z tamtejszych zabudowań ciężko wyplenić komunę, w sensie - owszem, fasadę da się zmienić, ale postmodernizm zniknie całkowicie dopiero wtedy, gdy strącona zostanie ostatnia cegła ze stosu tworzącego takie budynki. Kicz, tandeta, ale także wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to pobyty w takich domkach wiązały się z dziecięcą ekscytacją doświadczaną w czasie letnich wakacji.
Wjechałem na główne molo i poza jakimś człowiekiem, który w oddali przemieszczał się chodnikiem, to żywej duszy oczy moje nie były w stanie odnotować. Uruchomiłem aparat, zrobiłem zdjęcia, napiłem się, spakowałem wszystkie graty z powrotem i ruszyłem w drogę powrotną, bo wiatr zaczął się wzmagać, a do tego stał się nieprzyjemnie chłodny.
Droga pomiędzy ośrodkiem a Witkowem była jedynym odcinkiem dzisiaj z wiatrem w plecy, co straszliwie mnie ucieszyło i dodało animuszu do tego stopnia, że nareszcie nie schodziłem poniżej 30 km/h. Od Witkowa do domu jechałem już w całkowitych ciemnościach, oświetlając latarką i wyszczerzonymi w uśmiechu zębami drogę przed sobą. Na liczniku zagościły kolejne kilometry, dokładnie 75,15 więcej, a i prędkość średnia, wynosząca dokładnie 24,77 km/h jest dla mnie dość satysfakcjonująca biorąc pod uwagę fakt, że dokuczał mi wiatr, no i przede wszystkim dlatego, że ostatni miesiąc dość moją formę osłabił. Ale co tam, wrócę do dawnej sprawności, to tylko kwestia czasu, oby tylko pogoda i zdrowie dopisały :)
Zarejestrowana trasa:
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj