Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2014

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Poniedziałek, 26 maja 2014

Raz wiewiórce śmierć, czyli mój debiut w maratonie MTB.

Jestem "uniwersalnym" rowerzystą, który raczej nie lubi trzymać się utartych stylów, szlaków i konwencji. Przyczyny takiego stanu rzeczy mogą być dwie:

1. w tym sporcie jestem typem samotnika, w świecie rowerów nigdy nikt mi nie towarzyszył dłużej, niż przez dosłownie chwilę, więc jestem samoukiem, który na własnej skórze przekonać się chce o słuszności (bądź nie) wielu rozmaitych, dotąd spopularyzowanych rozwiązań,
2. jakoś tak... ciągle mi mało emocji, podkręcania ponad normę, wyznaczania coraz to większych i coraz to nowych możliwości, które sam przed sobą odkryłem. Nieważne, jak mizerne (albo, w co wątpię, imponujące) one są dla osób postronnych.

Z powyższego nietrudno wywnioskować, że długo nie musiałem zastanawiać się nad (i tak nieuchronnie czekającym mój uparty charakter i nieprzerwaną chęć sprawdzenia siebie) debiutem w maratonie MTB. Padło na zlokalizowany w pobliżu Kostrzyn Wielkopolski, dla którego maraton MTB też był swoistym debiutem, ponieważ była to pierwsza impreza z zapowiadanego cyklu imprez MTB w tym mieście. Od momentu, gdy o tym maratonie usłyszałem, do momentu zarejestrowania się na stronie internetowej i wpłaty wpisowego nie upłynęło dużo czasu. Ba, upłynęło go tak niewiele, że startowałem z numerem 1 :D



Jedynka na kierownicy i jedna myśl w głowie.
Gdy zaksięgowano przelew, rozpoczęło się to chorobliwe oczekiwanie. Codzienne zaglądanie na stronę w poszukiwaniu newsów, czytanie regulaminu, przeglądanie zdjęć z innych maratonów, bezustanna inspekcja sprzętu, planowanie logistyki wyjazdu, nieśmiałe plany zabrania osoby towarzyszącej (które niestety spaliły na panewce), no i oczywiście najważniejsze - możliwie regularne i intensywne treningi. Pozytywne emocje bezustannie mieszały się z niewytłumaczalną i niezbywalną adrenaliną. Uwielbiam ten stan... i uwielbiam ten niepokój, ten dzień przed, tą noc przed, ten poranek w dniu czegoś dla mnie tak wielkiego, czegoś nowego, czegoś, czego doświadczę sam, czego nikt mi nie dał i czego nikt mi już nigdy nie odbierze. Gdy zbliża się deadline i pojawia się w głowie pytanie: "jesteś pewny? Teraz, albo nigdy". I gdy podejmuję sam przed sobą decyzję: "tak jest, raz kozie śmierć, jadę!"

Jadę w nieznane. To nakręca. Debiutuję w maratonie, a od razu połasiłem się na najdłuższą i najtrudniejszą w tej edycji maratonu trasę. Jadę bez żadnego doświadczenia, bazując na pojedynczych opiniach obcych, anonimowych ludzi wyczytanych w internecie. Bez porad i słów wsparcia ze strony znanych mi osób, które mogłyby podzielić się swoim doświadczeniem. Wiem, nie zabiegałem o to, wszak taką już mam naturę, ale odkąd jako kilkulatek przestałem być zależny od bocznych kółek w rowerze, byłem zdany na tym jednośladzie już zawsze niemal wyłącznie na siebie. I tak mi już zostało :)

Czy sprzęt podoła? Czy ja nie nawalę? Rower przejrzałem dla pewności jakieś 144 razy - przed samym tylko wyjazdem. Nie, sprzęt najpewniej nie nawali, choć tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo. Przewiało mi plecy i to boleśnie, dość jednoznacznie zakomunikowało mi, że najsłabszym ogniwem tego łańcucha nadchodzących zdarzeń mogę okazać się ja i moja dyspozycja zdrowotna. O bólu jednak dane mi było zapomnieć, gdy dojechałem na miejsce, a dojechałem tam samochodem, z załadowanym rowerem, ciuchami, zapasem wody, narzędziami, bidonami, cudami-wiankami - no przecież tak na wszelki wypadek. McGyver złożyłby z tego wszystkiego pancerny helikopter z funkcją prasowania.

Gdy przygotowałem rower i zamknąłem auto, udałem się w kierunku biura zawodów, gdzie odebrałem swoją błyszczącą plakietkę z czipem odpowiadającym za pomiar czasu. Byłem dumny z jedynki na przedzie (bynajmniej nie tej krzywej w uzębieniu), która dumnie błyszczała przymocowana do kierownicy Meridy i wzbudzała sympatyczny uśmiech każdego, kto zwrócił na nią uwagę.



Właśnie - atmosfera. Niby byłem samotny i czułem się wyobcowany, ale widok tych spokojnych i trochę też lekko szalonych twarzy wszystkich uczestników napełniał mnie niewytłumaczalnym spokojem. Jestem niby sam, ale wśród swoich. Nic mi nie grozi, będzie dobrze. Trafiłem na stado takich samych ludzi jak ja - którzy poprzez aktywny wypoczynek i uczciwą, czystą rywalizację chcieli się po prostu sprawdzić i tym samym dobrze zabawić. Tak, to zdecydowanie dodało mi pewności siebie.

Spokojnie obserwowałem, co się wokół mnie dzieje - a to, co się wokół mnie działo przypominało gigantyczny kocioł ledwie zorganizowanego chaosu. Wszyscy, od małych, ledwie potrafiących się utrzymać na rowerze berbeci, po reprezentantów najstarszych roczników, przemieszczali się bez ładu i składu na rowerach, podpierali się o nie, leżeli obok nich, grzebali przy nich, najczęściej gawędząc między sobą w najlepsze i starając się przekrzyczeć, dudniący z ogromnych głośników, donośny głos konferansjera. Wyjątkowy obrazek. Pewnie tak to musi wyglądać dla przeciętnej mrówki, gdy ktoś włoży kij w mrowisko.

Nadeszła jednak pora startu - startowały przede mną grupy na dystansie rodzinnym i mini - były one zdecydowanie najliczniejszymi grupami cyklistów na całej imprezie, więc i start potężnych mas ludzi na rowerach wyglądał naprawdę imponująco. W końcu jednak nadeszła kolej na start uczestników dystansu "Mega". Ustawiono nas (osobiście byłem gdzieś w połowie stawki) i kazano czekać na sygnał do startu. Słońce zaczynało piec niemiłosiernie, a do startu było jeszcze bite dziesięć minut. Ale nic to, w końcu i ten czas upłynął i wraz z sygnałem startera - ruszyliśmy. Co się działo przez pierwsze dwie minuty jazdy? Trudno powiedzieć, tempo było szalone od pierwszego przekręcenia korbą. Walka o miejsce w stawce, o ustabilizowanie miejsca wokół siebie i wyciskanie ze swych mięśni, ile tylko fabryka dała. Na początek, eskortowani przez radiowóz mknący na przedzie, utrzymując średnią na poziomie 35 km/h mknęliśmy przez miejskie uliczki, a później wiejskie dróżki. W końcu jednak, po pierwszych bodajże czterech kilometrach, natrafiliśmy na rozjazd i zjechaliśmy zgodnie z drogowskazami na polną, usłaną luźnym piachem i kamieniami drogę. I się zaczęło - takie warunki w naturalny sposób dokonały podziału cyklistów na lepiej i gorzej przygotowanych, z lepszym i gorszym sprzętem i odsiała tych z większym pechem od tych, którzy albo pecha nie mieli wcale, albo których pech dopadł nieco później. Tak jest, to tutaj zostałem wyprzedzony przez kilku dotąd jadących za mną jegomości, ale sam bardzo sprawnie wyprzedzałem coraz to większą i większą ilość osób. Ależ mi to dodawało animuszu! Wiatr i krew szumiały w uszach, a nogom dałem jednoznacznie do zrozumienia, że przez najbliższe dwie godziny nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Piach sypał się spod kół, kamienie strzelały o ramę, a mi zęby szczerzyły się w coraz większym uśmiechu.

To szalone tempo zaczęło zbierać swoje żniwo. Po pierwszych dziesięciu kilometrach od startu minąłem dwóch nieszczęśników z wygiętymi (połamanymi?) tylnymi kołami. Dla nich oznaczało to koniec wyścigu, a we mnie budowało ogromne pokłady satysfakcji - "nadal w tym jesteś, nadal uczestniczysz!" - gnałem więc przed siebie. Dosłownie kilka minut później natrafiliśmy na początek pętli, którą zapoczątkował bardzo stromy, wąski i niezwykle śliski (za sprawą zalegającego, luźnego błota) zjazd. To właśnie tutaj doszło do najpoważniejszego wypadku na trasie, skąd poszkodowanych zabierała karetka pogotowia. Nie znam was, ludzie - ale życzę szybkiej rekonwalescencji i powrotu na szlak! Mnie na szczęście udało się ten zjazd pokonać wyjątkowo sprawnie, bez ekscesów typu utrata przyczepności, czy kontakt ze współzawodniczącymi. Zaraz za nim czekała nas szybka zamiana ról - to my teraz musieliśmy nieść rower, a nie on nas, gdy przeskakiwaliśmy nad niewielkim strumykiem, który przecinał trasę. Tuż po skoku - powrót do normalnego stanu rzeczy, redukcja przełożeń i pokonanie stromego, wąskiego podjazdu. Ten etap niemal ostatecznie ukształtował porządek stawki. Trzymałem się z jakimiś trzema cyklistami w grupie. Kolejną przeszkodę nie do pokonania na kołach - powalone drzewo, leżące w poprzek szlaku - należało przeskoczyć i kontynuować jazdę po liściastym podłożu. Rozliczne zakręty, podjazdy i zjazdy w końcu ustąpiły szerokiej, polnej, choć kamienistej dróżce. Skorzystałem z wyciągniętych ku mnie dłoni dziewczyn z obsługi rajdu, dzierżących kubki z wodą i nie zatrzymując się - uzupełniłem nawodnienie i gnałem dalej przed siebie. Wodę w bidonie wolałem oszczędzać, bo przecież trudno było ocenić, kiedy okaże się naprawdę niezbędna, a miałem jej tylko 0,7 litra. Po tym nastąpiła premia górska - stromy i śliski zjazd i tuż po nim, równie stromy i śliski podjazd. To tutaj udało mi się wyprzedzić grupkę ludzi, za którymi wlokłem się przez pierwsze kółko. Dogoniłem jakiegoś jegomościa, w wieku na oko 40 lat, któremu dłuższy czas siedziałem na ogonie. Facet był dość zaintrygowany faktem, że jeżdżę bez SPD, bo przecież sporo na tym tracę, a i tak trzymam naprawdę niezłe tempo i potrafię zachować równowagę w każdych warunkach terenowych. Chwilę pogadaliśmy cisnąc po płaskim, później wspieraliśmy się wzajemnie siedząc sobie na zmianę na ogonie, aż w końcu przy trzecim, ostatnim kółku, rozdzieliliśmy się - zostałem nieco w tyle, a on dogonił grupkę trzech innych cyklistów, gdy mknęliśmy asfaltami i polnymi ścieżkami w kierunku Kostrzyna, czyli mety. Nie spuszczałem tej czwórki z oka i za Siedlcem, kilka kilometrów od mety, zacząłem im deptać po piętach, aż na przedmieściach udało mi się jednego z nich wyprzedzić i zgubić, a dosłownie kilka metrów od samej mety ostatecznie wyprzedziłem jeszcze jednego.

Koniec! Na metę wpadłem w iście desperackim stylu, zmuszając nogi do tak nadludzkiego wysiłku, jakby to miała być ostatnia rzecz, jaką w swoim życiu zrobią. Tuż za bramką ostro nacisnąłem hamulce, wyłączyłem pomiar na GPSie i dotarło do mnie, że dokonałem tego. Przejechałem swój pierwszy w życiu maraton, nie zabijając przy tym nikogo, siebie, ani nawet nie niszcząc sprzętu. Uwalony błotem, pokryty kurzem, ale mega szczęśliwy rozłożyłem się na soczyście zielonej trawie terenu stadionu w Kostrzynie.


Tak to wyglądało według trackera:

System pomiarowy sklasyfikował mnie na 51 miejscu spośród 91 osób, które ten dystans ukończyły, a w swojej kategorii wiekowej zająłem 16 miejsce. Czy jestem zadowolony? Nie. Ja jestem zachwycony! I chcę więcej! :)

Zdaję sobie sprawę, że ten maraton określany był jako raczej łatwy, ale wiem też, że chcę spróbować tego raz jeszcze, nie bacząc na czekające mnie trudności. To wciąga i teraz to wiem!

Oczywiście z przejazdu wyniosłem też pewne lekcje. Muszę koniecznie zaopatrzyć się w SPD. O ile tutaj jazda w zwykłych butach, na platformowych pedałach nie była jakimś wielkim wyzwaniem, o tyle na innych maratonach może to być nawet niebezpieczne, a już na pewno będzie generowało to niepożądane straty. Muszę o tym pomyśleć, musiałbym się do tego przekonać... Rzecz druga - maraton oznacza dużo większe obciążenie zawieszenia roweru. Tak jest, miałem za niskie ciśnienie w amortyzatorze, które co prawda wystarczało na płaskich szlakach, ale na zjazdach z łatwością go dobijałem, zwłaszcza, gdy zjazd połączony był z intensywnym hamowaniem. Drobiazg, ale do poprawienia następnym razem. Ogólnie jednak rower spisał się nadspodziewanie dobrze i poza kilkoma nowymi rysami na zbroi mojej Meridy Walecznej, nie odnotowałem żadnej usterki. Miłe i naprawdę pozytywne zaskoczenie! :)

Nie mogę siebie odnaleźć (jeszcze) nigdzie na zdjęciach z trasy, ani ze startu, ani z mety - wrzucę więc kilka zdjęć, które wykonałem sam podczas przebywania na terenie miasteczka. Jeśli to czytasz i wahasz się, czy wziąć udział w takim maratonie, mówię od razu - nie zastanawiaj się, po prostu startuj! Poznaj te emocje, ten klimat, tę atmosferę i daj się temu wszystkiemu porwać. Szczególnie, gdy - tak jak ja - na co dzień jesteś sam jak palec w swej pasji. To naprawdę miła odmiana, której nie należy się bać, a którą należy chłonąć.














Niedziela, 4 maja 2014

Wietrzne zakończenie majówki.

Tytuł sugeruje, że miałem wyjątkowo udaną, długą i intensywną majówkę. Z tego wszystkiego mógłbym pozostawić jedynie słowo "intensywną" - dwa pierwsze dni spędziłem prowadząc bardzo intensywną akcję remontową z ojcem, a dni pozostałe starałem się spożytkować na odpoczynek - czy to aktywny, czy bierny - i samotnie i z kimś.

Pozostając przy wyżej akcentowanym słowie - tak, plus i rainet bardzo intensywnie (mailowo i smsowo) upominały się o uregulowanie należności, w związku ze zbliżającym się okresem rozliczeniowym. Dajcie żyć, rachunki...

Zimne to były dni i wietrzne. Tak, wieeeetrzneeeee. Podmuchy nie ustępowały ani na chwilę, niosąc ze sobą wiatr diabli wiedzą skąd, ale na pewno nie była to słoneczna Florencja - bardziej rejony kieleckiego, jeśli wiecie, co mam na myśli. Nie inaczej było dzisiejszego dnia, choć był to chyba najbardziej wietrzny z dni maja, jakie do tej pory minęły w 2014 roku. Wiało zewsząd, trudno było ocenić, który kierunek i które odcinki zagwarantują mi wiatr w mordę, a gdzie uświadczę wiatru w plecy. Cel, znowu bez zaskoczenia, spontaniczny - Dziekanowice k. Lednogóry, czyli miejsce, w którym siedzibę ma Muzeum Pierwszych Piastów, w którym z kolei miałem dwa lata temu, żakiem jeszcze będąc, praktyki, a które wspominam naprawdę miło, ze względu na towarzystwo i pamiętną wówczas, wspaniałą pogodę. Godzina startu to 17.00, czyli rzeczą normalną było to, że nie trafię już na szansę zobaczenia terenu Muzeum, bo gdy dojadę na miejsce, to na pewno będzie już zamknięte. Ale prawdę mówiąc mnie interesował wyjazd wyłącznie w jedno konkretne miejsce, czyli na niewielką i naprawdę fantastyczną plażę w pobliżu Muzeum, przy jeziorze Lednica.

Trasa nie należała do najprzyjemniejszych ze względu na ten upierdliwy wiatr. Już pal licho ciężką jazdę, to normalka, ale przeszywające zimno, od którego odzwyczaiłem się już jakiś czas temu, dzisiaj solidnie dało mi w kość, pomimo zwiększonej warstwy ciepłych ubrań. Przebieg drogi ratował odcinek za Wierzycami w kierunku Lednogóry, prowadzący przez Imielno. Imielno i Imielenko konkretnie, to dwie miejscowości, które nominowałbym do wzorcowych miejsc na mapie krajobrazów województwa wielkopolskiego, zwłaszcza teraz, w maju. Pagórkowate tereny i totalny misz-masz flory z zaledwie śladowymi ilościami obecności i działalności człowieka jest czymś, na co naprawdę chce się patrzeć i czego chce się widzieć coraz to więcej i więcej. Zazdroszczę mieszkańcom widoków...

Do Dziekanowic dojechałem dość sprawnie, bez problemu odnajdując lokalizację celu swej podróży, po drodze z lekkim uśmiechem mijając pamiętny spożywczak, przy którym dwa lata temu zwykliśmy przesiadywać na praktykach. I uderzyło mnie jedno - to już dwa lata!...

Jezioro Lednica to przepiękny akwen z naprawdę interesującym otoczeniem i oczywiście - wyspą, na którą dostać się można promem z poziomu skansenu. Pierwsze, co rzuca się w oczy to czystość. Czystość otoczenia jeziora, czystość samej wody i dna zbiornika, uporządkowana (choć niewielka) plaża - tu się po prostu chce być i to możliwie jak najdłużej.



















Długo tam nie zabawiłem - raz, że zaczęło robić się naprawdę późno, dwa, że było cholernie zimno, a trzy - zapomniałem zapakować do plecaka tabliczki czekolady na posilenie i zacząłem drastycznie tracić energię, co odbiło się jednoznacznie na moim tempie podróży podczas powrotu. Ale i tak nie było najgorzej - nieco zmienioną trasą powróciłem do domu dość sprawnie, choć bez rekordów.

Trasa:


Jak to ogólnie podsumować? Głupie pytanie - przecież jeśli wszystko poszło jak należy, nie było ofiar w ludziach i sprzęcie i zrealizowałem wszystkie zakładane cele, to jestem zadowolony w stu procentach i żadne lewe wiatry w tym mi nie przeszkodzą :)

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl