Niedziela, 9 czerwca 2013

Układanie nowego łańcucha, czyli LOST - reaktywacja.

Cały ten roboczy tydzień zleciał mi raczej ponuro. Kaszel, katar i poranne zmiany (czyli wstawanie o 3.50) w pracy. Sam fakt, że mój organizm ośmielił się w ogóle ukazać jakiekolwiek stany chorobowe był dla mnie szokujący, bo bardzo rzadko mi się to zdarza. Ale mniejsza, to raczej powód do zadowolenia, co nie? :)

Niedziela, as usual, znalazła swoje zastosowanie w przejażdżce. Jednak zanim ona nastąpiła, solidnie się wyspałem, zjadłem obiad, poleniuchowałem i zabrałem się ostatecznie do czyszczenia sprzętu, który zarósł błotem w każdym możliwym miejscu, a że to dziadostwo wlezie dosłownie wszędzie, to uzbroiłem się w gąbkę i wiadro z wodą i delikatnie całość umyłem, następnie popsikałem preparatami konserwującymi co i gdzie trzeba i zabrałem się za dokładne czyszczenie napędu i wymianę łańcucha. Wiadomo, trzeba było go delikatnie "ułożyć" przez te pierwsze 50 km, więc postanowiłem przejechać się gdzieś, gdzie będę mógł tego dokonać. Całość poskładałem do kupy, ładnie na sam koniec jeszcze czystą szmatką ogarnąłem, po czym sam zebrałem się do kupy - była jakaś 18.30 na zegarku - i ruszyłem w drogę. Postanowiłem wybrać się na Trakt Pobiedziski - zawsze chciałem sobie tamtędy śmignąć rowerem. Wiadomo, Trakt jest drogą leśną, w całości gruntową, ale sądząc po tym, że w sumie całkiem pogodnie było przez ostatnie parę dni, to raczej nie będzie tam zbyt mokro i brudno, coby mojego świeżo wypucowanego cacka tak od razu nie zgnoić ;) Pewien, że znam drogę, a jeśli nawet nie, to przecież się zapytam i problemu nie będzie, ruszyłem. Pogoda była naprawdę dobra, jechało mi się znakomicie do momentu, aż... tadam! zgubiłem się w okolicach Opatówka, poszukując drogi do Nekli. Nadłożyłem kilka kilometrów przez to, ale co tam :) Przez Neklę śmignąłem bardzo gładko (nawiasem mówiąc, taka młoda i niewielka mieścina, a jest tam naprawdę ładnie, schludnie, równo i czysto), poczekałem chwilę na zmianę świateł przy skrzyżowaniu z K92 i już mknąłem Traktem. Oczywiście, moje przypuszczenia początkowo się potwierdziły - piach na drodze był zaledwie wilgotny, więc ani nie kurzył, ani nie osiadał na rowerze i napędzie, tak mozolnie czyszczonym przed wyjazdem. Co innego było kilka kilometrów dalej - trafiłem na dwa wielkie bajora wypełnione po brzegi błotem, które musiałem sforsować i efekt wiadomy - całe mycie i czyszczenie szlag trafiło. Ale kogo to obchodzi - dla rowerzysty taka trasa to prawdziwa gratka. Szeroka, (przez większość czasu) równa droga i cichy, pachnący las wokół.



Trwało to długo, ale w pewnym momencie pan Steward Malutki na swoim rowerku znowu natrafił na problem - rozwidlenie drogi na trzy części (a planowałem dojechać ścieżką leśną do Czerniejewa). Zaryzykowałem i pojechałem dalej przed siebie. Oczywiście - błędnie. Droga ta wyprowadziła mnie na jakiś kompleks działkowy i dowiedziałem się od rozmowy z przechodniami jedynie tyle, że jestem w pobliżu Pobiedzisk (!) - podziękowałem i zastanawiając się, jak bardzo straciłem rachubę w ocenie odległości postanowiłem, że co tam - przejadę się na pobiedziski rynek, coś wszamam i będę wracał do domu - ale już przez Czerniejewo, żeby nie musieć nazwać tego dnia totalną wpadką, jeżeli chodzi o zagubienie się.

Wyjechałem z tych działek i ujrzałem znak: Pobiedziska - 6 km. Pięknie, pojechałem więc drogą (w dalszym ciągu gruntową) i wyjechałem na jednej z ulic przyległej do rynku. Wskoczyłem do sklepu po coś do jedzenia i rozsiadłem się na jednej z ławek przy mikrofontannie.



Obserwowałem z niesmakiem (w zasadzie to też częściowo z powodu cheeseburgera, który kosztował 4,50 zł, a za którego sam producent powinien zażądać kary) piękne zwały błota w każdym możliwym miejscu ramy i napędu. Pogodziłem się z wizją kolejnej godziny spędzonej przy czyszczeniu roweru, założyłem kamizelkę i światłobzdrynie i ruszyłem w drogę powrotną. Ulicą Czerniejewską do Czerniejewa, stamtąd w kierunku Noskowa, a za Noskowem, w Marzeninie, gdy zapadły już kompletnie ciemności, złapał mnie deszcz. To była idealna dobitka, ale co tam, wszystko mi już było jedno - rower i tak przypominał wrak wyciągnięty z bagna :) Deszcz urwał się nagle w pobliżu mojej miejscowości. Ogólnie trasa przebiegła bardzo spokojnie, łańcuch się "ułożył", pogoda przez większość czasu sprzyjała, a samopoczucie miałem dużo lepsze, niż przed wyjazdem.

Według licznika przejechałem 85,83 km w czasie 3:22.44 ze średnią prędkością 25,4 km/h.
A według trackera:

Komentarze
To ładnie ześ nadrobił trasę ;-)
bobiko
- 05:26 poniedziałek, 10 czerwca 2013 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa espot
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl