Niedziela, 27 lipca 2014
Objazdami do (prawie) Chorwacji.
Nie wiem, tak jakoś dziwnie się złożyło, że piszę tę notkę akurat w miesiąc po tym, jak kupiłem Kellysa. Przypadek. Tak sądzę.
Jeszcze kilka dni do urlopu, jakże upragnionego... Pęd życia jest nieubłagany. Jeszcze niedawno przeklinałem, że w lipcu nie mogę dostać urlopu, że zazdroszczę wszystkim, którzy mają wolne akurat w tak pięknych okolicznościach tej pory roku, tego miesiąca i wyjątkowo łaskawej, tegorocznej, lipcowej pogody, a tu masz - nadchodzi zmiana turnusu, bo... lipiec się kończy. Narzekanie zaczyna zmieniać się w radosne oczekiwanie. Im bliżej, tym lepiej :)
Najmilsza miała pracę przez weekend, dlatego nie zamierzałem spędzić go inaczej, jak rowerowo, zwłaszcza, że wspomniana wcześniej pogoda pozwalała na to, aczkolwiek temperatury, choć nieludzkie, zdrowemu rozsądkowi nakazywały obrać jedyny słuszny cel podróży - jezioro. Albo cokolwiek innego, co zapewniłoby mi ulgę w tak gorący dzień. I nagrodę za przebytą drogę w postaci orzeźwienia.
Wpadłem zatem na pomysł, by pojechać po raz pierwszy w życiu nad jezioro budzisławskie - położone nieco na północ od jeziora powidzkiego akwen, powierzchniowo najmniejszy z Wielkiej Trójki (jeziora Niedzięgiel, powidzkiego i budzisławskiego), a leżącego w rejonie miejscowości Anastazewo.
Mając na uwadze fakt, że obrzydliwa większość populacji Polaków urlop spędza właśnie w tym okresie, w dodatku w środku pogodnego weekendu, do celu zamierzałem dojechać drogami jak najmniej uczęszczanymi. Oznaczało to przejazdy przez lasy, co strasznie mnie cieszyło, ze względu na obecność zacienionych odcinków dróg. Cóż to jednak były za drogi... Między Wólką a Kornatami luźny piach skutecznie niszczył prędkość, którą daremnie starałem się podtrzymywać coraz bardziej desperackim pedałowaniem, które jednak służyło bardziej do napędzania piasku pod kołami, a nie samych kół. Nic to, krótki odcinek nie stanowił większego problemu. Podobnie, jak odcinek między Niezgodą a Kochowem. Najgorzej było jednak pomiędzy Kosewem a Anastazewem właśnie - przejazd przez Lipnicę, po luźnej i strasznie pylącej nawierzchni, wespół z samochodami gromadnie zmierzającymi nad brzeg jeziora właśnie tą trasą powodował, że wdychałem mieszankę 50/50 - pyłu i powietrza. Sprawy nie ułatwiało także to, że charakterystyka nawierzchni na całym, kilkukilometrowym odcinku tej drogi przypominał wyjątkowo upierdliwą tralkę. Po jej przebyciu czułem, że wszystkie kości od początków nadgarstków, po końcówki paliczków palców, nie stanowią już integralnej całości. A bolało to nieprzeciętnie.
Za tym odcinkiem czekał mnie jeszcze kilkukilometrowy odcinek prowadzący bezpośrednio na brzeg jeziora budzisławskiego. Postanowiłem wybrać się na zachodni jego brzeg z uwagi na to, że wschodni brzeg (według mapy google) zajmował ośrodek wypoczynkowy, a ostatnie, czego chciałem, to komercyjnego pluskania się w wodzie. Zdecydowanie bardziej wolę niewielkie, dzikie plaże, rzadko uczęszczane przez ludzi. Na taką też się dostałem, pokonawszy dość strome (choć krótkie) wzniesienie.
Przeżyłem szok. Tak lazurowej wody nie widziałem jeszcze na żadnym odcinku wybrzeży jezior powidzkiego i Niedzięgiel. Taki substytut Chorwacji w skali mikro. Szkoda jednak, że aparat nie był w stanie tego należycie ująć...
Skorzystałem z tej jakże zachęcającej wody. Była idealna, czysta, o doskonałej temperaturze. Jedynym zastrzeżeniem może być ukształtowanie dna, które w tym miejscu było niezwykle strome. Cztery metry od brzegu nie miałem już gruntu pod nogami! Inna rzecz, że było to naprawdę czyste dno, bez kamieni, porostów, śmieci - tylko gładki, aksamitny piach. Ale nic to, wykąpałem się, odświeżyłem, orzeźwiłem, zrobiłem zdjęcia, wziąłem wszystkie graty pod rękę i wyszedłem z tej niewielkiej plaży w poszukiwaniu miejsca, które zapewni mi dostatecznie dużo intymności, by móc w spokoju przebrać się z powrotem w strój do jazdy na rowerze. Znalazłem je (a jakże) i postanowiłem metodą "na partyzanta" dosuszyć je jeszcze na słońcu w czasie, gdy posilałem się przed drogą powrotną.
Rumakowi też zdjęcie musiałem zrobić. Spisuje się niesamowicie dobrze i mam nadzieję, że tak pozostanie :)
Droga powrotna w założeniu miała wieść już asfaltami przez Smolniki Powidzkie, Przybrodzin, Powidz, Mielżyn i dalej w kierunku Sędziwojewa, gdzie miałem dojechać do rodzinki na wspólną kolację. Plan się powiódł, a jakże, aczkolwiek odcinek między Przybrodzinem a Powidzem określić można mianem ledwie zorganizowanego chaosu. To zaskakujące, jak wielki stopień zezwierzęcenia wykazują ludzie za kierownicą w letnie, ciepłe weekendy, stadnie gromadząc się nad komercyjnymi wybrzeżami popularnych akwenów... Wyprzedzają na trzeciego, otwierają drzwi bez patrzenia w lusterka, omijają "na gazetę"... Brak słów.
Wyjazd jak najbardziej udany, a nad jezioro budzisławskie na pewno jeszcze powrócę. Warto, polecam wszystkim :)
Licznik po powrocie pokazał 85,41 przejechanych kilometrów w czasie 2 godzin i 57 minut ze średnią 28,93 km/h. Nieźle, jak na obecność lipnickiego odcinka i kretyńskich kierowców w drodze powrotnej, którzy często byli powodem mojego zwalniania/hamowania czy innych manewrów, których w ogóle nie powinienem stosować, gdyby tylko ludzie mieli trochę oleju w głowie. No, nie uogólniajmy. Gdyby debile za kierownicą ten olej w głowie mieli, miast tylko w silnikach swoich trucheł.
Jeszcze kilka dni do urlopu, jakże upragnionego... Pęd życia jest nieubłagany. Jeszcze niedawno przeklinałem, że w lipcu nie mogę dostać urlopu, że zazdroszczę wszystkim, którzy mają wolne akurat w tak pięknych okolicznościach tej pory roku, tego miesiąca i wyjątkowo łaskawej, tegorocznej, lipcowej pogody, a tu masz - nadchodzi zmiana turnusu, bo... lipiec się kończy. Narzekanie zaczyna zmieniać się w radosne oczekiwanie. Im bliżej, tym lepiej :)
Najmilsza miała pracę przez weekend, dlatego nie zamierzałem spędzić go inaczej, jak rowerowo, zwłaszcza, że wspomniana wcześniej pogoda pozwalała na to, aczkolwiek temperatury, choć nieludzkie, zdrowemu rozsądkowi nakazywały obrać jedyny słuszny cel podróży - jezioro. Albo cokolwiek innego, co zapewniłoby mi ulgę w tak gorący dzień. I nagrodę za przebytą drogę w postaci orzeźwienia.
Wpadłem zatem na pomysł, by pojechać po raz pierwszy w życiu nad jezioro budzisławskie - położone nieco na północ od jeziora powidzkiego akwen, powierzchniowo najmniejszy z Wielkiej Trójki (jeziora Niedzięgiel, powidzkiego i budzisławskiego), a leżącego w rejonie miejscowości Anastazewo.
Mając na uwadze fakt, że obrzydliwa większość populacji Polaków urlop spędza właśnie w tym okresie, w dodatku w środku pogodnego weekendu, do celu zamierzałem dojechać drogami jak najmniej uczęszczanymi. Oznaczało to przejazdy przez lasy, co strasznie mnie cieszyło, ze względu na obecność zacienionych odcinków dróg. Cóż to jednak były za drogi... Między Wólką a Kornatami luźny piach skutecznie niszczył prędkość, którą daremnie starałem się podtrzymywać coraz bardziej desperackim pedałowaniem, które jednak służyło bardziej do napędzania piasku pod kołami, a nie samych kół. Nic to, krótki odcinek nie stanowił większego problemu. Podobnie, jak odcinek między Niezgodą a Kochowem. Najgorzej było jednak pomiędzy Kosewem a Anastazewem właśnie - przejazd przez Lipnicę, po luźnej i strasznie pylącej nawierzchni, wespół z samochodami gromadnie zmierzającymi nad brzeg jeziora właśnie tą trasą powodował, że wdychałem mieszankę 50/50 - pyłu i powietrza. Sprawy nie ułatwiało także to, że charakterystyka nawierzchni na całym, kilkukilometrowym odcinku tej drogi przypominał wyjątkowo upierdliwą tralkę. Po jej przebyciu czułem, że wszystkie kości od początków nadgarstków, po końcówki paliczków palców, nie stanowią już integralnej całości. A bolało to nieprzeciętnie.
Za tym odcinkiem czekał mnie jeszcze kilkukilometrowy odcinek prowadzący bezpośrednio na brzeg jeziora budzisławskiego. Postanowiłem wybrać się na zachodni jego brzeg z uwagi na to, że wschodni brzeg (według mapy google) zajmował ośrodek wypoczynkowy, a ostatnie, czego chciałem, to komercyjnego pluskania się w wodzie. Zdecydowanie bardziej wolę niewielkie, dzikie plaże, rzadko uczęszczane przez ludzi. Na taką też się dostałem, pokonawszy dość strome (choć krótkie) wzniesienie.
Przeżyłem szok. Tak lazurowej wody nie widziałem jeszcze na żadnym odcinku wybrzeży jezior powidzkiego i Niedzięgiel. Taki substytut Chorwacji w skali mikro. Szkoda jednak, że aparat nie był w stanie tego należycie ująć...
Skorzystałem z tej jakże zachęcającej wody. Była idealna, czysta, o doskonałej temperaturze. Jedynym zastrzeżeniem może być ukształtowanie dna, które w tym miejscu było niezwykle strome. Cztery metry od brzegu nie miałem już gruntu pod nogami! Inna rzecz, że było to naprawdę czyste dno, bez kamieni, porostów, śmieci - tylko gładki, aksamitny piach. Ale nic to, wykąpałem się, odświeżyłem, orzeźwiłem, zrobiłem zdjęcia, wziąłem wszystkie graty pod rękę i wyszedłem z tej niewielkiej plaży w poszukiwaniu miejsca, które zapewni mi dostatecznie dużo intymności, by móc w spokoju przebrać się z powrotem w strój do jazdy na rowerze. Znalazłem je (a jakże) i postanowiłem metodą "na partyzanta" dosuszyć je jeszcze na słońcu w czasie, gdy posilałem się przed drogą powrotną.
Rumakowi też zdjęcie musiałem zrobić. Spisuje się niesamowicie dobrze i mam nadzieję, że tak pozostanie :)
Droga powrotna w założeniu miała wieść już asfaltami przez Smolniki Powidzkie, Przybrodzin, Powidz, Mielżyn i dalej w kierunku Sędziwojewa, gdzie miałem dojechać do rodzinki na wspólną kolację. Plan się powiódł, a jakże, aczkolwiek odcinek między Przybrodzinem a Powidzem określić można mianem ledwie zorganizowanego chaosu. To zaskakujące, jak wielki stopień zezwierzęcenia wykazują ludzie za kierownicą w letnie, ciepłe weekendy, stadnie gromadząc się nad komercyjnymi wybrzeżami popularnych akwenów... Wyprzedzają na trzeciego, otwierają drzwi bez patrzenia w lusterka, omijają "na gazetę"... Brak słów.
Wyjazd jak najbardziej udany, a nad jezioro budzisławskie na pewno jeszcze powrócę. Warto, polecam wszystkim :)
Licznik po powrocie pokazał 85,41 przejechanych kilometrów w czasie 2 godzin i 57 minut ze średnią 28,93 km/h. Nieźle, jak na obecność lipnickiego odcinka i kretyńskich kierowców w drodze powrotnej, którzy często byli powodem mojego zwalniania/hamowania czy innych manewrów, których w ogóle nie powinienem stosować, gdyby tylko ludzie mieli trochę oleju w głowie. No, nie uogólniajmy. Gdyby debile za kierownicą ten olej w głowie mieli, miast tylko w silnikach swoich trucheł.
- Sprzęt Kellys - sprzedany na części
Komentarze
Hej :) Tydzień temu również byłam nad Budzisławskim, szkoda tylko, że woda była bardzo zmącona i nie do końca bylo widać jej naturalny kolor :)
Trzeba tam wrócić kiedy będzie mniej ludzi - niedziela nie jest zbyt dobrą opcją.
Pozdrawiam :) anetkas - 14:26 poniedziałek, 28 lipca 2014 | linkuj
Komentuj
Trzeba tam wrócić kiedy będzie mniej ludzi - niedziela nie jest zbyt dobrą opcją.
Pozdrawiam :) anetkas - 14:26 poniedziałek, 28 lipca 2014 | linkuj