Czwartek, 14 sierpnia 2014
Stara Gwardia na szlakach nadwarciańskich.
Nie mogę tak po prostu iść spać, gdy mam nie dającą mi spokoju zaległość w postaci nieopisanego jeszcze tripu, który w miniony weekend (8-10 sierpnia) odbyłem z Wilkami Rowerowymi, zeszłorocznymi kompanami na trasie R10: Mateuszem, Marcinem, Michałem i Wojtkiem.
Plan jak zwykle był zaskakująco prosty: oni odwalali całą robotę związaną z planowaniem trasy, a ja mogłem zająć się w spokoju podążaniem za nimi. Polecam każdemu, tacy kompani to skarb!
W tym roku padło na spokojną, bardzo rekreacyjną trasę szlakami nadwarciańskich parków krajobrazowych. Nie ruszyliśmy się poza obręb województwa wielkopolskiego sądząc (jak się okazało - zupełnie słusznie), że Pyrlandia ma nam do zaoferowania coś, co będzie cieszyło oczy widokami i umysł wspomnieniami przez długi czas.
Dzień I - 8.08.2014 r.
Połataną, posklejaną i skręconą do kupy z resztek po wczorajszym obiedzie Meridę, z przytroczoną do niej, wyładowaną po brzegi ciuchami i podróżniczymi niezbędnikami sakwą zaczynam się toczyć krótko przed godziną 7.00 na pociąg do Poznania, skąd paręnaście minut później odjeżdżał kolejny pociąg - do Leszna. To właśnie w tym drugim pociągu Stara Gwardia grupuje się i rozpoczyna wspólną podróż, która mija dość szybko, choć przy akompaniamencie wstrząsów, huków, skrzypienia i trzasków składu niejednokrotnie przekraczającego barierę dźwięku (a u nas próg bólu). Po wyładowaniu się z pociągu, na pytanie pani konduktor, dokąd zmierzamy oraz po udzieleniu jej odpowiedzi, że "ostatecznie do Konina", ta spojrzała się na nas w mieszanką zdziwienia i politowania na twarzy. Wtedy myśleliśmy, że ma nas za idiotów. Teraz jednak wiemy już, że nie dość, że miała nas za idiotów, to jeszcze miała ku temu podstawy. Ale o tym później.
Po przebyciu morderczych, pełnych błądzenia 470 metrów docieramy pod Biedronkę, gdzie robimy sobie zasłużoną przerwę na złapanie oddechu, ale przede wszystkim na zakupy na najbliższe kilka godzin. Zdrowa, energetyczna żywność i zapasy wody to podstawa na wyprawowym szlaku, dlatego każdy z nas nabył to, na co akurat miał ochotę (fuck logic), byśmy mogli usatysfakcjonowani ruszyć dalej, ku przygodzie. Tego dnia zakładaliśmy przebycie jakichś 60-70 kilometrów, a przynajmniej tak to wynikało z obliczeń czworga magistrów inżynierów, obecnych ze mną. Ustalenia były "z grubsza", a to dość elastyczne pojęcie ;)
Z Leszna wydostaliśmy się po około 10 kilometrach, zjeżdżając na szlak rowerowy prowadzący przez serce Przemęckiego Parku Krajobrazowego. Nawierzchnia była piaszczysta, bez żadnych rewelacji, ale zapach lasu bardzo nam tę drogę urozmaicał i niewątpliwie uprzyjemniał. Po niecałych 30 kilometrach docieramy do brzegu jednego z wielu mijanych później jezior, gdzie robimy sobie postój na posiłek, a Mateusz także na kąpiel. Nie powiem, woda była zachęcająca, ale jakoś tak... nie chciało mi się szukać kąpielówek. Te powinienem był przecież umieścić pod ręką, ale oczywiście umieściłem je na samym dnie sakwy, więc nie uśmiechało mi się wybebeszać jej tylko dlatego, by wykąpać się przez chwil parę.
Ruszyliśmy dalej, po paru kilometrach opuszczając las i wydostając się na asfalt. Wczesnopopołudniowa godzina w połączeniu z czystym niebem zagwarantowała nam niesamowitą spiekotę i by uniknąć usmażenia na chrupko, uciekliśmy znów do lasu - zgodnie z oznaczeniem niebieskiego szlaku rowerowego, którego od tamtej pory kurczowo się trzymaliśmy do samego końca wyprawy (z nielicznymi wyjątkami). Tam temperatura też nie odpuszczała, ale zacienione podwoje leśnych ścieżek gwarantowały nam przesunięcie w czasie śmierci spowodowanej udarem słonecznym.
Kolejny z postojów wypadł z racji zaspokojenia jednej z elementarnych potrzeb fizjologicznych, tuż po pokonaniu stromego i piaszczystego wzniesienia. Jakże malowniczego...
Dalej mieliśmy do pokonania jeden z najtrudniejszych odcinków tego dnia. Niebieski szlak wiódł przez strome zjazdy i podjazdy, a sprawy nie ułatwiał fakt, że były one usiane albo licznymi, mocno wystającymi korzeniami drzew, albo luźnym piachem, co było problemem zwłaszcza dla Wojtka i Michała, dysponujących rowerami trekkingowymi z cienkimi profilami bieżników opon. Dobre na asfalt, bezużyteczne w obliczu sypkiego gruntu. Przebiliśmy się także przez to, ale przeszkody te zaostrzyły nam apetyty na coś dobrego. Koniecznie mięsnego. I w dużej ilości. Cóż jednak powiedzieć, mijana po drodze szemrana budka z kebabem przy równie szemranej stacji benzynowej nie zdobyła naszego zaufania, więc musiał je zdobyć chyba jeszcze bardziej szemrany i obskurny bar w podejrzanie cichej miejscowości Bucz... Bar ten, choć na zewnątrz wyglądał raczej odpychająco... w środku wyglądał jeszcze gorzej. Jak cowieczorna gorzelnia dla lokalnych amatorów trunków tak tanich i tak wyskokowych, jak tylko się dało. Co ciekawe jednak, w ofercie tego baru, obsługiwanego przez przemiłe małżeństwo w średnim wieku, znalazły się bardzo kusząco brzmiące pozycje obiadów domowych. Bez wahania (z racji głodu), choć pełni obaw (o to, czy posiłek ten nie będzie przypadkiem naszym ostatnim) zamówiliśmy sobie wiktuały wedle upodobań. Ja osobiście wybrałem wątróbkę z frytkami i zestaw surówek.
Mili moi, chcecie przykład powiedzenia "pozory mylą"? No to udajcie się na posiłek do speluny w Buczu. Robią tam genialne obiady. Smakujące jak domowe, zdrowe, a już na pewno zdolne posilić piątkę strudzonych trasą podróżników. :)
Dalsza droga upływała nam na mijaniu kolejnych miejscowości. Kusiło nas, by wstąpić do legendarnej już w Wielkopolsce miejscowości Czacz, by móc zobaczyć tamtejsze zwyczaje handlowe, ale niestety brakło nam na to czasu. Nieuchronnie zbliżał się wieczór, zakładane "z grubsza 60 kilometrów" już dawno zostało przekroczone, a do zaplanowanego celu, jakim było pole namiotowe przy jeziorze Cichowo, pozostało nam nadal wiele kilometrów. Wytrwale jechaliśmy przed siebie, ciesząc się spadającą temperaturą, która pod wieczór osiągnęła stan optymalny i przestała męczyć.
Trochę po omacku (bo już po zapadnięciu zmroku i nadal nie znając dokładnej lokalizacji pola namiotowego) udało nam się ostatecznie dotrzeć do miejsca naszego noclegu. Z ceną 10 złotych za osobę, przy zapewnionych toaletach i gorących prysznicach, a także z dostępem do sieci elektrycznej można powiedzieć, że to chyba było najlepsze pole namiotowe, na jakim kiedykolwiek byłem i spałem, a już na pewno pośród wielu innych nie ma ono sobie równych. Namioty rozbiliśmy w całkowitych ciemnościach, asekurując się jedynie światłem pochodzącym z latarek, ogarnęliśmy się, spięliśmy rowery i przystąpiliśmy do zasłużonej kolacji połączonej z konsumpcją złocistego napoju. Mnie sen szybko zmorzył, więc niedługo później poszedłem spać. Planowaliśmy około 60 kilometrów, a zrobiliśmy (według licznika) 119. Cóż, jakąś tolerancję na błędy należy przyjąć... :D
Zapis z trackera:
Dzień II - 9.08.2014
Spało się wyśmienicie, a wstawało chyba nawet jeszcze lepiej. Po części było to sprawką słońca, bardzo śmiało poczynającego sobie z nami w namiotach jak z pieczeniami w piekarniku, co zmusiło nas do szybkiej ewakuacji z naszych zwijanych mieszkań. Ale tylko z nich, bo od momentu wyjścia z namiotu, do momentu ruszenia w drogę upłynęły całe trzy godziny.
Wiedzieliśmy, że mamy przed sobą nieco ponad 50 kilometrów trasy, ale nauczeni wczorajszym... nazwijmy to: błędem szacunkowym czuliśmy, że zrobiliśmy trochę źle i że może to mieć podobne do wczorajszych skutki, czyli szukanie na ostatnią chwilę i po omacku miejsca noclegowego. Widać, nie uczymy się za bardzo na błędach, skoro do godziny 12.00, z racji panującego niemiłosiernego skwaru zdołaliśmy pokonać zaledwie kilka kilometrów, by zrobić sobie prawie godzinną przerwę pod sklepem, popijając schłodzone napoje energetyczne i zajadając się batonikami. W końcu jednak musieliśmy łaskawie ruszyć swoje szanowne cztery litery w dalszą drogę. Cały czas podążaliśmy niebieskim szlakiem rowerowym, który szybko wywiódł nas... w las. Znaczy się, już nie pierwszy raz podczas podróży z racji niedbale naniesionych oznaczeń szlak ten gubiliśmy, a sytuacja ta wcale się nie poprawiała wraz z naszym sukcesywnym przemieszczaniem się w głąb obszaru województwa. Tak nawiasem: oznaczenia oraz stan niektórych szlaków rowerowych w Polsce (nawet europejskiego R10, który przemierzaliśmy w zeszłym roku) pozostawiają wiele do życzenia. Nic to jakkolwiek, wszak my cieszyliśmy się dobrze spędzanym weekendem i staraliśmy się, by te wszystkie niedociągnięcia nie były dla nas czymś, co miałoby tę przyjemność zrujnować.
Około godziny 13.30 dotarliśmy do Śremu, gdzie dokonaliśmy przeglądu i uzupełnienia wszystkich naszych zapasów żywności i płynów na dalszą podróż, po czym podjęliśmy chyba najbardziej chybioną decyzję tego dnia - że obiad zjemy dopiero w Nowym Mieście nad Wartą, bo to "przecież zaledwie paręnaście kilometrów, a póki co nie jesteśmy aż tak głodni" - i ruszyliśmy w drogę. Długą i trudną, jak się później okazało. Szlak niebieski wywiódł nas prosto na wał przeciwpowodziowy w Śremie i wiódł na całej jego długości (bez kilku ostatnich kilometrów) aż do wspomnianego Nowego Miasta. Jakże malownicza była to ścieżka! Warta i jej otoczenie przez całą drogę zachwycała nas swym pięknem i dzikością, ale zaniedbany szlak rowerowy na jej wale skutecznie zabijał nasze i tak mizerne tempo podróży tego dnia, a fakt, że na wale nie występuje roślinność na tyle duża, by zapewnić nam ochronę przed piekącym słońcem powodował, że jazda z minuty na minutę była coraz bardziej uciążliwa. W końcu jednak dotarliśmy do miejsca, gdzie złapaliśmy odrobinę cienia, więc mogliśmy odpocząć, a ja wykorzystałem ten moment, by zrobić kilka zdjęć.
Następna przerwa nastąpiła jakieś parę kilometrów dalej - znów chcieliśmy uświadczyć trochę kojącego cienia. Z niepokojem także obserwowaliśmy nasze ginące w oczach zapasy wody, a o konieczności zjedzenia solidnego obiadu żołądek dawał mi znać dawno, dawno temu, jednak wokół brakowało cywilizacji, która mogłaby zapewnić mi upragniony (wówczas) kebab. Był za to Wojtek, który każdego z nas hojnie i sprawiedliwie obdarowywał swoją ostatnią paczką sucharków. Siedzieliśmy więc i odpoczywaliśmy, aż z dalekiego pustkowia wyłoniła się postać jakiegoś 30-latka na rowerze, który był daleko za nami, ale zdołał nas dogonić. Zapytał tylko, czy dobrą drogą podąża w kierunku Konina, a jego celem było dotarcie z Poznania do Konina tą trasą w jeden dzień. Przytaknęliśmy, po czym pożegnaliśmy się i jegomość ten na swym bicyklu pojechał dalej. My zrobiliśmy to samo niedługo po nim. Wał urwał się na moment, by odstąpić trochę miejsca asfaltowej drodze, która jednak zniknęła tak szybko jak się pojawiła i oto znowu mknęliśmy pośród dzikości natury doliny Warty jej wałem. Kolejną atrakcją napotkaną przez nas po drodze były krowy, które ewidentnie nie chciały nas przepuścić, a które zajadały się soczyście zieloną trawką rosnącą wokół rzeki i na wale. Chłopaki chcieli mieć zdjęcie z krowami, ale mój refleks sprawił, że nawet one znudziły się i opuściły miejsce naszego postoju, zanim mnie udało się uruchomić aparat. Nic to, zdjęcia i tak są.
Końcówka trasy prowadząca wałem zwieńczona była... mostem kolejowym. Tak, przez niego wiódł szlak. W poprzek szyn, bez kładki dla pieszych i rowerzystów. Bezpieczeństwo turystów przede wszystkim :)
Jakieś dwa kolejne kilometry dalej dotarliśmy do lasu, przy którym spotkaliśmy wcześniej widzianego cyklistę, a który powiedział nam, że szlak tu nagle się urywa, bo nigdzie nie można znaleźć ani jego oznaczeń, ani nawet sugestywnej ścieżki. Tą jednak po dłuższej chwili znaleźliśmy, a oznaczenie ujrzeliśmy dopiero po pokonaniu bardzo stromego wzniesienia. No, a także po tym, jak każdy z nas pozdzierał sobie nieosłonięte nogi roślinnością uzbrojoną w kolce, rosnącą wzdłuż szlaku i atakującą nieosłonięte garderobą piszczele. Po wyjechaniu z lasu podróż kontynuowaliśmy już do samego Nowego Miasta nad Wartą drogą asfaltową, cały czas zgodnie z oznaczeniami szlaku. Na tym odcinku gościnnie dokooptowaliśmy także tajemniczego nieznajomego, który odłączył się od nas, gdy w centrum tego miasteczka znaleźliśmy restaurację, w której zamierzaliśmy się nareszcie porządnie najeść. To jednak nie mogło nastąpić. Michał po krótkiej rozmowie z właścicielami obiektu otrzymał odpowiedź, że "obiadu dla pięciu osób nie wydają". Dziwny sposób na biznes. Awangardowy, trzeba przyznać, choć pani Magdzie na pewno by nie zaimponowali taką odpowiedzią. Nam zresztą też nie. Pojechaliśmy więc w poszukiwaniu czegoś innego. Druga restauracja... okazała się być w stanie likwidacji. W całym Nowym Mieście jedynym punktem astronomicznym, który nas przyjął i nakarmił okazała się być budka z kebabem przy drodze krajowej. No, zrobił to także Orlen po drugiej stronie drogi, który pozwolił nam się "dopchać" oferowanymi przez siebie przepysznymi hot dogami.
Zrobiło się naprawdę późno, gdy zrobiliśmy zakupy na kolację i poranek dnia następnego, więc ruszyliśmy w drogę do Czeszewa, gdzie mieściło się pole namiotowe, na którym zamierzaliśmy rozbić nasz obóz. Jak zwykle późniejsza pora położyła na nasze zgrzane czoła swoją chłodną, kojącą rękę i pozwalała sprawniej jechać do celu.
Zrobiliśmy sobie przystanek przy Stajni Hermanów na to, by wejść w usytuowaną przy padoku wieżę widokową, ale ta... okazała się być niższa na swym szczycie od drzew ją otaczających. To już była kompletna farsa i przykład bezmyślnego trwonienia pieniędzy lokalnych społeczności. Można było to zrobić lepiej, ale ktoś pewnie musiał na boku na tym zarobić, skoro dopuścił do budowy takiego bubla. Pojechaliśmy dalej, gdzie upust swemu niezadowoleniu ostatecznie dał Marcin, pięknie rozczłonkowując licznik swojego roweru, który od dwóch ostatnich godzin mówił mu, że nawet gdy stoi, to jedzie z prędkością 38 km/h i za nic nie przyjmował do wiadomości, że jest inaczej. Jego dezintegracji Marcin dokonał rzutem o ziemię, ale na szczęście asfalt zamortyzował upadek i licznik po złożeniu do kupy nadal prezentował się (niemal) nienagannie.
Rozczarowanie spotkało nas, gdy w miejscowości Dąbie (zgodnie z naszymi obawami) przeprawa promowa przez Wartę do Czeszewa w soboty odbywa się przez aż... cztery godziny, od 6.00 do 10.00. A że była godzina 20.00 i słońce pomału naprawdę miało dość oglądania naszych twarzy, to musieliśmy szybko znaleźć jakąś alternatywę. Ta na szczęście stała kilometr w głąb lasu od miejsca przeprawy w postaci mostu kolejowego, który sprawiał wrażenie, jakby miał niedługo runąć, choć był czynny i uczęszczany. Jedyną opcją by przekroczyć Wartę, było pokonanie wąskiej kładki na krawędzi tego mostu mając nadzieję, że w tym czasie zza węgła nie wyskoczy żaden rozpędzony skład, który... kto wie, może nawet zmusiłby nas do ewakuowania się wraz z rowerami za barierki wprost do rzeki w celu uniknięcia nierównej konfrontacji. Wdrapaliśmy się więc na most i niewiele myśląc, pomknęliśmy gęsiego ku drugiemu jego końcowi. Muszę przyznać, że to była najlepsza przeprawa przez rzekę, jaką kiedykolwiek odbyłem. Ze zdecydowanie zbyt szerokim i ciężkim rowerem po wąskiej, niestabilnej, drewnianej (i częściowo przegniłej) kładce na starym, czynnym moście kolejowym, przeprawa odbyła się ze sporym zastrzykiem adrenaliny i skutecznie urozmaiciła ona całą wyprawę o ciekawy element. W tym momencie znaleźliśmy się już w Orzechowie, a stamtąd mieliśmy rzut kamieniem do Czeszewa, tak więc rzut kamieniem później dojechaliśmy do celu. To jednak, co zastaliśmy w miejscu naszego pola namiotowego, było wiejską fetą, popijawą z nieprzyzwoicie dużą ilością piwa, wódki, disco polo i pijanych, niekoniecznie przyjaźnie nastawionych do nas miejscowych. Zrezygnowaliśmy z tego miejsca, a że następne znane nam pole namiotowe było po drugiej stronie rzeki, bez możliwości jej przekroczenia z racji nieczynnej przeprawy promowej, musieliśmy improwizować. Komary cięły nas niemiłosiernie, zapadał zmrok, podjęliśmy więc decyzję o partyzantce w czeszewskim lesie. Nie było nam to jednak dane, ponieważ zaraz za nami do lasu wjechał autem leśniczy dość jednoznacznie dając nam do zrozumienia, że będzie nas śledził dopóty, dopóki nie opuścimy go wszyscy tak szybko, jak to tylko możliwe.
Nic to, jechaliśmy po prostu przed siebie i gdy w zasadzie zrobiło się już całkowicie ciemno, wyjechaliśmy z lasu na drogę w (jak się później okazało) miejscowości Nowa Wieś Podgórna, dokładnie obok dużego obiektu, jak gdyby sali imprezowej do obsługi imprez okolicznościowych z przylegającym doń ogromnym ogrodem. Widząc, że ktoś się jeszcze po obiekcie kręci, zostawiłem rower pod opieką chłopaków i poszedłem zagadać z miejscowymi z nadzieją, że gdzieś w pobliżu znajdzie się jakieś alternatywne pole namiotowe, po którym nie ścigaliby nas ani pijani tubylcy, ani zacięty leśniczy. Przekroczyłem próg drzwi wejściowych i zapytałem się - jak się później okazało, właściciela obiektu - czy byłby nam w stanie wskazać jakieś miejsce na nocleg. Ten chwilę pomyślał, zapytał się o nasz skład osobowy oraz o to, na jak długo szukamy schronienia i - czym zaskoczył nas wszystkich - pozwolił nam się rozbić na swym wypielęgnowanym, imponujących rozmiarów trawniku otaczającym jego budynek. Obiekt ten to Ośrodek Dolina Warty, który zajmuje się organizacją i obsługą wszelakich imprez okolicznościowych, takich jak wesela, chrzciny, komunie, spotkania biznesowe i integracyjne, a także sportowych, jak spływy kajakowe po Warcie. Właściciel okazał się być niezwykle miłym człowiekiem, pomógł nam rozbić się w wyznaczonym miejscu, udostępnił toalety i łazienki w budynku, byśmy mogli doprowadzić się do porządku, rozpalił dla nas grilla, pozwolił skorzystać z umieszczonego pośrodku ogrodu ogniska, byśmy tam mogli przygotować sobie kiełbaski na kolację, przyniósł wielki słoik ogórków, musztardę, ketchup, jednorazowe naczynia i jedyne czego od nas oczekiwał, to byśmy pozostawili po sobie taki porządek, jaki zastaliśmy. Nie chciał słyszeć o zapłacie, a dał od siebie tak wiele, jak tylko mógł, ale przede wszystkim i co najistotniejsze - swoje zaufanie, za które z tego miejsca cała nasza piątka pragnie raz jeszcze serdecznie podziękować.
Noc spędziliśmy więc w otoczeniu pięknego ogrodu, na zamkniętym, bezpiecznym obiekcie w miejscu niesamowicie spokojnym - tak spokojnym, że jedyne, co zakłócało ciszę, było ciche buczenie transformatora gdzieś w oddali. Cisza niemal idealna, pozwalająca nam wypocząć bez zbędnych stresów, za to z całym wachlarzem udogodnień zorganizowanych nam przez właściciela ośrodka. Wypiliśmy piwo, zagryzaliśmy kiełbaski z ogniska wraz z chlebem i ogórkami i prowadziliśmy długie konwersacje na przeróżne tematy. W końcu jednak poszliśmy spać, by móc stawić czoła nadchodzącemu ostatniemu etapowi naszej podróży.
Tracker zarejestrował taką oto trasę:
Dzień III - 10.08.2014
Wsi spokojna, wsi wesoła, wsi wręcz utopijna. Takiej ciszy i harmonii z otaczającą ją naturą próżno szukać gdziekolwiek indziej. Wygrzebałem się z namiotu pierwszy, wziąłem aparat i rozejrzałem się po obiekcie i okolicy.
Cisza, która przytuliła nas do snu, wciąż była z nami obecna po nastaniu poranka. Parę minut później walkę z zamkiem od namiotu rozpoczął Marcin, a po nim kolejno wszyscy zaczęli wychodzić, by ujrzeć światło dnia. Niewiele myśląc, rozpoczęliśmy pakowanie naszego obozu. Gdy kończyliśmy zjawił się właściciel. Zapytał, czy dobrze nam się spało, czy nie było żadnych problemów, po czym... zaproponował nam kawę. I to jaką!
Elegancko podaną ze wszystkimi możliwymi udogodnieniami. Poczuliśmy się naprawdę super. To element luksusu, którego na takiej wyprawie praktycznie nie można uświadczyć, a co dopiero zupełnie bezinteresownie! Jedliśmy śniadanie złożone z resztek wczorajszej kolacji, popijaliśmy je tą wyborną kawą i wysłuchaliśmy właściciela, który opowiadał nam o swoich planach związanych z rozbudową obiektu, a także o swoim (według mnie - całkowicie genialnym) pomyśle wybudowania w tej miejscowości przystani dla kajakarzy. Opowiadał także o wielu przeciwnościach biurokratycznych, które już na etapie planowania tego przedsięwzięcia napotkał na swojej drodze. Mieliśmy do czynienia z człowiekiem z wizją, który być może w przyszłości przekształci to miejsce w centrum przyjazne turystom i przyczyni się do promowania szlaków nadwarciańskich. Trzymamy za to kciuki i raz jeszcze, cała nasza piątka pragnie podziękować za wspaniałą gościnę!
Pożegnawszy się z właścicielem Doliny Warty, ruszyliśmy niebieskim szlakiem wprost do Pyzdr, gdzie zrobiliśmy przystanek na małe zakupy i drugie śniadanie, które spożyliśmy w skromnym, acz miłym parku osadzonym centralnie na płycie rynku. Zaraz po nim jeszcze w Pyzdrach przekroczyliśmy Wartę mostem, by zaraz z niego, wciąż podążając niebieskim szlakiem, ponownie wjechać na wał przeciwpowodziowy. Pomimo upału jechało nam się przyzwoicie, a widoki cieszyły nasze oczy.
Później sceneria zaczęła się zmieniać. Szlak prowadził po coraz mniej dzikich nawierzchniach. Zaczęło się od uczęszczanych leśnych duktów, przez polne drogi, na asfaltowych kończąc. Międzyczasie nie wydarzyło się nic ciekawego. No, może poza tym, że Wojtka donośny ryk spłoszył psa, który zdołał przegonić całą resztę chwilę wcześniej. Od tej pory niebieski szlak rowerowy doprowadził nas do samego Konina drogami asfaltowymi, na których robiliśmy jeszcze dwa międzylądowania na chwilę odpoczynku.
Po przekroczeniu tablicy Konin, krew w Mateusza organizmie zmieniła zdanie co do przebywania w jego wnętrzu, więc zaczęła radośnie wypływać sobie nosem na zewnątrz. Cóż, dobry początek końca wyprawy. Gdy ten się ogarnął, obraliśmy azymut na osadzoną w pobliżu dworca pizzerię DaGrasso, by zjeść dobrą, sprawdzoną pizzę. Wszystkim nam już burczało w brzuchach, co dodawało nam animuszu. Po drodze strzeliliśmy sobie ostatnie zdjęcie z Wartą w tle:
i ruszyliśmy ku naszej pizzanova. Przekroczyliśmy remontowany most, pokonaliśmy długi podjazd, następnie zjazd i... pod adresem wskazanym przez google zamiast pizzerii zastaliśmy ogromną halę w stanie rozbiórki, a obok niej kilka domków budzących skojarzenia z typowym slumsem. Telefon do DaGrasso uświadomił nas, że adres podawany przez mapy google jest błędny, ale także że lokal obecnie jest remontowany i że jedyną opcją otrzymania posiłku jest jego zamówienie na wynos. No dobra, trudno. Konin-my 2-0. Zawitaliśmy zatem do zauważonej wcześniej pizzerii o chwytliwej nazwie Gruby Benek, która ugościła nas bez żadnego problemu naprawdę wyborną pizzą. Ale także niechcianym towarzystwem pewnej pani, która okazała się być alkoholiczką chcącą wyłudzić od nas pieniądze na "małego browka". Po konsumpcji pizzy, z racji jeszcze niecałych dwóch godzin wolnego czasu do odjazdu pociągu powrotnego, udaliśmy się do parku miejskiego, obok którego spostrzegliśmy kurtynę wodną rozstawioną przez miejscową ekipę strażacką dla ochłody w ten upalny dzień. Skorzystaliśmy, a jakżeby inaczej.
To orzeźwienie nie potrwało jednak długo, gdyż dosłownie kilka minut później przyjechał wóz strażacki, którego ekipa zwinęła cały sprzęt i pojechała sobie z nim do jednostki. Cóż, takie zarządzenie prezydenta miasta...
Przeszliśmy więc na drugą stronę ulicy do parku miejskiego, by wypocząć w oczekiwaniu na pociąg w ciszy i cieniu. Ale i tutaj Konin miał dla nas asa w rękawie. Na oko 30-letnia para, ona krzycząca w jego kierunku nieparlamentarne słowa, a on, wzorem swoich pierwotnych przodków, uciekający się do wymierzenia jej dwóch ciosów prosto w twarz. Nim ktokolwiek z parku zdążył zareagować, z ulicy naprzeciwko podbiegł to niedoszłego samca alfa jakiś jegomość, który wyjątkowo kulturalnie i bez uciekania się do przemocy wytłumaczył damskiemu bokserowi, że jeśli jeszcze raz coś takiego zrobi, to ten zrobi mu z twarzy (no, dupy pewnie też) jesień średniowiecza. To powstrzymało krewkiego mężczyznę przed dalszymi ciosami, ale by skompensować niedobór przemocy, obojgu włączył się tryb wchodzenia "wtę i nazad" chodnikiem pośród wszystkich szukających ciszy i spokoju w otoczeniu zieleni miejskiego parku. Oczywiście kobiecie nie wyłączyła się funkcja nadużywania nieparlamentarnego słownictwa, skądże.
A miało być takie przyjemne popołudnie. Cóż więc, czas zmierzać na dworzec, wsiąść do pociągu i spokojnie powrócić do domu po tych trzech godzinach, w których miasto Konin i jego mieszkańcy zadbali, byśmy go zbyt szybko nie zapomnieli ;)
Ale cóż to? Nieee, to nie koniec... Na dobitkę przychodzi z odsieczą PKP w osobie jednego z konduktorów pociągu, na który mieliśmy wykupione bilety także na przewóz rowerów, a który nie oferował (technicznie) takiej możliwości, co szanowny pan konduktor skwitował zdaniem: "rowery są od tego, żeby nimi jeździć, k...a mać". Czasami zastanawiam się, gdzie znajduje się region, z którego pochodzą takie nieprzeciętne osobniki? I dlaczego tam ludzie muszą krzyżować się z warzywami?...
Poradziliśmy sobie jakoś. Pociąg zatrzymywał się tylko na większych stacjach, więc w mgnieniu oka znaleźliśmy się we Wrześni, gdzie pociąg opuszczałem ja i Mateusz, a reszta pojechała dalej, do Poznania.
Tradycyjnie - zapis trasy z trackera:
Epilog
Cóż to była za wycieczka... Widzicie, wcale nie trzeba wyjeżdżać daleko. Wcale nie musisz dysponować super sprzętem i wiedzą. Wreszcie: wcale nie musisz być wytrawnym rowerzystą. Po prostu daj się porwać przygodzie i miej łeb na karku, a przeżyjesz wspaniałe chwile w miejscach takich, do których dotarcie nie zapewni Ci żaden inny środek transportu :) Przekonaj paru swoich znajomych, że to proste, a nie pożałuje tego nikt z was.
Dziękuję moim towarzyszom za wyjątkowo nietrafione szacunkowe dzienne przebiegi, dzięki którym nie musiałem się nudzić. :)
Mam nadzieję po raz kolejny, że w tym samym składzie (albo nawet większym?) zobaczymy się już za rok :)
Plan jak zwykle był zaskakująco prosty: oni odwalali całą robotę związaną z planowaniem trasy, a ja mogłem zająć się w spokoju podążaniem za nimi. Polecam każdemu, tacy kompani to skarb!
W tym roku padło na spokojną, bardzo rekreacyjną trasę szlakami nadwarciańskich parków krajobrazowych. Nie ruszyliśmy się poza obręb województwa wielkopolskiego sądząc (jak się okazało - zupełnie słusznie), że Pyrlandia ma nam do zaoferowania coś, co będzie cieszyło oczy widokami i umysł wspomnieniami przez długi czas.
Dzień I - 8.08.2014 r.
Połataną, posklejaną i skręconą do kupy z resztek po wczorajszym obiedzie Meridę, z przytroczoną do niej, wyładowaną po brzegi ciuchami i podróżniczymi niezbędnikami sakwą zaczynam się toczyć krótko przed godziną 7.00 na pociąg do Poznania, skąd paręnaście minut później odjeżdżał kolejny pociąg - do Leszna. To właśnie w tym drugim pociągu Stara Gwardia grupuje się i rozpoczyna wspólną podróż, która mija dość szybko, choć przy akompaniamencie wstrząsów, huków, skrzypienia i trzasków składu niejednokrotnie przekraczającego barierę dźwięku (a u nas próg bólu). Po wyładowaniu się z pociągu, na pytanie pani konduktor, dokąd zmierzamy oraz po udzieleniu jej odpowiedzi, że "ostatecznie do Konina", ta spojrzała się na nas w mieszanką zdziwienia i politowania na twarzy. Wtedy myśleliśmy, że ma nas za idiotów. Teraz jednak wiemy już, że nie dość, że miała nas za idiotów, to jeszcze miała ku temu podstawy. Ale o tym później.
Po przebyciu morderczych, pełnych błądzenia 470 metrów docieramy pod Biedronkę, gdzie robimy sobie zasłużoną przerwę na złapanie oddechu, ale przede wszystkim na zakupy na najbliższe kilka godzin. Zdrowa, energetyczna żywność i zapasy wody to podstawa na wyprawowym szlaku, dlatego każdy z nas nabył to, na co akurat miał ochotę (fuck logic), byśmy mogli usatysfakcjonowani ruszyć dalej, ku przygodzie. Tego dnia zakładaliśmy przebycie jakichś 60-70 kilometrów, a przynajmniej tak to wynikało z obliczeń czworga magistrów inżynierów, obecnych ze mną. Ustalenia były "z grubsza", a to dość elastyczne pojęcie ;)
Z Leszna wydostaliśmy się po około 10 kilometrach, zjeżdżając na szlak rowerowy prowadzący przez serce Przemęckiego Parku Krajobrazowego. Nawierzchnia była piaszczysta, bez żadnych rewelacji, ale zapach lasu bardzo nam tę drogę urozmaicał i niewątpliwie uprzyjemniał. Po niecałych 30 kilometrach docieramy do brzegu jednego z wielu mijanych później jezior, gdzie robimy sobie postój na posiłek, a Mateusz także na kąpiel. Nie powiem, woda była zachęcająca, ale jakoś tak... nie chciało mi się szukać kąpielówek. Te powinienem był przecież umieścić pod ręką, ale oczywiście umieściłem je na samym dnie sakwy, więc nie uśmiechało mi się wybebeszać jej tylko dlatego, by wykąpać się przez chwil parę.
Ruszyliśmy dalej, po paru kilometrach opuszczając las i wydostając się na asfalt. Wczesnopopołudniowa godzina w połączeniu z czystym niebem zagwarantowała nam niesamowitą spiekotę i by uniknąć usmażenia na chrupko, uciekliśmy znów do lasu - zgodnie z oznaczeniem niebieskiego szlaku rowerowego, którego od tamtej pory kurczowo się trzymaliśmy do samego końca wyprawy (z nielicznymi wyjątkami). Tam temperatura też nie odpuszczała, ale zacienione podwoje leśnych ścieżek gwarantowały nam przesunięcie w czasie śmierci spowodowanej udarem słonecznym.
Kolejny z postojów wypadł z racji zaspokojenia jednej z elementarnych potrzeb fizjologicznych, tuż po pokonaniu stromego i piaszczystego wzniesienia. Jakże malowniczego...
Dalej mieliśmy do pokonania jeden z najtrudniejszych odcinków tego dnia. Niebieski szlak wiódł przez strome zjazdy i podjazdy, a sprawy nie ułatwiał fakt, że były one usiane albo licznymi, mocno wystającymi korzeniami drzew, albo luźnym piachem, co było problemem zwłaszcza dla Wojtka i Michała, dysponujących rowerami trekkingowymi z cienkimi profilami bieżników opon. Dobre na asfalt, bezużyteczne w obliczu sypkiego gruntu. Przebiliśmy się także przez to, ale przeszkody te zaostrzyły nam apetyty na coś dobrego. Koniecznie mięsnego. I w dużej ilości. Cóż jednak powiedzieć, mijana po drodze szemrana budka z kebabem przy równie szemranej stacji benzynowej nie zdobyła naszego zaufania, więc musiał je zdobyć chyba jeszcze bardziej szemrany i obskurny bar w podejrzanie cichej miejscowości Bucz... Bar ten, choć na zewnątrz wyglądał raczej odpychająco... w środku wyglądał jeszcze gorzej. Jak cowieczorna gorzelnia dla lokalnych amatorów trunków tak tanich i tak wyskokowych, jak tylko się dało. Co ciekawe jednak, w ofercie tego baru, obsługiwanego przez przemiłe małżeństwo w średnim wieku, znalazły się bardzo kusząco brzmiące pozycje obiadów domowych. Bez wahania (z racji głodu), choć pełni obaw (o to, czy posiłek ten nie będzie przypadkiem naszym ostatnim) zamówiliśmy sobie wiktuały wedle upodobań. Ja osobiście wybrałem wątróbkę z frytkami i zestaw surówek.
Mili moi, chcecie przykład powiedzenia "pozory mylą"? No to udajcie się na posiłek do speluny w Buczu. Robią tam genialne obiady. Smakujące jak domowe, zdrowe, a już na pewno zdolne posilić piątkę strudzonych trasą podróżników. :)
Dalsza droga upływała nam na mijaniu kolejnych miejscowości. Kusiło nas, by wstąpić do legendarnej już w Wielkopolsce miejscowości Czacz, by móc zobaczyć tamtejsze zwyczaje handlowe, ale niestety brakło nam na to czasu. Nieuchronnie zbliżał się wieczór, zakładane "z grubsza 60 kilometrów" już dawno zostało przekroczone, a do zaplanowanego celu, jakim było pole namiotowe przy jeziorze Cichowo, pozostało nam nadal wiele kilometrów. Wytrwale jechaliśmy przed siebie, ciesząc się spadającą temperaturą, która pod wieczór osiągnęła stan optymalny i przestała męczyć.
Trochę po omacku (bo już po zapadnięciu zmroku i nadal nie znając dokładnej lokalizacji pola namiotowego) udało nam się ostatecznie dotrzeć do miejsca naszego noclegu. Z ceną 10 złotych za osobę, przy zapewnionych toaletach i gorących prysznicach, a także z dostępem do sieci elektrycznej można powiedzieć, że to chyba było najlepsze pole namiotowe, na jakim kiedykolwiek byłem i spałem, a już na pewno pośród wielu innych nie ma ono sobie równych. Namioty rozbiliśmy w całkowitych ciemnościach, asekurując się jedynie światłem pochodzącym z latarek, ogarnęliśmy się, spięliśmy rowery i przystąpiliśmy do zasłużonej kolacji połączonej z konsumpcją złocistego napoju. Mnie sen szybko zmorzył, więc niedługo później poszedłem spać. Planowaliśmy około 60 kilometrów, a zrobiliśmy (według licznika) 119. Cóż, jakąś tolerancję na błędy należy przyjąć... :D
Zapis z trackera:
Dzień II - 9.08.2014
Spało się wyśmienicie, a wstawało chyba nawet jeszcze lepiej. Po części było to sprawką słońca, bardzo śmiało poczynającego sobie z nami w namiotach jak z pieczeniami w piekarniku, co zmusiło nas do szybkiej ewakuacji z naszych zwijanych mieszkań. Ale tylko z nich, bo od momentu wyjścia z namiotu, do momentu ruszenia w drogę upłynęły całe trzy godziny.
Wiedzieliśmy, że mamy przed sobą nieco ponad 50 kilometrów trasy, ale nauczeni wczorajszym... nazwijmy to: błędem szacunkowym czuliśmy, że zrobiliśmy trochę źle i że może to mieć podobne do wczorajszych skutki, czyli szukanie na ostatnią chwilę i po omacku miejsca noclegowego. Widać, nie uczymy się za bardzo na błędach, skoro do godziny 12.00, z racji panującego niemiłosiernego skwaru zdołaliśmy pokonać zaledwie kilka kilometrów, by zrobić sobie prawie godzinną przerwę pod sklepem, popijając schłodzone napoje energetyczne i zajadając się batonikami. W końcu jednak musieliśmy łaskawie ruszyć swoje szanowne cztery litery w dalszą drogę. Cały czas podążaliśmy niebieskim szlakiem rowerowym, który szybko wywiódł nas... w las. Znaczy się, już nie pierwszy raz podczas podróży z racji niedbale naniesionych oznaczeń szlak ten gubiliśmy, a sytuacja ta wcale się nie poprawiała wraz z naszym sukcesywnym przemieszczaniem się w głąb obszaru województwa. Tak nawiasem: oznaczenia oraz stan niektórych szlaków rowerowych w Polsce (nawet europejskiego R10, który przemierzaliśmy w zeszłym roku) pozostawiają wiele do życzenia. Nic to jakkolwiek, wszak my cieszyliśmy się dobrze spędzanym weekendem i staraliśmy się, by te wszystkie niedociągnięcia nie były dla nas czymś, co miałoby tę przyjemność zrujnować.
Około godziny 13.30 dotarliśmy do Śremu, gdzie dokonaliśmy przeglądu i uzupełnienia wszystkich naszych zapasów żywności i płynów na dalszą podróż, po czym podjęliśmy chyba najbardziej chybioną decyzję tego dnia - że obiad zjemy dopiero w Nowym Mieście nad Wartą, bo to "przecież zaledwie paręnaście kilometrów, a póki co nie jesteśmy aż tak głodni" - i ruszyliśmy w drogę. Długą i trudną, jak się później okazało. Szlak niebieski wywiódł nas prosto na wał przeciwpowodziowy w Śremie i wiódł na całej jego długości (bez kilku ostatnich kilometrów) aż do wspomnianego Nowego Miasta. Jakże malownicza była to ścieżka! Warta i jej otoczenie przez całą drogę zachwycała nas swym pięknem i dzikością, ale zaniedbany szlak rowerowy na jej wale skutecznie zabijał nasze i tak mizerne tempo podróży tego dnia, a fakt, że na wale nie występuje roślinność na tyle duża, by zapewnić nam ochronę przed piekącym słońcem powodował, że jazda z minuty na minutę była coraz bardziej uciążliwa. W końcu jednak dotarliśmy do miejsca, gdzie złapaliśmy odrobinę cienia, więc mogliśmy odpocząć, a ja wykorzystałem ten moment, by zrobić kilka zdjęć.
Następna przerwa nastąpiła jakieś parę kilometrów dalej - znów chcieliśmy uświadczyć trochę kojącego cienia. Z niepokojem także obserwowaliśmy nasze ginące w oczach zapasy wody, a o konieczności zjedzenia solidnego obiadu żołądek dawał mi znać dawno, dawno temu, jednak wokół brakowało cywilizacji, która mogłaby zapewnić mi upragniony (wówczas) kebab. Był za to Wojtek, który każdego z nas hojnie i sprawiedliwie obdarowywał swoją ostatnią paczką sucharków. Siedzieliśmy więc i odpoczywaliśmy, aż z dalekiego pustkowia wyłoniła się postać jakiegoś 30-latka na rowerze, który był daleko za nami, ale zdołał nas dogonić. Zapytał tylko, czy dobrą drogą podąża w kierunku Konina, a jego celem było dotarcie z Poznania do Konina tą trasą w jeden dzień. Przytaknęliśmy, po czym pożegnaliśmy się i jegomość ten na swym bicyklu pojechał dalej. My zrobiliśmy to samo niedługo po nim. Wał urwał się na moment, by odstąpić trochę miejsca asfaltowej drodze, która jednak zniknęła tak szybko jak się pojawiła i oto znowu mknęliśmy pośród dzikości natury doliny Warty jej wałem. Kolejną atrakcją napotkaną przez nas po drodze były krowy, które ewidentnie nie chciały nas przepuścić, a które zajadały się soczyście zieloną trawką rosnącą wokół rzeki i na wale. Chłopaki chcieli mieć zdjęcie z krowami, ale mój refleks sprawił, że nawet one znudziły się i opuściły miejsce naszego postoju, zanim mnie udało się uruchomić aparat. Nic to, zdjęcia i tak są.
Końcówka trasy prowadząca wałem zwieńczona była... mostem kolejowym. Tak, przez niego wiódł szlak. W poprzek szyn, bez kładki dla pieszych i rowerzystów. Bezpieczeństwo turystów przede wszystkim :)
Jakieś dwa kolejne kilometry dalej dotarliśmy do lasu, przy którym spotkaliśmy wcześniej widzianego cyklistę, a który powiedział nam, że szlak tu nagle się urywa, bo nigdzie nie można znaleźć ani jego oznaczeń, ani nawet sugestywnej ścieżki. Tą jednak po dłuższej chwili znaleźliśmy, a oznaczenie ujrzeliśmy dopiero po pokonaniu bardzo stromego wzniesienia. No, a także po tym, jak każdy z nas pozdzierał sobie nieosłonięte nogi roślinnością uzbrojoną w kolce, rosnącą wzdłuż szlaku i atakującą nieosłonięte garderobą piszczele. Po wyjechaniu z lasu podróż kontynuowaliśmy już do samego Nowego Miasta nad Wartą drogą asfaltową, cały czas zgodnie z oznaczeniami szlaku. Na tym odcinku gościnnie dokooptowaliśmy także tajemniczego nieznajomego, który odłączył się od nas, gdy w centrum tego miasteczka znaleźliśmy restaurację, w której zamierzaliśmy się nareszcie porządnie najeść. To jednak nie mogło nastąpić. Michał po krótkiej rozmowie z właścicielami obiektu otrzymał odpowiedź, że "obiadu dla pięciu osób nie wydają". Dziwny sposób na biznes. Awangardowy, trzeba przyznać, choć pani Magdzie na pewno by nie zaimponowali taką odpowiedzią. Nam zresztą też nie. Pojechaliśmy więc w poszukiwaniu czegoś innego. Druga restauracja... okazała się być w stanie likwidacji. W całym Nowym Mieście jedynym punktem astronomicznym, który nas przyjął i nakarmił okazała się być budka z kebabem przy drodze krajowej. No, zrobił to także Orlen po drugiej stronie drogi, który pozwolił nam się "dopchać" oferowanymi przez siebie przepysznymi hot dogami.
Zrobiło się naprawdę późno, gdy zrobiliśmy zakupy na kolację i poranek dnia następnego, więc ruszyliśmy w drogę do Czeszewa, gdzie mieściło się pole namiotowe, na którym zamierzaliśmy rozbić nasz obóz. Jak zwykle późniejsza pora położyła na nasze zgrzane czoła swoją chłodną, kojącą rękę i pozwalała sprawniej jechać do celu.
Zrobiliśmy sobie przystanek przy Stajni Hermanów na to, by wejść w usytuowaną przy padoku wieżę widokową, ale ta... okazała się być niższa na swym szczycie od drzew ją otaczających. To już była kompletna farsa i przykład bezmyślnego trwonienia pieniędzy lokalnych społeczności. Można było to zrobić lepiej, ale ktoś pewnie musiał na boku na tym zarobić, skoro dopuścił do budowy takiego bubla. Pojechaliśmy dalej, gdzie upust swemu niezadowoleniu ostatecznie dał Marcin, pięknie rozczłonkowując licznik swojego roweru, który od dwóch ostatnich godzin mówił mu, że nawet gdy stoi, to jedzie z prędkością 38 km/h i za nic nie przyjmował do wiadomości, że jest inaczej. Jego dezintegracji Marcin dokonał rzutem o ziemię, ale na szczęście asfalt zamortyzował upadek i licznik po złożeniu do kupy nadal prezentował się (niemal) nienagannie.
Rozczarowanie spotkało nas, gdy w miejscowości Dąbie (zgodnie z naszymi obawami) przeprawa promowa przez Wartę do Czeszewa w soboty odbywa się przez aż... cztery godziny, od 6.00 do 10.00. A że była godzina 20.00 i słońce pomału naprawdę miało dość oglądania naszych twarzy, to musieliśmy szybko znaleźć jakąś alternatywę. Ta na szczęście stała kilometr w głąb lasu od miejsca przeprawy w postaci mostu kolejowego, który sprawiał wrażenie, jakby miał niedługo runąć, choć był czynny i uczęszczany. Jedyną opcją by przekroczyć Wartę, było pokonanie wąskiej kładki na krawędzi tego mostu mając nadzieję, że w tym czasie zza węgła nie wyskoczy żaden rozpędzony skład, który... kto wie, może nawet zmusiłby nas do ewakuowania się wraz z rowerami za barierki wprost do rzeki w celu uniknięcia nierównej konfrontacji. Wdrapaliśmy się więc na most i niewiele myśląc, pomknęliśmy gęsiego ku drugiemu jego końcowi. Muszę przyznać, że to była najlepsza przeprawa przez rzekę, jaką kiedykolwiek odbyłem. Ze zdecydowanie zbyt szerokim i ciężkim rowerem po wąskiej, niestabilnej, drewnianej (i częściowo przegniłej) kładce na starym, czynnym moście kolejowym, przeprawa odbyła się ze sporym zastrzykiem adrenaliny i skutecznie urozmaiciła ona całą wyprawę o ciekawy element. W tym momencie znaleźliśmy się już w Orzechowie, a stamtąd mieliśmy rzut kamieniem do Czeszewa, tak więc rzut kamieniem później dojechaliśmy do celu. To jednak, co zastaliśmy w miejscu naszego pola namiotowego, było wiejską fetą, popijawą z nieprzyzwoicie dużą ilością piwa, wódki, disco polo i pijanych, niekoniecznie przyjaźnie nastawionych do nas miejscowych. Zrezygnowaliśmy z tego miejsca, a że następne znane nam pole namiotowe było po drugiej stronie rzeki, bez możliwości jej przekroczenia z racji nieczynnej przeprawy promowej, musieliśmy improwizować. Komary cięły nas niemiłosiernie, zapadał zmrok, podjęliśmy więc decyzję o partyzantce w czeszewskim lesie. Nie było nam to jednak dane, ponieważ zaraz za nami do lasu wjechał autem leśniczy dość jednoznacznie dając nam do zrozumienia, że będzie nas śledził dopóty, dopóki nie opuścimy go wszyscy tak szybko, jak to tylko możliwe.
Nic to, jechaliśmy po prostu przed siebie i gdy w zasadzie zrobiło się już całkowicie ciemno, wyjechaliśmy z lasu na drogę w (jak się później okazało) miejscowości Nowa Wieś Podgórna, dokładnie obok dużego obiektu, jak gdyby sali imprezowej do obsługi imprez okolicznościowych z przylegającym doń ogromnym ogrodem. Widząc, że ktoś się jeszcze po obiekcie kręci, zostawiłem rower pod opieką chłopaków i poszedłem zagadać z miejscowymi z nadzieją, że gdzieś w pobliżu znajdzie się jakieś alternatywne pole namiotowe, po którym nie ścigaliby nas ani pijani tubylcy, ani zacięty leśniczy. Przekroczyłem próg drzwi wejściowych i zapytałem się - jak się później okazało, właściciela obiektu - czy byłby nam w stanie wskazać jakieś miejsce na nocleg. Ten chwilę pomyślał, zapytał się o nasz skład osobowy oraz o to, na jak długo szukamy schronienia i - czym zaskoczył nas wszystkich - pozwolił nam się rozbić na swym wypielęgnowanym, imponujących rozmiarów trawniku otaczającym jego budynek. Obiekt ten to Ośrodek Dolina Warty, który zajmuje się organizacją i obsługą wszelakich imprez okolicznościowych, takich jak wesela, chrzciny, komunie, spotkania biznesowe i integracyjne, a także sportowych, jak spływy kajakowe po Warcie. Właściciel okazał się być niezwykle miłym człowiekiem, pomógł nam rozbić się w wyznaczonym miejscu, udostępnił toalety i łazienki w budynku, byśmy mogli doprowadzić się do porządku, rozpalił dla nas grilla, pozwolił skorzystać z umieszczonego pośrodku ogrodu ogniska, byśmy tam mogli przygotować sobie kiełbaski na kolację, przyniósł wielki słoik ogórków, musztardę, ketchup, jednorazowe naczynia i jedyne czego od nas oczekiwał, to byśmy pozostawili po sobie taki porządek, jaki zastaliśmy. Nie chciał słyszeć o zapłacie, a dał od siebie tak wiele, jak tylko mógł, ale przede wszystkim i co najistotniejsze - swoje zaufanie, za które z tego miejsca cała nasza piątka pragnie raz jeszcze serdecznie podziękować.
Noc spędziliśmy więc w otoczeniu pięknego ogrodu, na zamkniętym, bezpiecznym obiekcie w miejscu niesamowicie spokojnym - tak spokojnym, że jedyne, co zakłócało ciszę, było ciche buczenie transformatora gdzieś w oddali. Cisza niemal idealna, pozwalająca nam wypocząć bez zbędnych stresów, za to z całym wachlarzem udogodnień zorganizowanych nam przez właściciela ośrodka. Wypiliśmy piwo, zagryzaliśmy kiełbaski z ogniska wraz z chlebem i ogórkami i prowadziliśmy długie konwersacje na przeróżne tematy. W końcu jednak poszliśmy spać, by móc stawić czoła nadchodzącemu ostatniemu etapowi naszej podróży.
Tracker zarejestrował taką oto trasę:
Dzień III - 10.08.2014
Wsi spokojna, wsi wesoła, wsi wręcz utopijna. Takiej ciszy i harmonii z otaczającą ją naturą próżno szukać gdziekolwiek indziej. Wygrzebałem się z namiotu pierwszy, wziąłem aparat i rozejrzałem się po obiekcie i okolicy.
Cisza, która przytuliła nas do snu, wciąż była z nami obecna po nastaniu poranka. Parę minut później walkę z zamkiem od namiotu rozpoczął Marcin, a po nim kolejno wszyscy zaczęli wychodzić, by ujrzeć światło dnia. Niewiele myśląc, rozpoczęliśmy pakowanie naszego obozu. Gdy kończyliśmy zjawił się właściciel. Zapytał, czy dobrze nam się spało, czy nie było żadnych problemów, po czym... zaproponował nam kawę. I to jaką!
Elegancko podaną ze wszystkimi możliwymi udogodnieniami. Poczuliśmy się naprawdę super. To element luksusu, którego na takiej wyprawie praktycznie nie można uświadczyć, a co dopiero zupełnie bezinteresownie! Jedliśmy śniadanie złożone z resztek wczorajszej kolacji, popijaliśmy je tą wyborną kawą i wysłuchaliśmy właściciela, który opowiadał nam o swoich planach związanych z rozbudową obiektu, a także o swoim (według mnie - całkowicie genialnym) pomyśle wybudowania w tej miejscowości przystani dla kajakarzy. Opowiadał także o wielu przeciwnościach biurokratycznych, które już na etapie planowania tego przedsięwzięcia napotkał na swojej drodze. Mieliśmy do czynienia z człowiekiem z wizją, który być może w przyszłości przekształci to miejsce w centrum przyjazne turystom i przyczyni się do promowania szlaków nadwarciańskich. Trzymamy za to kciuki i raz jeszcze, cała nasza piątka pragnie podziękować za wspaniałą gościnę!
Pożegnawszy się z właścicielem Doliny Warty, ruszyliśmy niebieskim szlakiem wprost do Pyzdr, gdzie zrobiliśmy przystanek na małe zakupy i drugie śniadanie, które spożyliśmy w skromnym, acz miłym parku osadzonym centralnie na płycie rynku. Zaraz po nim jeszcze w Pyzdrach przekroczyliśmy Wartę mostem, by zaraz z niego, wciąż podążając niebieskim szlakiem, ponownie wjechać na wał przeciwpowodziowy. Pomimo upału jechało nam się przyzwoicie, a widoki cieszyły nasze oczy.
Później sceneria zaczęła się zmieniać. Szlak prowadził po coraz mniej dzikich nawierzchniach. Zaczęło się od uczęszczanych leśnych duktów, przez polne drogi, na asfaltowych kończąc. Międzyczasie nie wydarzyło się nic ciekawego. No, może poza tym, że Wojtka donośny ryk spłoszył psa, który zdołał przegonić całą resztę chwilę wcześniej. Od tej pory niebieski szlak rowerowy doprowadził nas do samego Konina drogami asfaltowymi, na których robiliśmy jeszcze dwa międzylądowania na chwilę odpoczynku.
Po przekroczeniu tablicy Konin, krew w Mateusza organizmie zmieniła zdanie co do przebywania w jego wnętrzu, więc zaczęła radośnie wypływać sobie nosem na zewnątrz. Cóż, dobry początek końca wyprawy. Gdy ten się ogarnął, obraliśmy azymut na osadzoną w pobliżu dworca pizzerię DaGrasso, by zjeść dobrą, sprawdzoną pizzę. Wszystkim nam już burczało w brzuchach, co dodawało nam animuszu. Po drodze strzeliliśmy sobie ostatnie zdjęcie z Wartą w tle:
i ruszyliśmy ku naszej pizzanova. Przekroczyliśmy remontowany most, pokonaliśmy długi podjazd, następnie zjazd i... pod adresem wskazanym przez google zamiast pizzerii zastaliśmy ogromną halę w stanie rozbiórki, a obok niej kilka domków budzących skojarzenia z typowym slumsem. Telefon do DaGrasso uświadomił nas, że adres podawany przez mapy google jest błędny, ale także że lokal obecnie jest remontowany i że jedyną opcją otrzymania posiłku jest jego zamówienie na wynos. No dobra, trudno. Konin-my 2-0. Zawitaliśmy zatem do zauważonej wcześniej pizzerii o chwytliwej nazwie Gruby Benek, która ugościła nas bez żadnego problemu naprawdę wyborną pizzą. Ale także niechcianym towarzystwem pewnej pani, która okazała się być alkoholiczką chcącą wyłudzić od nas pieniądze na "małego browka". Po konsumpcji pizzy, z racji jeszcze niecałych dwóch godzin wolnego czasu do odjazdu pociągu powrotnego, udaliśmy się do parku miejskiego, obok którego spostrzegliśmy kurtynę wodną rozstawioną przez miejscową ekipę strażacką dla ochłody w ten upalny dzień. Skorzystaliśmy, a jakżeby inaczej.
To orzeźwienie nie potrwało jednak długo, gdyż dosłownie kilka minut później przyjechał wóz strażacki, którego ekipa zwinęła cały sprzęt i pojechała sobie z nim do jednostki. Cóż, takie zarządzenie prezydenta miasta...
Przeszliśmy więc na drugą stronę ulicy do parku miejskiego, by wypocząć w oczekiwaniu na pociąg w ciszy i cieniu. Ale i tutaj Konin miał dla nas asa w rękawie. Na oko 30-letnia para, ona krzycząca w jego kierunku nieparlamentarne słowa, a on, wzorem swoich pierwotnych przodków, uciekający się do wymierzenia jej dwóch ciosów prosto w twarz. Nim ktokolwiek z parku zdążył zareagować, z ulicy naprzeciwko podbiegł to niedoszłego samca alfa jakiś jegomość, który wyjątkowo kulturalnie i bez uciekania się do przemocy wytłumaczył damskiemu bokserowi, że jeśli jeszcze raz coś takiego zrobi, to ten zrobi mu z twarzy (no, dupy pewnie też) jesień średniowiecza. To powstrzymało krewkiego mężczyznę przed dalszymi ciosami, ale by skompensować niedobór przemocy, obojgu włączył się tryb wchodzenia "wtę i nazad" chodnikiem pośród wszystkich szukających ciszy i spokoju w otoczeniu zieleni miejskiego parku. Oczywiście kobiecie nie wyłączyła się funkcja nadużywania nieparlamentarnego słownictwa, skądże.
A miało być takie przyjemne popołudnie. Cóż więc, czas zmierzać na dworzec, wsiąść do pociągu i spokojnie powrócić do domu po tych trzech godzinach, w których miasto Konin i jego mieszkańcy zadbali, byśmy go zbyt szybko nie zapomnieli ;)
Ale cóż to? Nieee, to nie koniec... Na dobitkę przychodzi z odsieczą PKP w osobie jednego z konduktorów pociągu, na który mieliśmy wykupione bilety także na przewóz rowerów, a który nie oferował (technicznie) takiej możliwości, co szanowny pan konduktor skwitował zdaniem: "rowery są od tego, żeby nimi jeździć, k...a mać". Czasami zastanawiam się, gdzie znajduje się region, z którego pochodzą takie nieprzeciętne osobniki? I dlaczego tam ludzie muszą krzyżować się z warzywami?...
Poradziliśmy sobie jakoś. Pociąg zatrzymywał się tylko na większych stacjach, więc w mgnieniu oka znaleźliśmy się we Wrześni, gdzie pociąg opuszczałem ja i Mateusz, a reszta pojechała dalej, do Poznania.
Tradycyjnie - zapis trasy z trackera:
Epilog
Cóż to była za wycieczka... Widzicie, wcale nie trzeba wyjeżdżać daleko. Wcale nie musisz dysponować super sprzętem i wiedzą. Wreszcie: wcale nie musisz być wytrawnym rowerzystą. Po prostu daj się porwać przygodzie i miej łeb na karku, a przeżyjesz wspaniałe chwile w miejscach takich, do których dotarcie nie zapewni Ci żaden inny środek transportu :) Przekonaj paru swoich znajomych, że to proste, a nie pożałuje tego nikt z was.
Dziękuję moim towarzyszom za wyjątkowo nietrafione szacunkowe dzienne przebiegi, dzięki którym nie musiałem się nudzić. :)
Mam nadzieję po raz kolejny, że w tym samym składzie (albo nawet większym?) zobaczymy się już za rok :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj