Piątek, 19 września 2014

Poznań Bike Challenge - poczuj siłę peletonu!

Miejski wyścig rowerowy, największa tego typu impreza kolarska w Polsce, miejsce rywalizacji i zabawy dla ponad trzech tysięcy uczestników - oto marketingowe chwyty organizatorów Poznań Bike Challenge, w którym miałem okazję startować i z sukcesem ukończyć w minioną sobotę, dnia 13 września. Czy rzeczywiście było tak sielsko, jak wynika to ze słów akcji promocyjnej tego sportowego eventu?

Nie jestem wybredny (gdzieżbym śmiał) - mnie się bardzo, bardzo podobało!

Zacznijmy jednak od początku. Pomysł na wzięcie udziału w tej imprezie narodził się zupełnie przypadkowo, gdy usłyszałem od znajomego z biura, że coś takiego się odbędzie i że on w tym zamierza uczestniczyć. To był gorący, bezlitosny lipiec. Dni upływały wówczas głównie na zbijaniu bąków w oczekiwaniu na upragniony urlop, bo ignorancja spowodowana brakiem zajęcia z racji letnich przerw w fabrykach samochodów odbijała się bezpośrednio właśnie na naszym zakładzie i sięgała wartości krytycznych, trzeba było zająć więc czymś swój umysł przez te bite osiem agonalnych godzin każdego dnia. Wówczas moim zajęciem było odnalezienie szczegółowych informacji na temat samego wyścigu oraz ich przyswojenie i przekazanie dalej, konkretnie mojemu bratu i Marcinowi - postaciom znanym czytelnikom mojego bloga ze wspólnych wypraw rowerowych nad nasze polskie morze oraz śladami szlaków nadwarciańskich, po której do dnia dzisiejszego nie zeszła mi kolarska (żenująco wyglądająca) opalenizna z nóg.

Do wyboru były trzy dystanse, na których można było próbować swoich sił. Pierwszy, najkrótszy, z naturalnych przyczyn  nie był dla mnie - 6-kilometrowy sprint wokół jeziora maltańskiego zarezerwowany był dla dzieci, będących pod stałą opieką swoich rodziców. Drugim dystansem była piętnastokilometrowa pętla, przebiegająca ulicami Poznania, przeznaczona dla amatorów codziennych (bądź codrugodziennych), krótkich przejażdżek rowerowych. Jak się później okazało, trasa liczyła tak naprawdę niecałe 11 kilometrów, co pozostawiło u wielu uczestników uczucie nienasycenia i lekkie rozczarowanie, ale ogólne wrażenia były ponoć jak najbardziej in plus.

Ostatni, najdłuższy, 100-kilometrowy dystans był pętlą przebiegającą przez Poznań i główne szlaki dojazdowe do miasta, na którym ścigali się najbardziej zaprawieni amatorzy (czyt. ja, na ten przykład) oraz profesjonaliści, na profesjonalnym sprzęcie, po profesjonalnych treningach z "czynnikiem-PRO" we krwi. Zawodowcy i jak dla mnie, trochę wariaci... ale osiągający naprawdę imponujące rezultaty. Wykupiłem więc (podobnie jak Marcin i Mateusz) pakiet startowy na ten dystans (kosztujący w lipcu dokładnie 59 pesos), zadeklarowałem średnią prędkość przejazdu na poziomie 30 km/h, mój rower (kellysa) sklasyfikowano jako rower "inny" (w skrócie był podział na "szosa" kontra "inny", czyli reszta sprzętowego światka), po czasie nadano mi numer startowy i nie pozostało mi nic innego, jak tylko spokojnie oczekiwać na dalszy rozwój wydarzeń.

Przez cały ten czas intensywnie trenowałem na asfaltach jazdę w SPD, więc wszystko doskonale się złożyło.

W końcu nastał piątek - przeddzień wyścigu. Tego dnia na poranną zmianę do biura udałem się samochodem, ze spakowanym, poćwiartowanym kellysem inside. To cholerstwo jest tak wielkie (a auto tak nieustawne wewnątrz), że złożona tylna kanapa, zdjęte koła i sztyca wymagały jeszcze przesunięcia fotela pasażera do przodu, by rama mogła swobodnie wejść do środka, czyniąc moje punto autem jednoosobowym. Nic to jednak, wszak i tak podróżować miałem sam. Po pracy pognałem prosto do mieszkania mojego brata, w którym złożyłem rower do kupy i razem z nim i Marcinem pojechaliśmy do biura zawodów mieszczącego się nad jeziorem maltańskim, odebrać nasze pakiety startowe i kupić sobie żel energetyczny na trasę. Żel to wygodna opcja na takie szybkie przejazdy, przynajmniej teraz miałem okazję się o tym przekonać :)

Pakiet startowy zawierał zestaw naklejek z numerem startowym (na kask, rower i nawet czoło, jeśli ktoś chciał - ja z tej opcji nie skorzystałem), numer startowy z chipem do pomiaru czasu do umieszczenia na kierownicy (mnie to wsio rybka, ale przeczulonych "PRO" zawodników tak wielki numer na kierownicy mocno irytował, wszak taki żagiel z przodu, na ich 5-kilogramowych szosach był czymś absolutnie nie do zaakceptowania), czapeczkę kolarską od Skody (jednego ze sponsorów wyścigu), żel i tabletki energetyczne, dobrej jakości koszulkę rowerową oraz niewielką stertę jakichś ulotek informacyjnych na temat całej imprezy, a całość była opakowana w praktyczny plecakoworek z trwałego materiału. Bardzo ładnie, bez oszczędzania i prowizorek, to mi się spodobało. Pakiety startowe odbieraliśmy popołudniową porą w piątek, spodziewając się horroru w kolejkach (ponoć krwawe sceny z powolnego i bolesnego zabijania wybujałych ego wielu malkontentów widoczne były od rana, gdy wielu uczestników chciało odebrać pakiety przed pracą i nie mogło poczekać spokojnie w kolejce pięciu minut, tylko zaczynało robić wszędzie gdzie się da mroczny PR organizatorom wyścigu, bo przecież pięć minut stania w kolejce powoduje klęski żywiołowe w Tajlandii i jest odpowiedzialne za głód samego zainteresowanego, nie wspominając już o dzieciach w Afryce. Shame on you, marudo jedna z drugą!). Horroru jednak nie było, atmosfera przypominała bardziej tą wyczuwalną w "Rodzinie zastępczej". Było po prostu spokojnie i miło, a pakiet miałem w ręku już po dwóch minutach oczekiwania, czyli szybko, sprawnie i profesjonalnie.



Dogonić i uciec, czyli siła peletonu.
I tak minął wieczór i nastał poranek, dzień wyścigu. Wstałem z bratem wcześnie, przygotowałem nawet jadalną jajecznicę, Mateusz w tym czasie wykombinował bułki z sąsiadującej z jego blokiem biedronki i "napój energetyczny, bo izotonicznych nie było" (można sobie wyobrazić, jak gazowany napój energetyczny działał na bidon :P ale nie było wyjścia, trzeba było brać to, co udało się załatwić). Spałaszowaliśmy żarcie, napchaliśmy kieszenie pompkami, dętkami, telefonem i żelem energetycznym i wyszliśmy na zewnątrz, gdzie czekał już na nas gotowy do wyjazdu Marcin, mający już w nogach pierwsze kilka kilometrów ze swojego mieszkania.

Im bliżej Malty, tym większy horror komunikacyjny widziały nasze oczy. Mnóstwo kierowców, najwyraźniej niezorientowanych w sytuacji, stało w kilometrowych korkach na ulicach Poznania, gryząc wargi i kierownice ze złości. Nie było to naszym zmartwieniem, wszak dzisiaj przez jakiś czas ta trasa należała do rowerzystów. Szkoda mi było tylko tych, którzy nie mieli innego wyjścia, jak podróżować tego dnia autem i zmuszeni zostali do męczącego oczekiwania na przejazd, cała reszta miała postój na własne życzenie. Pogoda była cudowna i coś czuję, że wielu tkwiących w korkach kierowców dobrze by zrobiło dla własnego zdrowia i portfela, gdyby wybrała się w swe niedalekie podróże albo rowerem, albo piechotą, albo objazdami komunikacją miejską.

Po krótkiej podróży docieramy do sektorów startowych, gdzie żegnam się z Marcinem i Mateuszem, startującymi z sektora G. Mnie przydzielono (na podstawie deklarowanej średniej prędkości i rodzaju roweru) do sektora D. Ustawiłem się więc w swoim sektorze i - mając kwadrans do planowanego startu - rozpocząłem oczekiwanie w narastającym tłumie rowerzystów. Każdy sektor liczył sobie około trzystu cyklistów i wypuszczany był w odstępach dwuminutowych tak, by uniknąć niepotrzebnych kolizji na trasie. Co oczywiste, najszybsi zawodnicy trafili do sektora A, skąd mogli wystrzelić prosto przed siebie i nie byli zmuszeni tym samym do wyprzedzania tych wolniejszych. Proste, czyste i sprytne zagranie. Zaczęli otaczać mnie cykliści w naprawdę nieogarniętej, czterocyfrowej liczbie, a widząc na czym zamierzając jechać, zacząłem nabierać wątpliwości. Bardzo, bardzo niewielu uczestników zdecydowało się na start na ciężkich MTB (oprócz mnie w moim sektorze może czterech, czy pięciu cyklistów), cała reszta miała mniej lub bardziej profesjonalne szosówki. Nic to jednak - pocieszałem się w myślach. Nie daj się zabić i postaraj się ukończyć, brzydalu.

Start opóźniał się przez służby porządkowe, wciąż nie dające pozwolenia na start. Słońce wznosiło się i zaczynało coraz mocniej piec. Niektórym zawodnikom kończyła się cierpliwość i czmychali na "mały zrzut wagi" w pobliskie krzaki. Nieznośna lekkość późnoletniej aury i ciężar zalegającego moczu. Nad nami latały drony, filmujący peleton przed startem. W przyszłości ma się ukazać film z tego wydarzenia, promujący imprezę, na który czekam z niecierpliwością. Tymczasem z profilu imprezy na facebooku udało mi się pobrać jedno z ujęć wykonanych przez drona:



Morze cyklistów przede mną, nieskończone fale kasków za mną. I kilku sikających po bokach. Była w tym moc, były wyczuwalne emocje i częściowo też rozdrażnienie, przez stale opóźniający się start.

W końcu, z ponad półgodzinnym poślizgiem wystartowała pierwsza grupa. Dosłownie dziesięć minut później przyszła kolej na nasz start. Szczerze? Spodziewałem się małego karambolu, wszak startowaliśmy jadąc koło w koło ze sobą, w sektorze składającym się w większości z amatorów jazdy na rowerze, nie mających przyswojonych podstaw jazdy w peletonie (w czym ja nie byłem wyjątkiem), ale o dziwo wszystko poszło bez problemów i bardzo szybko osiągnąłem prędkość przelotową, rozpoczynając ustawianie się w szyku i wyprzedzanie pierwszych kolarzy. Paru także wyprzedziło mnie. Tempo było niesamowite, pierwsze dziesięć kilometrów wiodących przez miasto pokonałem z prędkością nie mniejszą niż 35 km/h. Peleton ma tą niesamowitą, niewytłumaczalną siłę... Przed sobą widzisz kolarzy, którym chcesz dorównać, a za sobą widzisz żądne świeżego mięsa rekiny na rowerach, które chcą cię pożreć za wszelką cenę, więc adrenalina w obrzydliwych ilościach zaczyna przejmować kontrolę nad twoim ciałem, wyciskając z niego to, co z pozoru może wydawać się niemożliwe. Zakręty, górki, zjazdy - tempo jest szalone, sięga już 40 km/h, co na ociężałym MTB jest naprawdę sporą wartością. Wyprzedzam i jestem wyprzedzany. W końcu opuszczamy Poznań i w drodze na Pobiedziska trwa trochę dziwna rywalizacja - najpierw niewielka grupka wyprzedza mnie na zjazdach, po czym na podjazdach ja wyprzedzam ich. Taka sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Trudno ocenić, czy to jakiś dziwny interwał, czy co? Ja zawsze byłem przekonany, że na zjazdach lepiej oszczędzać siły na podjazd, który nieuchronnie musi w końcu nastąpić :)


Więcej was matka nie miała? ;)

Punkty żywnościowe, rozlokowane na trasie co około 30 kilometrów, były prawdziwym zbawieniem. Energetyk w bidonie był "na czarną godzinę", a na bufetach regularnie w biegu chwytałem wodę lub izotonik, wypijałem go prawie całego, po czym butelkę wyrzucałem zgodnie z zaleceniami do rowu tak, by nie zalegały na drodze. Widziałem też jednak, że jakieś samolubne typy przede mną stwarzały zagrożenie, butelki rzucając bezpośrednio na drogę, co na pewno skończyło się czyjąś wywrotką. O taką butelkę bardzo łatwo można się wywrócić, a przy tych prędkościach (rzędu 35-40 km/h) mogło się to skończyć naprawdę źle.

Trasa w pewnym momencie skręciła w kierunku Lednogóry i jechaliśmy wzdłuż linii brzegowej jeziora Lednickiego. Kibiców na trasie dotąd nie brakowało, ale podczas przejazdu przez mniejsze miejscowości wyraźnie ich przybyło, co na pewno każdemu kolarzowi dodawało energii. Prawdziwym ewenementem dla mnie były rzesze wolontariuszy na trasie, obstawiający drogi do- i wyjazdowe, z których w każdej chwili mógłby wyskoczyć na trasę wyścigu jakiś zbłąkany pojazd. Wolontariusze stanowili w miażdżącej części płeć piękną, a ta kibicowała zawodnikom na trasie zdecydowanie najgoręcej. Wielkie dzięki każdemu z Was za to, że swoją siłą i chęciami umożliwiliście organizację tej imprezy i że zadbaliście o bezpieczeństwo w trakcie jej trwania! Jesteście najlepsi :)

Przed Kiszkowem droga ulega wyraźnemu pogorszeniu i zaczyna wyraźnie nachylać się ku dołowi. Na tym odcinku zapewne wielu rowerzystów z duszą na ramieniu (w ciągłych podskokach na wybojach) wykręciło swoje rekordy prędkości. W samym Kiszkowie przejeżdżamy przez bramkę czasową i od tamtego miejsca droga zaczyna zwracać się w stronę przeciwną, przybliżając kolarzy w kierunku Poznania. Powrót rozpoczyna się (a jakżeby inaczej) stromym podjazdem, gdzie mam okazję wyprzedzić wielu zasapanych rowerzystów. Mijam też pierwsze kraksy (na szczęście głównie niegroźne szlify) oraz pechowców, którym dętki w kołach powiedziały "dość". Po krótkim kryzysie na sześćdziesiątym kilometrze siły powróciły i znów mogłem gnać przed siebie, chociaż lekko dokuczały mi skurcze w prawym udzie. Ale i tak było i z siłami i z wydolnością mięśni zdecydowanie lepiej, niż bym się tego mógł spodziewać. Emocje robią swoje, a peleton nadal niesie kolarzy swoją niewytłumaczalną siłą ku mecie.

Kolejny odsiew trasa wyznacza jakieś dwadzieścia kilometrów od mety, na dość wyboistym odcinku. Tutaj zwalniają szosowcy, a naturalną siłą rzeczy przyspieszają osoby na rowerach crossowych i górskich. Miałem tutaj swój krótki festiwal wyprzedzania :)
W momencie, gdy wpadamy do Kobylnicy, dołączam do grupki jakichś trzydziestu rowerzystów i od tego momentu tworzę z nimi peleton aż do samej mety. Zostaję w jego ogonie, raz po raz zmieniając się z jakąś dziewczyną, z wożeniem na kole. Po drodze omijamy chyba najgorzej wyglądającą kraksę na trasie. Dwie osoby w karetce, a z jednego roweru w zasadzie odpadło przednie koło. Masakryczny widok, dający do myślenia. Pomagaliśmy tak sobie niemal do samego końca - raz ja umożliwiałem odpoczynek jej, raz ona mi. Kilometr przed metą wszyscy przyspieszają, ale jakby od niechcenia, jakby nikogo w sumie nie obchodził wynik, acz widać było, że każdy wolałby przekroczyć linię bramki czasowej pierwszy :)

Koniec! Dojechaliśmy cali, zdrowi i zdecydowanie szybciej, niż chyba każdy z nas by się spodziewał. Wyłączyłem trackera, wyjąłem licznik, by później odczytać z niego dane, które mnie bardzo pozytywnie zaskoczyły. W strefie dojazdowej wszyscy dają odpocząć mięśniom, zwalniając do dosłownie kilkunastu kilometrów na godzinę. Na symbolicznej mecie każdy zostaje udekorowany przez wolontariuszki medalami za uczestnictwo. Odstawiamy rowery na strzeżony parking i udajemy się grupą na strefę finishera, gdzie możemy się zregenerować napojami, owocami, piwem i burgerem. Niczego nie brakowało, każdy miał możliwość skorzystania z punktu żywieniowego na mecie w sposób niemal nieograniczony. W tłumie wyłapuję znajomego ze studiów, Szymona, który całkiem niedawno rozpoczął przygodę z kolarstwem szosowym, a który wykręcił bardzo ładny czas w granicy poniżej trzech godzin. Gratuluję, Szymon! :)

Na metę przychodzą Najmilsza z Moniką, dołączam więc do nich posilając się burgerem i zapijając go piwem. Obserwuję z trybun rzesze rowerzystów, finiszujących i przelewających się przez punkt żywieniowy. Dwadzieścia minut po mnie wyścig kończą Mateusz i Marcin. Dwadzieścia, rozumiecie to? Osoby, które sądziły, że będą jechały jakieś pięć bitych godzin i ani sekundy krócej, finiszują po niecałych 3,5 godzinach! Nadal nie pojmuję tej niesamowitej siły drzemiącej w peletonie...



Regenerujemy się razem, rozmawiamy, dzielimy się wrażeniami. Wszystko in plus, wszyscy trzej zgodnie mamy ochotę na to, by powtórzyć ten wyścig, jak tylko nadarzy się stosowna okazja. Wieczorem odczytujemy wyniki ze strony internetowej i każdego z nas czeka naprawdę miła niespodzianka. Tempo było super! Zabawa przednia!

Moje gratulacje chciałbym także złożyć Marcinowi z ekipy "Dziki Koszalin" - czternasta lokata w klasyfikacji OPEN i (chyba jedyny?) Wrześnianin na podium tych zawodów! Świetna robota stary! :)

Moje rezultaty:
Czas przejazdu: 3h 9m 48,41s
Miejsce w kategorii mężczyzn 18-24 (rowery "inne): 20/83
Miejsce w kategorii mężczyzn OPEN: 713
Miejsce w kategorii OPEN (wszyscy uczestnicy): 748/1729

Zapis z trackera:

Mam nową poprzeczkę, którą zamierzam przeskoczyć. Zobaczymy - być może w przyszłym roku :)

Gorąco zachęcam wszystkich do wzięcia udziału w podobnej imprezie! Jeśli seria się utrzyma, to w przyszłym roku oczekiwać możemy jeszcze lepiej zorganizowanej imprezy (wszak pierwsze koty za płoty, pierwsze śliwki robaczywki i takie tam), która - czego bardzo chcę - poniesie jeszcze większą ilość amatorów jazdy na rowerze w rywalizacji ze sobą i z innymi!

Tymczasem przerzucam się na jazdę bardziej terenową. Czas zwalczyć strach w poruszaniu się w SPD po piachu, korzeniach i kamieniach. Życzcie mi powodzenia i miękkich upadków (a najlepiej bezupadkowej jazdy) :)

Komentarze
dobra widzimy się w tym roku ;)
bobiko
- 12:25 poniedziałek, 13 kwietnia 2015 | linkuj
Wspaniale to wszystko opisałes, czytając czuje się jakby się tam było :)
Gratuluję ... :)
anetkas
- 18:13 piątek, 19 września 2014 | linkuj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa rzadk
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl