Wtorek, 11 listopada 2014

Psychiatryk, samolot, Super Mario Bros i apokalipsa.

Dawno niczego nie notowałem. No, względnie dawno, choć nie ukrywam, że ponad miesięczna przerwa już dawno mi się nie zdarzyła. Działo się międzyczasie, rower w odstawkę nie poszedł, ale został przymusowo zdegradowany w ostatnich kilku tygodniach, ku mojej rozpaczy. Nie, nie przez pogodę - jesienna pogoda nadaje się do jazdy dużo bardziej, niż bezlitosne, upalne, letnie popołudnia i jest o wiele bardziej spektakularna. Rower przymusowo ograniczyłem, bo posypała się seria nadgodzin w pracy, zacząłem podbijać poznański rynek usług komputerowych (trójka klientów w ciągu tygodnia to dla mnie spory sukces!) i wypadały mi różne inne cuda i wyjazdy, głównie w weekendy, zatem czasu na rower nie starczyło. Kręciłem tylko do i z pracy, czyli ładnych parę setek kilometrów i tak jestem do przodu :)

Dziś mamy niesłychanie ważne, państwowe święto, aczkolwiek Poznań celebruje także swoje, równie istotne z punktu widzenia obywateli tego miasta, wydarzenie na okoliczność imienin Marcina. Przy okazji trwa szał ciał i rogali. Bardzo pozytywne wydarzenie, zawsze mi się podobało do tego stopnia, że w zeszłym roku o tej porze zasuwałem rowerem spod Wrześni do Poznania, by zobaczyć, co też takiego w centrum Poznania się dzieje. Dzisiaj jednak mam do centrum "parę kroków", a Poznań to nie tylko chwalebne centrum, czyste uliczki i miła dla oka, śródmiejska architektura. Dzisiaj, przy okazji święta, które dało mi cały dzień wolny, postanowiłem rozejrzeć się po okolicach, w których dotąd jeszcze nie byłem (a jeśli nawet byłem, to tego zwyczajnie nie pamiętam). Dodatkową motywacją, by wsiąść na rower, oprócz doskonałej pogody i dużego zapasu czasu była także akcja 123 km do wolności. Liczba kilometrów ma upamiętniać 123 lata zniewolenia Polski, choć osiągnięcie takiego dystansu jest czysto opcjonalne - liczy się idea upamiętniania tamtych historycznych wydarzeń poprzez zrzeszenie tego dnia wszystkich miłośników aktywnego spędzania czasu na świeżym powietrzu. Akcja pozytywna, która spotkała się ze sporym odzewem. Duch w narodzie nie ginie!

Przygotowania szły mi opornie, co było po części winą faktu, że wczoraj trochę popiliśmy ze znajomymi, a i niewyspanie (pomimo pobudki o 10.00) także swoje zrobiło. Leniwie przygotowałem sobie śniadanie, później równie leniwie obiad, spakowałem plecak, przebrałem się, wyszedłem z mieszkania, zawróciłem po bidon, wróciłem do roweru, zawróciłem do mieszkania po batonik, podszedłem do roweru, znowu wróciłem do mieszkania, po czym zapomniałem właściwie dlaczego to zrobiłem... wróciłem na dwór, wsiadłem na rower i ruszyłem.

Według wstępnych obliczeń miałem przed sobą jeszcze dobre trzy godziny do zachodu słońca, co dawało mi jakieś pole do popisu związane z dokumentowaniem wyjazdu aparatem fotograficznym. Ruszyłem spokojnie świadom swoich ograniczonych dziś możliwości, a swój minimalny plan bardzo chciałem zrealizować.

Pierwszym jego punktem była miejscowość Owińska, znana z tego, że jest tam opuszczony budynek szpitala psychiatrycznego. Dojechałem tam bez większych kłopotów krajową jedenastką, żeby było szybko i pewnie. Ruch dzisiaj był umiarkowany ze względu na charakter dnia, co bardzo mnie cieszyło. Równie bardzo cieszył mnie fakt, że mijałem po drodze wielu cyklistów, którzy w razie nieprzewidzianych problemów na pewno posłużyliby radą, pomocą, narzędziami, etc.

Owińska - niewielka miejscowość położona przy ruchliwej trasie. Są chodniki, są bloki, garaże, drzewa, płoty, nawet większa górka się tam znalazła. Jest i psychiatryk. Miejsce uwielbiane przez eksploratorów opuszczonych budynków, jedna z lokalnych perełek dla każdego amatora postapokaliptycznych widoków, a ze względu na swój ówczesny charakter - budynek owiany zapewne wieloma miejskimi legendami, w których duchy obłąkanych biedaków, którzy dokonali tam swojego żywota, prześladują każdego, kto odważy się przespacerować ich dawnym miejscem rekonwalescencji. Niestety, cały obiekt obejrzałem zza najniższego i najbardziej prześwitującego kawałka ogrodzenia, jaki udało mi się znaleźć. Budynek szczelnie otoczono betonowym płotem, który wydaje się nie do sforsowania, choć ja dobrze wiem, że jakbym dłużej pokombinował, to przedostałbym się na jego drugą stronę. Problemy jednak były dwa: bardzo ograniczony czas i fakt, że nie za bardzo miałbym co zrobić z rowerem, a pozostawianie go na widoku nie jest przecież najlepszym pomysłem. Zrobiłem więc dwa zdjęcia:





i pojechałem dalej, trochę rozczarowany, że to wszystko, na co było mnie stać w związku z tym miejscem, ale z drugiej strony mam teraz motywację, by przyjechać tu raz jeszcze i zrobić to porządniej :)

Wyjechałem z terenu otaczającego psychiatryk i znalazłem się znowu w pobliżu drogi krajowej numer jedenaście. Tym razem jednak bardzo nie chciałem jechać tym nudnym, ciągnącym się jak flaki z olejem asfaltem. Zerknąłem szybko na mapę i zobaczyłem, że w lesie po drugiej stronie drogi, wzdłuż Warty, ciągnie się jakiś krótki i urywany szlak. Miałem dylemat: ryzykować wjazd do lasu, który kryje w sobie zapewne nie do końca przejezdny i w dodatku zasypany liśćmi szlak, czy jednak obrać łatwiejszą drogę, podróżując krajową jedenastką? Tradycyjnie - zaryzykowałem i muszę szczerze przyznać, że tej decyzji nie pożałowałem. Moim oczom ukazał się - owszem, słabo widoczny (ale za to bardzo kolorowy) przez wszędobylskie liście - szlak. Singletrack, jeśli mam być bardziej precyzyjny. Pełen ostrych łuków, stromych (choć bardzo krótkich) podjazdów i zjazdów, kryjący w sobie połamane gałęzie drzew i wystające korzenie, zapewnił mi doskonałą zabawę i naprawdę niesamowite widoki przez zdecydowanie zbyt krótkie pięć kilometrów, którymi się ciągnął. Po lewej stronie widziałem Wartę i jej starorzecza, po prawej i przede mną rozciągał się las okryty grubą warstwą pięknych, złotych liści. Widok ten był tak wspaniały, że nie chciałem się zatrzymywać, wolałem gnać dalej przed siebie. Teraz, siedząc przed komputerem, żałuję tej decyzji - ten jesienny krajobraz zdecydowanie był wart tego, by go uwiecznić na fotografii. Nic to, jak nie w tym roku, to w przyszłym, ale tą ścieżką bardzo chętnie przejadę się jeszcze raz. Na jej łukach widać było, że ktoś regularnie z niej korzysta, pytanie tylko - jakim typem pojazdu? Ślady były jakby zbyt grube, by był to rower, a z drugiej strony motocykl terenowy chyba nie jest w takim miejscu dozwolonym jednośladem... Nie wiem, nieistotne. Polecam - szlak leśny pomiędzy Owińskami a Biedruskiem, do których tym duktem zmierzałem.

Biedrusko było moim głównym celem na dziś, a dlaczego? O tym później. Na początku miejscowości napotkałem na dwór, wokół którego spotkałem taką oto maszynę:



Pełnowymiarowy, zabezpieczony na niewielkim wzniesieniu i bez widocznych braków samolot, niegdyś dumnie prężący swe skrzydła na niebie, dziś jedynie tęsknie spoglądający ku jego naturalnemu środowisku. Okaz do podziwiania. Zawsze sądziłem, że tego typu samoloty są małe, a ten skurczybyk naprawdę wyglądał majestatycznie. Obejście kadłuba wokoło to niezły spacer, podczas którego można nacieszyć oczy i zetknąć się z czymś, czego na co dzień raczej się nie widuje na ulicy, w domu i w pracy.

Obok tej maszyny stały również dwie inne, transportery opancerzone. Obydwa identyczne, a oto jeden z nich:





Ładownia jednego z nich była otwarta i niestety - splądrowana. Kompletnie pusta w środku. Z drugiej jednak strony założę się, że krótki, podstawowy serwis, wymiana oleju w silniku i zalanie baku świeżym paliwem sprawiłoby, że pojazdy te byłyby zdolne do dalszej eksploatacji. Podoba mi się to toporne wykonanie, prostota mechanizmów i poczucie obcowania z maszyną z prawdziwego zdarzenia, która nie stara się być mądrzejsza od człowieka, jak ma to miejsce w przypadku współczesnych pojazdów.

Zostałbym tam zdecydowanie dłużej, ale niestety horyzont zaczął zdradzać coraz śmielsze zapędy do pozbycia się zeń światła, sukcesywnie ustępującego miejsca nadciągającemu mrokowi cichego, spokojnego, listopadowego, świątecznego popołudnia. Wsiadłem więc na rower i popędziłem dalej na spotkanie ze swoim dzisiejszym, najistotniejszym celem - poligonem w Biedrusku, który jest zwykle otwarty dla cywili w weekendy, ale także w dni takie, jak dzisiejszy, a pewności co do tego faktu nabrałem wtedy, gdy mijałem podniesioną rogatkę i strażnicę koło niej, w której nie było wartownika. To, że jest to droga prowadząca na poligon zdradzał fakt, że nie wszędzie widuje się dziury zrobione przez czołgowe gąsienice w asfalcie, a także całe zwały piachu i błota, które z tych gąsienic zostały strząśnięte podczas ich przejazdu zapewne kilka dni wcześniej. Wokół dziurawej, asfaltowej drogi ciągną się niezbyt szerokie pasma lasów i łąk, na których wyraźnie widać miejsca, po których ciężki, wojskowy sprzęt przetacza się tam w czasie manewrów. Ciekawy widok, również niecodzienny (na szczęście).

Zaskoczyło mnie to, co wyrosło przed moimi oczami na najbliższym, poligonowym skrzyżowaniu. Zaskoczenie przerodziło się cichy chichot, no bo przecież spójrzcie tylko na to:



Gdzieś tutaj MUSI biegać Mario, znany i lubiany szczególnie osobnikom z mojego pokolenia z kultowej serii gier o naćpanym hydrauliku, którego atakowały jakieś grzybki. Gdzieś w tym zameczku musi przebywać księżniczka, którą nie wiadomo dlaczego owy hydraulik musi uratować. Śmieszny zameczek, choć po ubytkach w ścianach widać, że celami, dla których został on wzniesiony bynajmniej nie są śmiech i zabawa.

Cel został osiągnięty - dotarłem do centrum poligonu w Biedrusku, który skrywał się zaraz za zamkiem - ogromnego placu manewrowego. Dlaczego tak bardzo chciałem tam dotrzeć? Ano po to, by zobaczyć, cóż to za plamki widoczne były na zdjęciach satelitarnych tego miejsca w google maps. Jak się okazało, były to dwa zdewastowane latami ćwiczeń i manewrów czołgi oraz... tramwaj. Możecie się śmiać, ale na dworze zrobiło się już naprawdę bardzo szaro i spoglądanie w tej szarudze na kompletnie zniszczony wagon z miejsca przyniosło mi na myśl, że takim może stać się świat, gdy ktoś kiedyś wciśnie o dwa czerwone guziki za dużo.







Spędziłem tu trochę czasu. Rozejrzałem się, czy oprócz tych pojazdów jest tu jeszcze coś wartego uwagi, ale poza wysoką trawą, w której próżno było szukać jakiejś łuski po pocisku na pamiątkę, nie znalazłem niczego interesującego. Wciąż jednak bardzo się cieszę, że dowiedziałem się, cóż takiego widniało na zdjęciach satelitarnych - i się nie zawiodłem.

Zapadła niemal kompletna ciemność. Założyłem grubszą kurtkę, którą wiozłem ze sobą w plecaku, światła ustawiłem na największą moc i ruszyłem przed siebie, mknąc samotnie dziurawym asfaltem i płytami betonowymi poligonu w Biedrusku. Jechało się super, wieczór sprzyjał szybszej jeździe ze względu na brak odczuwalnego wiatru. W końcu wydostałem się na osiedla w Suchym Lesie i stamtąd pognałem już głównymi arteriami w kierunku centrum miasta, by zobaczyć, co też takiego dzieje się na ulicy Święty Marcin. Ta tętniła życiem, wielu Poznaniaków korzystało z atrakcji przygotowanych przez miasto. Zbliżał się koncert zespołu Hey, więc tłum narastał, choć paradoksalnie stoiska powoli zaczynały znikać z poboczy ulicy. Zdecydowałem, że trzeba wracać do mieszkania, wziąć prysznic, otworzyć piwo i napisać tę notkę. Tak też się stało :)


Dzisiejsza trasa:

Bardzo rekreacyjna i odświeżająca - pasję do dwóch kółek, rzecz jasna :)

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa zycia
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl