Śladami kopyt, czyli jak zabłądzić w Barczyźnie.
"Święta, święta i po świętach" - wstęp znany każdemu w tym okresie, rzucany od niechcenia zamiast tradycyjnego "cześć", czy "dzień dobry", bądź też artykułowany zaraz po powitaniu i mówiący tyle, że nasz rozmówca opowie nam kolejno, jaki to jest po świętach napchany, że zleciały one jak z bicza strzelił, że znowu trzeba wracać do swoich cholernych obowiązków, no ale suma summarum przed nami jeszcze sylwester, więc można się "najebać tak, żeby na cały następny rok wystarczyło".
No właśnie, temat napchania się przepysznymi specjałami naszych matek, teściowych, babć, żon i kochanek pokutuje wszędzie i na każdym kroku można też usłyszeć o "poświątecznym spalaniu kalorii". Spalaniu czego, do cholery? Nie byłoby problemu z kaloriami, gdyby każdy miał ten zdrowy nawyk poruszania się po każdym posiłku - choćby odbycia miłego, rodzinnego spaceru, czy też spaceru we dwoje w romantycznych okolicznościach. Czy to z dziewczyną/chłopakiem, czy z psem - co kto lubi. Tym bardziej, że tegoroczne święta wyjątkowo temu sprzyjały. No ale że nasz naród lubi hodować hemoroidy przed telewizorem, raka przy flaszce ze szwagrem, tudzież ciążę spożywczą leżąc plackiem po każdym posiłku... no, cóż ja na to mogę.
No ale niech już będzie - ja "w ramach poświątecznego spalania kalorii" wybrałem się dziś sprawić mojej Najmilszej (a przynajmniej taką mam nadzieję) niespodziankę, chcąc spotkać ją w stajni Gronówka w Barczyźnie, gdzie miała robić za fotopstryka w ramach koleżeńskiej prośby i w ramach rozwijania swoich zainteresowań.
Wstałem o 8.00, zjadłem śniadanie, ubrałem się stosownie do warunków i wyruszyłem w drogę. Żadnych udziwnień - jechałem trasą możliwie najkrótszą nie chcąc się spóźnić. Ironia - jak to zwykle bywa - przygniotła mnie, acz nie oszukiwałem się wcale, że uda mi się dotrzeć tam za pierwszym razem. Moja zdolność odnajdowania się w terenie jest śmiechu warta, a dziś straciłem resztki złudzeń, że coś się w tej kwestii zmieniło. Choć kombinowałem jak mogłem.
Odcinek od domu do Psar Polskich zleciał mi na taplaniu się w - jak to moja Najmilsza dość trafnie określa - "zimowej srycie", czyli we wszechobecnym błocie drogowym, które w połączeniu z odrobiną wilgoci utrzymuje się w powietrzu w postaci zawiesiny i skutecznie osiada na wszystkim, na czym tylko osiąść może. Skutkiem są "od pasa w dół" ubrudzone auta osobowe i od stóp do głów uwaleni... rowerzyści. A jakże ;) Ale ta "sryta" to nie wszystko. Drogi przypominały poligon pełen niewidocznych pułapek w postaci przymarzniętych kałuż, o czym niemalże boleśnie (skończyło się tylko na udanej, choć mało spektakularnej próbie wyprowadzenia roweru na właściwy tor jazdy) przekonałem się na jednym z 90-stopniowych zakrętów. Tja, była tam przednia ślizgawka. Chwilę później ostrzegałem o niej jadącego z przeciwka rowerzystę, ale widocznie nie mówiłem dostatecznie wyraźnie, bo 20 sekund później oglądałem przez ramię, jak owy pan zbiera siebie i swój rower z asfaltu. Nie wracałem się by pomóc - człowiek ten poradził sobie ze wstaniem równie szybko jak z wywrotką, więc nie było sensu.
Motyw pogubienia się dotyczył nieuchronnie nieznanego mi szlaku, czyli odcinka drogi między Neklą a Barczyzną, prowadzącego koło żwirowni. Poszukiwałem wzrokiem jakiegoś drogowskazu, który skierowałby mnie do stajni, lecz bezskutecznie. Pięknie zakamuflowaną stajnię odnalazłem dopiero po tym, jak mylące mnie tropy w postaci końskich kopyt odciśniętych na gruntowej drodze zaprowadziły mnie na skraj miejscowości, kpiąc bezczelnie ze mnie i z moich zdolności lokalizacyjnych. Aż dziw, że tę (piękną, czystą i okazałą, bądź co bądź) stajnię ktokolwiek odwiedza, skoro trafić do niej trudniej, niż do niejednego sekretnego bunkra atomowego.
Spotkałem się na miejscu z Najmilszą, a że także zabrałem ze sobą aparat w myśl zasady "niby dlaczego miałbym na miejscu się nudzić" - to i sam zacząłem pstrykać zdjęcia. Mizerne, marne, ale jakieś powychodziły.
Na wszystkich powyższych zdjęciach (no, poza tym pierwszym) w towarzystwie koni podziwiać możecie kobiety z jajami. Ze stali. Ruskiej. Hartowanej. Potrójnie.
A co, a może nie? Raz było dane siedzieć mi na koniu, sympatycznym Kubie mojej Najmilszej, będącym przez nią kontrolowanym, a uwierzcie mi, że bałem się setnie. Nie to, że boję się zwierząt - zwyczajnie czułem respekt do tego zwierzęcia zdając sobie sprawę z odwrotności proporcji jego siły do wytrzymałości moich kości.
Porobiłem trochę zdjęć, porozmawiałem z Najmilszą i zebrałem się w drogę powrotną mając nadzieję, że rozgrzeję się podczas intensywnego pedałowania. I owszem, tym razem bez ekscesów w postaci zgubienia drogi, udało mi się dość sprawnie powrócić do domu. Uwalony błotem, ale szczęśliwy, jak zwykle. :)
Z tym błądzeniem wyszło mi niecałe 50 kilometrów dzisiaj. A w tamte rejony zapuszczę się na pewno raz jeszcze - do odkrycia czekają leśne dukty, którymi będę mógł sobie podróżować upalnym latem, pośród drzew w lesie upatrując schronienia przed słonecznym żarem i urozmaicenia swoich ścieżek.
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Cycling around the christmas tree ;)
Co innego natomiast, że w wigilię sobie pojeździłem rowerem - to już zupełna nowość. Ostatnia dekada grudnia zwykle jest okresem, w którym na rowerze poruszają się już tylko desperaci, lub ci, co nie mają innego wyjścia - a i tych czasami pogoda zmusza do przesiadki w auto, do komunikacji publicznej, bądź na własne dwie kończyny dolne.
Krótko po południu wybrałem się na 45-kilometrową przejażdżkę. Wiało dość mocno, ale było to zbawienne w skutkach - wygłodziłem się solidnie, w związku z czym mogłem z czystym sumieniem napchać w siebie wszystkie wigilijne wiktuały w ilościach przeznaczonych dla niewielkiego słonia.
Są jednak też inne powody, dla których piszę tę notkę. Proszę Państwa - oto, co sprezentowała mi Mama mojej Najmilszej:
Ooo tak, tego elementu układanki, składającego się na mój outfit rowerowy, zdecydowanie mi brakowało! Porządna, odblaskowa, uczciwa i należyta koszulka rowerowa, w dodatku pod kolor mojej Meridy! :)
Naprawdę cieszy mnie fakt, że są osoby, które moją cyklozę rozumieją i wspierają, a nie starają się jej tępić. Dziękuję, dziękuję, dziękuję! :)
A Najmilszej pragnę podziękować za całą resztę, którą zostałem dosłownie zasypany :)
Wesołych świąt, Cykliści! :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Dirty, dirty december.
Szaro i brudno - wszystkie ulice zamieniły się w przeciętny polski dworzec PKP.
Ciemne popołudnia i wieczory.
Spokój na szlakach rowerowych.
Wszędobylska wilgoć i zawiesina brudu, unosząca się w powietrzu.
Zdecydowanie zbyt ciężki strój, który w miarę upływu kilometrów przemaka i staje się nie do zniesienia.
A wszystko to po to, by za kilka miesięcy należycie uszanować nadejście wiosny.
I choćbym miał przymarznąć rzycią do siodełka - nie poddam się tak łatwo. Sezon nadal trwa.
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Dętka - pierwsza krew.
Pogoda dziś była (i nadal zresztą jest) wyśmienita na rekreacyjne 40-50 kilometrów przed kolacją, to też zaplanowałem sobie trasę przez Szemborowo, Marzenin, Noskowo i Wrześnię do domu. Coś mnie tknęło, gdy ładowałem butelkę z wodą do plecaka, by zabrać ze sobą pompkę, czego zwykle nie robię. Głupi ma zawsze szczęście - czy ja mówiłem, że nie ma prawdziwszej prawdy na świecie od wspomnianych wyżej "nieszczęść"? Ano, a oto właśnie jest :)
Już po dziewięciu kilometrach poczułem, że coś jest nie tak - rower jechał coraz ciężej, ale początkowo winą za to obarczałem fatalny stan drogi w Szemborowie. W ciemnościach i tak nie mogłem podczas jazdy zweryfikować stanu powietrza w oponach, ale na winowajcę zwiększającego się oporu wskazała mi ta charakterystyczna miękkość pod zadem, która ujawnia się, gdy z tyłu zaczyna brakować powietrza. Reszta drogi zeszła mi więc na pitstopach średnio co 3 kilometry na szybkie dopompowanie koła i przemieszczanie się co sił w nogach, by znaleźć się jak najszybciej w domu, ale... 5 km od celu dętka dała za wygraną do reszty i miałem miły, choć kompletnie nieplanowany spacer. Co tam, aura sprzyjała, to nie mam powodów do narzekań :)
Dętka pokonana po 5143 km. Nadal uważam, że poszczęściło mi się z tym rowerem. ;)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Pięciotysięcznik i amator w jeansach.
Oto ja, ze swoim talentem do psucia, niszczenia, czy to specjalnie, czy to (zwykle) zupełnie przez przypadek, dokonałem tego - wykręciłem swoją Meridą piąty tysiąc kilometrów od (jej, rzecz jasna) nowości.
Przypomnijmy: rzeczony rower zakupiony został w lipcu 2012 roku, czyli liczy sobie obecnie dokładnie 16 miesięcy - fakt, że swoim pedantycznym zwyczajem dbałem o niego, chuchałem, czyściłem, pielęgnowałem, regulowałem wręcz podręcznikowo, i tak dalej, ale też użytkowałem zgodnie z przeznaczeniem, tj. na asfaltowych drogach, leśnych duktach, błotnistych drogach polnych i ogólnie wszędzie tam, gdzie nazwa MTB ma rację bytu. Odbyłem na nim swoją pierwszą w życiu, trzydniową wyprawę rowerową, na której spisał się doskonale. Zaliczyłem na nim naprawdę spektakularny wypadek (połączenie krawężnika i sporej prędkości). A ten co? A ten nic! Nawet dętki w nim nie przebiłem! Fakt, wiele tu zależy od mojego szczęścia (przecież nie rozumu...), ale nie ukrywam - jestem zachwycony jego trwałością. Ponad 5000 pokonanych kilometrów, a ja w nim nie musiałem nawet żadnych luzów kasować, czy centrować felg. Jedyne wydatki, to, uwaga (ekhem, ekhem) - 30 złotych przeznaczone na nowe klocki hamulcowe, bo fabryczne zwyczajnie się starły i 25 złotych na wymianę łańcucha, który - również najzwyczajniej w świecie - wyciągnął się po osiągnięciu pewnego dystansu.
Czysto eksploatacyjna obsługa - bez żadnych niespodzianek.
Pułap 5000 kilometrów przekroczyłem dziś, wybierając się do Kosewa, by po raz ostatni (najpewniej) zobaczyć w tym roku jezioro - i by móc się tym widokiem nacieszyć. Do rzeczy, bom w dygresję wpadł, niczym dzik w lebiodę. Zdjęcia są: przeurocza, okolicznościowa samojebka i zdjęcie licznika. Voila:
Jechało się ekstremalnie wręcz przyjemnie, choć od Kosewa, raptem 20 minut później, mknąłem już przez lipnickie lasy w kompletnych ciemnościach. Nie ukrywam, że przez moją zbyt bujną wyobraźnię, adrenalina przypomniała wtedy o swoim istnieniu ;)
Postoje zrobiłem sobie w Przybrodzinie (napicie się), Mielżynie (kryzys energetyczny spowodowany brakiem prowiantu) i Grzybowie (uzupełnienie braków w pożywieniu pod spożywczakiem i gnanie jak dźgnięty szczur do domu).
Licznik twierdzi, że obecnie Merida ma przejechane 5064 km, a dzisiejszą trasę, tj. 86,18 km pokonałem w 3h 22m i 37s ze średnią prędkością 25,52 km/h.
Zapis trasy jest też, a jakże:
Mżawka, padająca dziś przez cały boży dzień, zmoczyła mnie niemiłosiernie. Spójrzmy jeszcze raz - uwielbiam jeździć na rowerze. Robię to tak często, jak tylko się da... a nadal nie zdecydowałem się na zakup porządnych, przeznaczonych do tego ciuchów. Coś tu poszło nie tak... Ale to natchnęło mnie, by zmienić tytuł swojego bloga na tytułowego amatora w jeansach. Sądzę, że doskonale określa mnie jako rowerzystę. :)
Trzymajcie się - i się nie dajcie! Jesień to wciąż sezon rowerowy, choć troszkę mniej beztroski, niż lato. Warto z niej korzystać :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Do Giecza, ale w sumie to do Poznania.
A teraz dość dysputy na tematy polityczne, o których tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia. Zbulwersowany dewastowaniem dobra publicznego i niszczeniem dobrego imienia prawdziwych Polaków komentarz swój zostawiłem, teraz zamilknę na wieki.
No, w sumie to nie. Dzisiejszy dzień, choć chłodny i trochę mimo wszystko wietrzny, stanowił doskonałe podwaliny pod jakąś dłuższą przejażdżkę. I tak tradycyjnie, jak to w takie właśnie dni bywa, usiadłem z kubkiem kawy przed monitorem, odpaliłem google maps i rozpocząłem poszukiwania miejsca docelowego swojego dzisiejszego wyjazdu. Chciałem, by pasował on klimatem do dzisiejszego święta, więc na celownik wstępnie obrałem jakieś miasto, wykluczając pustkowia. To właśnie w miastach mógłbym sobie podejrzeć obchody dzisiejszego święta. Początkowo idea zakładała przejazd przez Witkowo do Trzemeszna (w którym nigdy w życiu nie byłem), a następnie z powrotem przez Gniezno do domu, ale szybko mój wzrok napotkał na mapie miejscowość Giecz, w której byłem w czasach licealnych, a która spodobała mi się ze względu na kamienny kościół i bardzo ciekawy park. Niecałe 30 kilometrów do pokonania w jedną stronę - a zważywszy na to, że zbliżała się godzina 16.00 dało mi to do zrozumienia, że w jedną stronę będę jechał tam jeszcze widząc swoje otoczenie, a powrót szykuje mi się w całkowitych ciemnościach. Nic to, takie uroki jesieni, a do wyjazdów w ciemnościach ostatnio przywykłem :)
Coś mnie jednak tknęło, gdy się szykowałem. Coś podpowiadało mi, że może jednak warto byłoby przejechać się do Poznania? Rowerem byłem tam raz i to nie po drodze bezpośrednio prowadzącej z domu, a z pracy - gdy wybierałem się na wyprawę rowerową nad nasze pięknie, polskie morze. Szybka kalkulacja trasy, funduszy w gotówce i stanu baterii aparatu - i już gnałem w kierunku Poznania przy warunkowym założeniu, że gdyby jednak nagle odechciało mi się pedałować w tamtym kierunku, to mogę w połowie trasy zboczyć mimo wszystko na Giecz. A co, trzeba umieć znaleźć sobie alternatywę ;)
Jechało się bardzo przyjemnie, choć lekko pod wiatr, co nie pozostało bez znaczenia dla tempa podróżowania. Podobnie, jak potrójna warstwa ubrań, która miała mi zapewnić komfort termiczny i wyładowany aparatem, wodą i innymi drobiazgami plecak.
Całkowite ciemności ogarnęły mnie już w Gułtowach, czyli mniej-więcej w połowie trasy. To dobrze, przynajmniej nie musiałem oglądać siebie i roweru, którym dopiero co sforsowałem baaardzo błotnisty odcinek leśny w Stroszkach, a który nie pozostał obojętny dla stanu czystości roweru i moich ubrań.
Jechałem bez przerwy aż do miejscowości Czerlejno, gdzie zrobiłem sobie krótki postój na napicie się i niespodziewaną rozmowę telefoniczną z Ukochaną - i już mknąłem w kierunku Swarzędza. Kawałek za Swarzędzem kolejny krótki postój na orientację w terenie, no i tak bez przeszkód, mknąc, świecąc i rozglądając się wokół znalazłem się w Poznaniu. Szybko obrałem kierunek na centrum przez Maltę, na której - o cudowna ironio - trafiłem na to, na co trafić chciałem, czyli jakiś pomnik okolicznościowy dotyczący odzyskania niepodległości przez Polskę, który mógłbym uwiecznić na fotografii. No i proszę, oto i jest:
Wykonałem zdjęcie, zasalutowałem i już mknąłem dalej w kierunku centrum. Pokonałem całą długość Malty, mijając po drodze pojedynczych biegaczy i skierowałem się na most Rocha. Tam również zaliczyłem szybki postój na zdjęcie:
i popędziłem w kierunku Starego Rynku. Nie spodziewałem się tak apokaliptycznej pustki w jego obrębie, raptem parę osób na krzyż...
Cóż, nic to. Dalej spokojnym tempem skierowałem się w stronę ulicy św. Marcina, na której odbywały się obchody dzisiejszego święta państwowego. O tej porze, po całym dniu atrakcji, też już niewiele osób, jak na standardy tak wielkiego miasta, było na miejscu. Cóż, jutro nie ma zmiłuj - do pracy, Rodacy - idąc tym tokiem myślenia, wielu z wcześniej zgromadzonych zwyczajnie już rozeszło się do domów.
Zobaczyłem, co chciałem i co sobie założyłem jako cel podróży. Pozostał jeszcze tylko jeden punkt - Poznań City Center, którego nie było dane ujrzeć mi ukończonego jak do tej pory, bo do Poznania zwykle udawałem się autkiem, więc nie było za bardzo po co tam zaglądać. Co według mnie? Kurde, no oprócz nowoczesnego i na pierwszy rzut oka funkcjonalnego i estetycznego dworca kolejowego, to tylko kolejna galeria handlowa, ze szkła, betonu i stali, o awangardowej i niespotykanej bryle, pełniąca rolę jednej z wizytówek miasta. Może się podobać, ale nie musi. Mnie się podoba rozmach, nie podoba się natomiast cała ta "lajfstajlowa" otoczka współczesnego konsumpcjonizmu, której jest symbolem. No ale co kto lubi. Według mnie nie szpeci, choć z drugiej strony niczego też konkretnego nie symbolizuje, a szkoda - Poznań ma wiele symboli, które mogłyby być przeniesione na grunt architektury, choćby w jakimś minimalnym stopniu.
Zakupiłem za horrendalne 21 złotych w biletomacie bilet na pociąg z opcją przewozu roweru (ech, czasy studenckie i idąca za tym studencka zniżka baaardzo się by w tej chwili przydały) i władowałem się do bardzo, bardzo imponujących mi, czystych, świeżych, bardzo efektywnych i efektownych wagonów Elfa i ruszyłem w podróż do domu. Kocham Elfy za ten naprawdę miły dla oka styl, funkcjonalność (stanowiska rowerowe nie wadzą nikomu, a przy tym są naprawdę wygodne w użytkowaniu), za to ciepło, za wygodne fotele, ogólną czystość, bardzo czytelny system informacyjny i naprawdę przemiłą obsługę pociągu, która niestety zmuszona była poinformować mnie jakieś 20 minut od rozpoczęcia jazdy, że stoimy w szczerym polu, bo właśnie rozjechaliśmy sarnę, a w związku z zaistniałym wypadkiem obsługa pociągu musi rutynowo sprawdzić, czy nic nie uległo uszkodzeniu i czy nic tym samym nie zagraża bezpieczeństwu podróżnych - no ale feralne 10 minut minęło i dalej już bez przeszkód dotoczyłem się na miejsce, czyli do stacji kolejowej Gutowo Wlkp, skąd bezpośrednio do domu dostałem się już rowerem.
Bardzo udany wyjazd, naprawdę - przy tym ciekawy i z serii tych, które na pewno powtórzę. :)
Szkoda gadać, jak wygląda po tej błotnej przeprawie w okolicach Stroszek mój rower i moje spodnie, aktualnie piorące się w najlepsze w pralce. No ale to się na dniach ogarnie :)
Co powiedział mi licznik? Pokonane spokojnym, rekreacyjnym tempem 72,89 km w czasie 3h 1m i 31s ze średnią prędkością 24,09 km/h.
A oto, co zarejestrował tracker:
Licznik Meridy pokazuje już 4930 pokonanych kilometrów! Jeszcze trochę i będę jeździł pięciotysięcznikiem - ale póki co należy mu się za dobre sprawowanie prawdziwe, rowerowe SPA :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Tournée po cmentarzach im. Wszystkich Świętych
Dziś jednak zabrałem też ze sobą aparat. Zdjęcia szału nie robią, no ale skoro już je zrobiłem, to nic nie szkodzi, by je zaprezentować ;)
Cmentarz w Gozdowie
Cmentarz Komunalny we Wrześni
Cmentarz Farny we Wrześni
Cmentarz w Grzybowie
Cmentarz w Szemborowie
Cmentarz we Węgierkach
Trasa wyglądała tak:
a licznik z kolei powiedział mi, że zrobiłem 56,68 km. Powiedział mi także, że aktualny przebieg Meridy to 4705 km... Uda mi się dobić do tych 5 tys. kilometrów jeszcze w tym sezonie? Nie ukrywam, że będę próbował :)
Na zakończenie - utwór, który był ze mną dziś praktycznie cały czas: Anathema - Internal Landscapes
Można przewinąć dobre dwie minuty monologu słyszanego na początku, ale zachęcam do wsłuchania się w niego. Motyw śmierci - a jakże, jest. Ale melodia odpowiada temu, co czułem dziś wizytując groby bliskich. Dawała nadzieję i uspokajała. No i, co najważniejsze, swoim przekazem dawała motywację do pokonywania kolejnych kilometrów.
Trzymajcie się i pamiętajcie - jesień wcale nie jest zła! :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Jesień złotem stoi. Złotem! Nie szarością.
Po pierwsze: zimno. Owszem, jest zimno, ale punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, bo przecież w marcu temperatury rzędu 10 stopni to odczuwalny komfort termiczny, a te same 10 stopni w okresie wczesnojesiennym (przy mniejszej wszakże wilgotności!) to już mróz nie do przeżycia. Z tym nie dyskutuję, faktycznie można ten chłód odczuwać, ale warto pamiętać o powyższym porównaniu i psychologicznie nastawić się na to, że przecież do klimatu Alaski jeszcze nam daleko ;)
Po drugie: jaka szaruga?! Wczesną jesienią? Wypadałoby się zastanowić, jak można głosić tak bzdurne zdanie, klepać je, powtarzać, gruntować w swojej świadomości wbrew zdrowemu rozsądkowi i pewnym niezaprzeczalnym faktom: że przecież jesień jest kolorowa! Fakt, nie są to kolory soczystej zieleni, ale równie soczysta czerwień, jaskrawa żółć i subtelne złoto to także kolory ciepłe, niesamowicie przyjemne dla oczu, no i świetnie komponujące się z jesiennymi wiatrami. Szaruga na dworze wynika jedynie z faktu wcześniejszego zachodu słońca i późniejszego jego wschodu. Czy to wada? W pewnym sensie tak - naturalne światło zawsze jest dla organizmów żywych lepsze, niż światło sztuczne. Ale wystarczy wyjść też na miasto by stwierdzić, że lepszej aury na spacery, przejażdżki rowerowe, czy chociażby siedzenie na ławce w parku w całym roku nie ma i nie będzie. Kolory wiosny to krwawa posoka lejąca się z liści drzew i tylnych świateł aut, a także wysublimowana żółć rozmywająca ten drastyczny pomost, tę przepaść, ten okrutny kontrast pomiędzy czerwienią, a szarością budynków, dróg i chodników.
Tym bardziej zastanawiająca była dzisiejsza pustka na chodnikach, ścieżkach rowerowych, nad zalewem wrzesińskim... Miejsca, które powinny tętnić życiem, wszystkie wrzesińskie parki, deptaki - świeciły pustką. Dlaczego? Fakt, dziś wiatr (a raczej: mały huragan) był dość dokuczliwy, ale rozwiewając swobodnie i chaotycznie liście we wszystkich kierunkach, nadawał każdemu skrawkowi krajobrazu aurę tajemniczości. Taki krajobraz do nostalgii i do horroru. Ale zdecydowanie nie nadający się do scen miłosnych.
Korzystałem na całego, podziwiałem, wdychałem to cudowne powietrze i nie miałem go z kim dzielić. A to trochę smutne. Swobodnie zrobione 30,2 km w ramach wieczornego, wczesnojesiennego spaceru uważam - podobnie, jak każdy poprzedni taki rowerowy spacer - za mega udany i na pewno na swój sposób niepowtarzalny. Lubię jesień. Może nawet bardziej, niż lato.
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
A może by tak wreszcie z kimś pojechać?
Uwielbiam podróżować sam. W zasadzie niemal 99% czasu spędzonego na rowerze jest dla mnie czasem spędzonym samotnie - niestety nikt z moich znajomych nie podziela mojej pasji, ba, nikt nawet się nie kwapi, by ją choćby próbować zrozumieć. Trudno, każdy jest inny, jednych bawi rower, innych wysiadywanie przy kompie, jeszcze innych ciche zagłębianie się w swoich myślach w cichym zakątku swojego pokoju. Dziś jednak postanowiłem to zmienić - wczoraj odnalazłem na facebooku stronę grupy rowerowej: Rowerowe Gniezno, na której wyczytałem, że dziś organizowany jest pierwszy rajd rowerowy dla miłośników dwóch kółek w Gnieźnie. Niewiele myśląc, nastawiłem budzik na wcześniejszą niż zwykle porę i tak wstałem dziś rano, najadłem się porządnie, wyczyściłem napęd i popędziłem do Gniezna na rynek, gdzie według planu miała być zbiórka wszystkich uczestników.
Dojechałem niemal punktualnie o 11.30, a na miejscu zastałem grupę kilkunastu osób, w tym - dotychczas znanego mi jedynie wirtualnie, Uziela - ucieszyłem się, że nareszcie mogę gościa poznać. Co tu dużo mówić - zaczęło się robić naprawdę miło - dojechało jeszcze kilka osób, wszyscy z entuzjazmem wypisanym na twarzy i wszyscy do wszystkich będący naprawdę przyjaźnie nastawieni. Rower jako pasja łączy, nikt temu nie zaprzeczy :)
Z gnieźnieńskiego rynku wyruszyliśmy punktualnie w samo południe, podążając za organizatorami, wskazującymi nam na bieżąco trasę. Jechało się naprawdę bardzo, bardzo przyjemnie, tempo było dostosowane tak, by każdy mógł nadążyć, a co szybsi mimo, że potrafili zorganizować sobie małą ucieczkę, to w końcu zatrzymywali się, by poczekać na resztę. Postój odbył się zgodnie z planem w Czerniejewie, gdzie organizatorzy poczęstowali chętnych uczestników napojami izotonicznymi i energetykami, a także czymś z cukrem, na pokrzepienie przed dalszą trasą. Także na tym postoju zjawił się drugi - dotychczas znany mi jedynie wirtualnie - znajomy, czyli Bobiko, który wzbudził niemałe zainteresowanie pośród uczestników swoim nowym nabytkiem - Krossem na 29" obręczach. Muszę przyznać, że na mnie zrobił ten sprzęt niemałe wrażenie - oby Ci dobrze służył, Bobiko ;)
Postój trwał jakieś 30 minut, a po nim ruszyliśmy w drogę powrotną, ale do Gniezna wracaliśmy trochę inną trasą, niż na początku docierając do Czerniejewa, stąd też miałem okazję poznać parę lokalnych, ciekawych odcinków, na które z pewnością wybiorę się raz jeszcze. Także na tym odcinku wszystko było w najlepszym porządku i ostatecznie wylądowaliśmy w okolicach Wenecji, gdzie organizatorzy podziękowali uczestnikom, uczestnicy organizatorom i każdy rozjechał się w swoją stronę.
Tak wyglądała trasa wytyczona przez organizatorów:
Lekka, łatwa i przyjemna. Nikt nie doznał żadnego urazu, nikt nie zaliczył żadnej niebezpiecznej sytuacji, a rowery wszystkich uczestników zachowały sprawność przez całą trasę rajdu - można więc powiedzieć, że w połączeniu z cudowną tego dnia pogodą, mieliśmy idealny, bardzo kameralny i naprawdę przyjemny wyjazd. Rowerowe Gniezno - dziękuję za zaproszenie i miłą jazdę w imieniu obecnych Wrześnian! I osobiście liczę na więcej :)
Powrót - jak to powrót. Trasa ta sama, tempo spokojne.
Według licznika przejechałem dziś 104,49 km, ze średnią prędkością 23,9 km/h. Rekreacyjnie, miło i aż do bólu przyjemnie :)
PS.: Aaa, właśnie zauważyłem, że moja Merida przekroczyła próg 4 tysięcy kilometrów - licznik aktualnie wskazuje 4046 km i póki co - odpukać w niemalowane - bez najmniejszej awarii, nawet przebitej dętki nie uświadczyłem przez te 13 miesięcy, jak jest ze mną :)
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze
Szlak rowerowy R10, czyli "co oni sobie do cholery myśleli?"
Pierwszy i ostatni raz ostrzegam: pijacki bełkot ma w sobie więcej sensu, niż poniższe wypociny - mój mózg naprawdę nie chce pomóc mi w tworzeniu atrakcyjnej językowo formy opisu wyprawy, ale na przekór niemu naskrobałem, co następuje. Miłej lektury życzę - mimo wszystko :)
Inicjatywa wyszła od mojego brata Mateusza i jego trzech kumpli z pracy: Michała, Marcina i Wojtka, którzy stwierdzili, że chcą odbyć wspólnie taką niedługą i niewymagającą wyprawę rowerową. Słuchy o tym dobiegły mnie bardzo szybko, moim być albo nie być w tym projekcie było to, czy uda mi się znaleźć na piątek i sobotę zastępstwo w pracy. Do ostatniej chwili nie traciłem nadziei i udało mi się, zatem zgłosiłem swoje uczestnictwo i także pojechałem.
Trasa przejazdu miała mieć swój początek w piątek rano w Kołobrzegu, a zakończyć ją mieliśmy w niedzielę na Helu. Plan zakładał przejazd przez wyznaczony odcinek ścieżką rowerową R10, która choć początkowo naprawdę miła i przyjemna, później okazała się niemałą torturą, ale co tu dużo mówić - jednocześnie wspaniałą ścieżką przygody. Choć bywało naprawdę ciężko, nie żałuję, że akurat tak to wszystko wyglądało. :)
Czwartek, 18.07.2013
Chwilę przed godziną 5.00 rano pakuję się z rowerem wyposażonym w sakwę z ekwipunkiem do pociągu do Swarzędza - cały zestaw waży niemało i choć spokojnie mógłbym oszczędzić na bilecie i dojechać sobie swobodnie do pracy "na kołach", to jednak perspektywa wcześniejszego niż zwykle wstania i przejazdu 45 km częściowo nadal w ciemnościach, z niewyspaniem wypisanym na twarzy, średnio mi się podobała, a przecież musiałem także zachowywać siły na dalsze etapy wędrówki. Godzina 13.45 - koniec zmiany, wylogowuję się z systemu i wyruszam z firmy w kierunku Poznania - to właśnie na tym odcinku mogłem dokładnie przetestować jakość zamontowanego przeze mnie sprzętu bagażowego, ale o tym napiszę osobną notkę później. Już teraz mały spoiler: wszystko obyło się bez komplikacji :) Około godziny 15.00 zjawiam się na stacji "Poznań Główny", gdzie poznaję Michała i Marcina, dwóch z trzech nieznanych mi jeszcze towarzyszy podróży. Mili i inteligentni goście, atmosfera swobodna, a że mamy jeszcze trochę czasu do odjazdu, to uzupełniamy wszelkie braki i niedociągnięcia: braki w jedzeniu i niedociągnięcia w regulacji rowerów ;)
W końcu godzina odjazdu nadeszła, więc udaliśmy się na właściwy peron i pakując rowery do podstawionego pociągu (stary skład, miejsca mieliśmy w przedziale "dla osób z większym bagażem podręcznym") spotkaliśmy dwóch panów w wieku na oko 65-70 lat, którzy usadowili się z nami i ze swoimi rowerami, a którzy to oznajmili nam, że pojechali sobie we dwóch na przejażdżkę ze Szczecinka do... Krakowa! 600 km pokonali w 8 dni, czym mi osobiście naprawdę zaimponowali, tym bardziej, że zarówno ich rowery (zwykłe, najprostsze trekkingi), jak i ich wyposażenie i strój w zasadzie na to nie wskazywały. Aktualnie właśnie podróżowali pociągami z powrotem do domu i w Poznaniu wsiadali z nami do tego ostatniego, jadącego właśnie do Szczecinka. Sam przejazd pociągiem ciągnął się w nieskończoność, a upał panujący wewnątrz nie odpuszczał. Warunki podróżowania jak to w PKP - takie sobie. Błogosławieństwem było to, że suma summarum mieliśmy gdzie siedzieć, a to już wyczyn.
I tak oto mijaliśmy kolejne stacje, po drodze żegnając się z panami ze Szczecinka, a także zaliczając jedną przesiadkę i ostatecznie znaleźliśmy się w Kołobrzegu, skąd pochodzi Michał. Było już około 22.00, więc w planach mieliśmy już tylko kolację i sen. Udaliśmy się zatem za Michałem na jego działkę, gdzie powitali nas jego rodzice, przygotowując nam iście królewską wyżerkę i miejsce na trawniku, gdzie mogliśmy rozłożyć swoje namioty i pójść spać. Dziękujemy! :)
Piątek, 19.07.2013
Planowaliśmy wstać szybko i jak to na męskiej wyprawie - nie ma lipy, ustalenia są rzeczą świętą. O 6.30 zadzwoniły budziki i zaczęliśmy się ogarniać. Podczas, gdy zwijaliśmy namioty i śpiwory obserwowałem niebo, które naprawdę nie było zachęcające - całe było pokryte chmurami, z drugiej jednak strony wiał do tego chłodny (ale nie zimny) wiatr z wyraźną nutą morskiej bryzy, która zachęcała do działania. Po spałaszowaniu wyśmienitego śniadania i zapakowaniu drugiego, przygotowanego nam każdemu z osobna przez rodziców Michała do sakw, mogliśmy ruszać w drogę. Póki co nasze rowery błyszczały aż miło. Ale to nie mogło długo potrwać ;)
Pierwsze 4 km od miejsca naszego noclegu napotkaliśmy na wybrzeże i stąd już mieliśmy do samego celu podążać ścieżką rowerową R10 na sam Hel. Zrobiliśmy sobie małe zdjęcie, metaforycznie zapowiadające dołączenie do nas nazajutrz piątego członka wyprawy:
(od lewej: ja, Michał, jeszcze nieobecny Wojtek, Mateusz i Marcin)
i ruszyliśmy w drogę. Pierwsze problemy natury technicznej mieliśmy już po przejechaniu 10 km - Michał miał problemy z przerzutkami. Jako że ja prowadziłem nasz "support bike", wręczyłem mu narzędzia niezbędne do regulacji przerzutek, a sam zrobiłem trochę zdjęć.
Jak widać - ścieżka ta w Kołobrzegu jest w doskonały stanie, jest szeroka i nawet ruchliwa - sporo cyklistów mijaliśmy po drodze i trudno się dziwić. Co chwilę prowadziła ona praktycznie 2-3 metry od plaży i doskonale było widać z niej dość wzburzone tamtego dnia morze. Każdy kolejny wdech orzeźwiającego powietrza pchał nas dalej. Ścieżka nadal była w świetnym stanie i tak kontynuowaliśmy naszą przeprawę bez żadnych kłopotów. Korzystaliśmy przy tym z poradnika, który organizatorzy kupili na tę okazję - i z załączonych do niego map.
Pierwszy postój zaliczyliśmy po 25 km - wciągnąć kanapeczkę, trochę się rozejrzeć, zorientować w położeniu i ruszaliśmy w dalszą drogę. Międzyczasie wyskoczyłem na plażę, by zobaczyć, jak się zachowuje morze - przez silny wiatr było naprawdę niespokojne i spotkałem jedynie kilku spacerowiczów.
W okolicach 40 kilometra kontynuowaliśmy przejazd ścieżką leśną, a ja, zgodnie z niepisaną zasadą, zawsze byłem ostatni w szyku, więc mogłem robić zdjęcia w trakcie jazdy:
I tak oto, na 55 km trasy, bez żadnych przeszkód (poza wspomnianą regulacją przerzutek) dotarliśmy na drugi postój - regeneracja sił, rozpoznanie terenowe, itd.
Odtąd, proszę wycieczki, rozpoczyna się niewielkie piekło. Takie piekiełko. To, co uczyniło z całości wyjazdu taką przygodę - niespodziewane trudności terenowe, mozolne pokonywanie kolejnych kilometrów niejednokrotnie pieszo i przedzieranie się przez lasy, wydmy i bagna. Coś, co znacznie wydłużało nam czas podróżowania, ale dodawało uroku całości.
Ruszyliśmy dalej, ale szybko okazało się, że utrzymanie tempa przekraczającego 15 km/h jest praktycznie niemożliwe: wjechaliśmy na wydmy. W końcu o jakiejkolwiek jeździe na rowerze nie mogło być mowy: piach był grząski, podjazdy strome, a wąskie ścieżynki wydeptane bardziej przez zwierzynę, niż człowieka były naszym jedynym punktem odniesienia. I tak oto przyszło nam pokonać kolejne 10 km trasy praktycznie piechotą, najpierw przez wydmy
a następnie brzegiem morza, a także pasmem grząskiego piachu tuż poza krawędzią plaży.
To był męczący odcinek, ale! co ciekawe, wszystko było tak, jak zakładał nasz poradnik. Ścieżka R10 - rowerowa? Nie zawsze jak widać, nawet sami autorzy o tym wspomnieli w tekście, czego doszukaliśmy się później, a czego chłopacy przed wyjazdem nie ogarnęli. Ale było wesoło? Było! :)
Gdy już przebrnęliśmy przez te 10 km, natrafiliśmy litościwie na drogę z płyt betonowych - upragnione ponad 20 km/h znowu zawitało na liczniku i śmigaliśmy prosto w kierunku Darłówka, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę na obiad.
Po posileniu się kontynuowaliśmy drogę i tuż po starcie znów napotkaliśmy na problem: wytyczne z poradnika owszem, zgadzały się, ale nikt nie przewidział tego, że dukt rowerowy, łączący Darłówko z Jarosławcem jest właśnie w kapitalnym remoncie i został on w całości zamknięty dla turystów. Ale co to dla nas! Obeszliśmy zakazy lasem (tak, obeszliśmy...) i dostaliśmy się na drogę, po której krążył tylko i wyłącznie ciężki sprzęt budowlany.
Robotnicy nie przeganiali nas, co więcej, chętnie nam pomogli mówiąc, że i tak ostatnie kilometry tej ścieżki będziemy zmuszeni znowu pokonać praktycznie na piechotę, ze względu na sypki grunt. To właśnie na tym - znowu 10 kilometrowym odcinku, zaliczyliśmy najdłuższy czas przejazdu i największy tego dnia stopień zakurzenia.
Od Jarosławca, chcąc zdążyć przed zachodem słońca, zmuszeni byliśmy zboczyć ze szlaku, omijając jezioro Wicko i trzymać się asfaltowych dróg, by dojechać do miejsca naszego noclegu - Ustki. Na ostatnim przystanku przed Ustką trafiliśmy na bandę jakichś nastoletnich popaprańców, którzy zgotowali nam niezłe show - z pobliskiej stodoły wyjechali starą zastavą (skądinąd znaną też pod nazwą "yugo") i urządzili sobie tym wehikułem niebezpiecznie blisko nas małe destruction derby. Przywalili w jakieś krzaki i drzewo i o mało nie przygrzali w przystanek autobusowy, w którym przebywaliśmy. Stwierdziliśmy więc, że trzeba stamtąd uciekać, tym bardziej, że właśnie rozpadał się deszcz i trzeba było zakończyć pierwszy dzień podróży. Do Ustki zajechaliśmy jakąś godzinę później, trochę mokrzy, ale zdecydowanie bardziej orzeźwieni. Zatrzymaliśmy się przy Biedronce, w której parami dokonywaliśmy zakupów. Najpierw poszedł Michał z Marcinem, a ja z Mateuszem międzyczasie pilnowaliśmy sprzętu i ugadaliśmy pobliskie pole namiotowe - 20 zł za noc od osoby z prysznicem to nie taki zły biznes. Ale po tym, jak się zmieniliśmy i ostatecznie ja z Mateuszem wyszedłem z dyskontu, doszedł do nas jakiś starszy gość i stwierdził, że skoro szukamy noclegu, to zaprasza nas on do swojego sąsiada dwie ulice dalej, który na pewno da się ugadać na nocleg pięciu osób (tego wieczoru miał do nas dołączyć Wojtek) za 100 zł. Tak też faktycznie się stało - kolejny starszy pan dodany do listy znajomych ;) Ugościł nas za 100 zł, oferując dwa pokoje, bezpieczne schronienie dla sprzętu, prysznic, prąd i co tylko, więc drugi już nocleg mieliśmy w naprawdę komfortowych (jak na warunki wyprawowe) warunkach.
Gdy zapadła ciemność, z kierunku dworca w Ustce nadjechał Wojtek i tym samym byliśmy już w komplecie. Osobiście byłem w doskonałym nastroju, tym bardziej, że jako grupa podołaliśmy - kilometrom, trudnościom i zmęczeniu i co najlepsze - mieliśmy ochotę na więcej :) Zwieńczyliśmy dzień chłodnym browarem, pogadaliśmy jeszcze trochę i rozeszliśmy się do spania.
Tak to wyglądało według trackera:
Sobota, 20.07.2013
Tego dnia postanowiliśmy dać sobie luz i wstać nieco później - na co mogliśmy sobie pozwolić zważywszy na fakt, że poza śpiworami i jedzeniem na drogę nie mieliśmy nic więcej do zapakowania, zatem o 7.00 zagrzmiały budziki, wstaliśmy, ogarnęliśmy się, wstępnie oszacowaliśmy dalszy kierunek podróży, wymeldowaliśmy się z miejsca pobytu i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Aura zdecydowanie się poprawiła. Tym razem rozpieszczało nas słońce, a istotnym słowem jest tutaj "rozpieszczało" - nie piekło. Po prostu było ciepło, przyjemnie ciepło. Widok słonecznych promieni systematycznie dodawał kolejnych porcji energii tak, że w całej tej otoczce w zasadzie ciężko było myśleć o jakichkolwiek wadach tej wyprawy - nagle nawet niedaleka perspektywa męczenia się z trudnym terenem stawała się niczym, ba, czekałem na to z coraz większym entuzjazmem. Już nie w perspektywie trudu, ale w perspektywie super przygody, w otoczeniu natury takiej, jakiej na co dzień nie uświadczy się w naszych okolicach, nie wspominając już o formie, w jakiej przyjdzie nam się z nią zetknąć. Coś pięknego :)
Z Ustki wydostaliśmy się błyskawicznie i szybko powróciliśmy na trasę szlaku R10. Początkowo jechaliśmy asfaltami i wszystko było w najlepszym porządku - nauczyliśmy się szanować każdy twardy kawałek gruntu, nawet jeśli był on okrutnie dziurawy, wyboisty i stromy, czy to w jedną, czy drugą stronę - wszak zawsze lepsze to, niż piach ładujący się bezlitośnie do butów i wypełniający każde ogniwko łańcuchów w naszych rowerach ;) ale przede wszystkim chodziło o fakt, że można było po takich drogach na rowerach JECHAĆ, a nie męczyć się z ich prowadzeniem. Proszę, jak człowiekowi maleją wymagania, gdy znajdzie się w trudniejszych warunkach. Cenna lekcja. :)
Asfalty jednak w końcu musiały się skończyć i trafiliśmy na około 10-kilometrowy odcinek dróg polnych, wciąż jednak oznaczanych jako szlak, więc bez zastanowienia się podążaliśmy jego tropem. To właśnie na tym odcinku stabilność mocowania mojego bagażnika zaczęła sprawiać mi niemałe kłopoty i sakwa co chwilę wkręcała się w tylne koło, ale i z tym sobie poradziłem przy okazji kolejnego pit stopu - dokładając do konstrukcji brakującą podkładkę usztywniającą i skręcając draństwo zusammen mocniej. Efekt murowany. Dosłownie. A cała operacja była dla mnie błogosławieństwem, bo oto ruszaliśmy przed siebie w najtrudniejszy etap tego dnia - bagna i torfowiska, o czym jeszcze na tamtą chwilę nie wiedzieliśmy.
Się zlałem z tablicą...
Tak, w końcu szlak, prowadzący nas ładnym asfaltem, nagle w jakiejś mniejszej miejscowości skręcił w prawo i wyprowadził nas na jakąś łąkę. Wszystko fajnie, ale poza lekko wygniecioną trawą nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek się tamtędy próbował przemieszczać - no ale szlak to szlak, nie zamierzaliśmy z niego zbaczać z tak błahego powodu. Początkowo potwierdziły się nasze obawy - brak jednoznacznie wyznaczonej ścieżki i jakiegoś sensownego oznaczenia trasy na drzewach wyprowadziły nas w... pole. Całkiem dosłownie. Wylądowaliśmy na jakimś pastwisku, więc szybko zarządzono odwrót i w końcu udało nam się znaleźć właściwy tor. Prowadził on przez podmokłe tereny pośród - na przemian - pól i lasów. Wysoka trawa i częste dołki i górki skutecznie zniszczyły nasze dotychczasowe tempo podróży, ale na atrakcje nie mogliśmy przez to narzekać. Dokuczały nam jedynie końskie muchy - prawdziwa zmora w tak słoneczny dzień. Brnęliśmy dalej mając wrażenie, że ktoś tu nas zaczyna robić w jajo. Teren zagęszczał się, trawa "rosła" coraz wyżej, ale w końcu napotkaliśmy na kolejne oznaczenie szlaku - zatem nie zgubiliśmy się. Co ciekawe, strzałka wskazująca nam kierunek wiodła prosto w gęsto porośniętą łąkę, a jej grunt, pozornie suchy, okazał się mokradłem, w którym taplaliśmy się przeciskając się przez kolejne, coraz gęstsze zarośla. W końcu zmuszeni byliśmy zejść z rowerów i prowadzić je, ale znowu natura wynagrodziła nasze trudy - teren, po którym się poruszaliśmy był naprawdę niesamowity, dziewiczy, wydawało się, że ręką ludzką nietknięty. Jedyne ślady działalności ludzkiej napotkaliśmy idąc dalej - były to mocno już rozklekotane mostki, mające na celu ułatwić przeprawę przez co bardziej bagniste odcinki szlaku - jednak dodawały one jedynie urody tak ukształtowanemu terenowi. Szliśmy zachwycając się tymi widokami, aż w końcu dotarliśmy do ostatniej takiej przeprawy, gdzie postanowiliśmy sobie zrobić przerwę na zdjęcia. Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy znowu znajdziemy się w tak pięknym miejscu.
Od tego miejsca szlak zmienił swój charakter. Z zarośniętego i wilgotnego na suchy, piaszczysty i obficie zakurzony. Przed nami rozciągała się niekoniecznie sprzyjająca jeździe droga w Słowińskim Parku Narodowym. Ciągłe zjazdy i podjazdy, a także bezustanne zagrzebywanie się w piachu szybko nas zmęczyły, więc i tutaj zaliczyliśmy postój - nadziei na dłuższy odpoczynek dodawał fakt, że tuż za tym parkiem była Łeba - a Łeba oznaczała postój na obiad, a ta perspektywa mój brzuch cieszyła niesamowicie, zatem postój, siku i w dalszą drogę.
Wydostaliśmy się z Parku (ja osobiście - z pewnym żalem. To kolejne miejsce w ciągu naszej wędrówki, które mnie urzekło swoją dzikością) i niedługo później byliśmy w Łebie. Znaleźliśmy jakąś restaurację i zjedliśmy wyczekiwany posiłek.
Po obiedzie czekał nas ostatni etap podróży - w planach mieliśmy dostać się już na Hel, żeby w niedzielę mieć trochę czasu na swobodne smażenie się na plaży i kąpiel w morzu. W miarę upływu czasu i kilometrów stało się to, co stać się musiało - ekipa stopniowo zaczynała słabnąć - częściowo przez naprawdę mordercze podjazdy, które były bardzo strome i długie, a częściowo przez fakt, że trasa R10 w tym miejscu nadal nie odpuszczała z piaszczystymi odcinkami, które bardzo nas spowalniały, a czasu było coraz mniej. Po tym, jak zaczęło robić się już całkiem późno, a my do zakładanego celu nadal mieliśmy kawał drogi, postanowiliśmy trzymać się drogi krajowej, tym bardziej, że Wojtek - jak sam rzekł - był przygotowany kondycyjnie jedynie na 60 km. I w tym miejscu należą mu się wyrazy najwyższego uznania - powiedział to tuż po tym, jak dobiliśmy do setnego kilometra tego dnia, po serii piaszczystych odcinków i stromych podjazdów, a i tak był jak skała i nie pękał - brawo Wojtek! Poczułem tym samym respekt wobec wszystkich - twardo, po męsku, bez narzekania każdy z moich towarzyszy znosił kolejne kilometry trasy. Tempo malało, ale nie drastycznie - rzekłbym, że liniowo i w przyzwoitych ramach. Wciąż nie spadaliśmy poniżej 20 km/h na płaskich odcinkach.
Na jednym z postojów niedaleko Karwii postanowiłem zrobić to zdjęcie w ramach zemsty za cykanie nam podobnych fotek.
Ale "karma to złośliwa suka", jak zwykli mawiać malkontenci. Cyknięcie tego zdjęcia skończyło się spektakularnym zawieszeniem się androida i tym samym przerwaniem zapisu trasy. Odetchnąłem z ulgą po ponownym uruchomieniu telefonu jak okazało się, że navime nie utraciło zapisanych danych i tym samym miałem nagraną trasę z Ustki do pamiętnego miejsca, gdzie Mati się wylał, Wojtek umierał, a reszta łapała oddech.
Odpaliłem nagrywanie ponownie i ruszyliśmy dalej. To właśnie w Karwii ostatecznie przyszło nam nocować, jak okazało się, że Wojtek dalej nie da rady. Chłopie, pokonałeś tego dnia 140 km! Brawa, gratulacje i co tylko! :)
Reszta trasy:
Słowo się rzekło, zaliczyliśmy więc tam kolację i odpoczynek na plaży...
...i stwierdziliśmy, że nocujemy "na partyzanta". Znaczy się, pod osłoną nocy szukamy jakiegoś możliwie odludnego miejsca, rozbijamy cichaczem namioty, zabezpieczamy cichaczem sprzęt, równie cicho spijamy browar przed snem i ładujemy się do śpiworów. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy - czego to człowiek nie zrobi, żeby poratować trochę i tak mocno nadwyrężone fundusze... ;) Na nasz obóz wybraliśmy niewielkie zagłębienie pośród drzew na terenie lasu pomiędzy plażą a ulicami Karwii. Pasmo lasu szerokości jakichś stu metrów zapewniło nam bezpieczne schronienie z dala od oczu służb porządkowych i przechodniów do samego rana.
Niedziela, 21.07.2013
Rankiem szybko musieliśmy zabierać się za zwijanie obozu, bo zaczęli pojawiać się pierwsi spacerowicze i biegacze pośród ścieżek przebiegających między drzewami.
Temat ogarnęliśmy szybko, skonsumowaliśmy nędzne śniadanie złożone z resztek wczorajszej kolacji, posprzątaliśmy ładnie po sobie i ruszyliśmy w trasę z jednoznacznymi celami: zakupy w pobliskim Władysławowie i prysznic już gdzieś na półwyspie helskim. Tutaj bardzo przydała nam się znajomość z Igorem - nieoficjalnym szwagrem mojego brata, który spędza lato na Helu będąc instruktorem kitesurfingu. W oczekiwaniu na to, aż coś nam poleci, Wojtek dość jednoznacznie zasygnalizował swoje potrzeby ;)
No i jak zwykle - niezawodny Igor, dzięki swojej przebojowości, spontaniczności i znajomościom załatwił nam 5-gwiazdkowe prysznice - oczywiście jak na standardy wyprawowe. Skorzystaliśmy z okazji i każdy z nas kolejno się odświeżył, następnie pożegnaliśmy się z nim i ruszyliśmy w kierunku Chałup - tam postanowiliśmy zaczerpnąć wszelkich korzyści wynikających z pięknej tego dnia pogody. Upał, lekki wiatr, wciąż wzburzone morze z ciepłą wodą insajd - plażowanie i kąpiele były perspektywą na następne bite dwie godziny. Korzystaliśmy na całego. :)
Zabawa była przednia, ale nieuchronnie zbliżała się pora obiadowa, no i o 15.30 mieliśmy tramwaj wodny, mający nas dostarczyć do Gdańska, zatem trzeba było się ubrać, spakować i ruszyć w dalszą drogę - z Chałup do miejscowości Hel. Mieliśmy przed sobą około 29 kilometrów drogi, ale za to jakiej - piękną ścieżkę rowerową, która przecież prowadzi, jak półwysep długi... i szeroki w sumie też :P
Mknęliśmy naprawdę niezłym tempem, mijaliśmy tłumy rowerzystów i mieliśmy po naszej prawicy ten niesamowity widok linii brzegowej od strony zatoki:
ciężko było nie patrzeć ciągle w prawą stronę, co nieraz zmusiło mnie do ostrego hamowania jak okazywało się, że prawie wjeżdżałem Wojtkowi w błotnik, gdy ten nagle zwolnił razem z resztą grupy :P
Sytuacja zmieniła się diametralnie tuż przed samą miejscowością Hel. Dotychczasowa ścieżka rowerowa, szeroka, wybrukowana, równa i płaska zmieniła się w taką bardziej offroadową, w dodatku nie była utwardzona, co wcale nie ułatwiało przejazdu - a nikt nie zwolnił doskonale wykształtowanego tempa prawie 30 km/h - wszyscy pruli przed siebie co chwilę wylatując w powietrze i ostro manewrując kierownicą, by nie zaliczyć wywrotki na sypkim gruncie, złożonym z drobnych, białych kamyczków. Kurz też nie ułatwiał zadania, a jako, że byłem ostatni w kolumnie, skutki tego przejazdu odczuwałem najbardziej ;) a mój bagaż szczególnie - przytrzymywane dotąd bez żadnych problemów przez gumowe ściągacze butle z wodą miały tendencję do ciągłego wypadania, więc zdarzało mi się na tym finiszu często zatrzymywać się i zawracać po nie, ale niestety jedna z dwóch butelek tego rajdu ostatecznie nie przetrwała, gdy po jednym z upadków zwyczajnie przedziurawiła się. Co jak co, ale taki rajd z wyładowanymi sakwami z tyłu może dodać trochę adrenaliny - bo bez nich byłby po prostu kolejnym przejazdem przez drogę gruntową, czyli żadnym szczególnym ;)
W końcu jednak dotarliśmy na miejsce - sam koniuszek półwyspu, gdzie po przegrupowaniu się zakupiliśmy bilety na tramwaj wodny i udaliśmy się do restauracji na obiad. Już wtedy czułem, że żałuję, że ten wyjazd dobiega końca - w perspektywie pozostały nam tylko przepłynięcie do Gdańska i złapanie pociągu do domu. Ale wszystko co dobre, szybko się kończy. Zjedliśmy obiad, kelnerce zostawiając napiwek (ot, nagła rozrzutność nam się załączyła ;)) i ruszyliśmy w kierunku statku. Tutaj jednak czekał nas istny sajgon - okazało się, że rowery musimy rozebrać z sakw i wszelkiego wyposażenia i oddać je załodze, która dosłownie pierdalnęła je byle jak, na kupie, nas zostawiając z nieporęcznymi sakwami w środku, a rowery bez nadzoru. A kazali sobie za to, jak na moje oko, naprawdę słono zapłacić.
Rejs przebiegał spokojnie, trwał dość długo, bo jakieś 2 godziny, a my umilaliśmy sobie ten - bądź co bądź nudny - czas rozmową i spacerami po pokładzie. W końcu jednak dobiliśmy do Gdańska, przeczekaliśmy, aż tłum turystów pomału wydostanie się z pokładu na ląd i w końcu sami wyszliśmy. Ja osobiście przecierałem oczy ze zdumienia - rowery były już wyprowadzone na ląd przez załogę, walnięte byle jak i byle gdzie, pozostawione bez nadzoru - pomyślcie tylko, ile osób, potencjalnych rabusiów, mogło sobie swobodnie wskoczyć na tak pozostawiony rower i odjechać nim w siną dal? Pozostawię to bez komentarza, jak dla mnie jest to sprawa dość skandaliczna. I tak - to właśnie warunki, w jakich był na tym odcinku transportowany nasz sprzęt, wyrządził najwięcej szkód na konkretnie moim rowerze. Nie jazda, nie te wszystkie kilometry i trudny teren, ale to właśnie na pokładzie statku mój rower dorobił się w sumie jedynej szkody na tym wyjeździe - potężnej rysy, zdarcia lakieru do podkładu w prawej tylnej części ramy. Niby nic, powiecie. Ale można było tego uniknąć, prawda? A takie rysy bolą, przynajmniej mnie, zajebistego wręcz heteroestetę. Mentalny ból był tym większy, że z tą rysą nie wiąże się żadna mrożąca krew w żyłach opowieść, którą mógłbym wspominać, a po prostu niedbalstwo osób trzecich. Grr. Pozostało mi jedynie się z tym pogodzić i po zamontowaniu ekwipunku do rowerów przemierzaliśmy Gdańsk - robiąc międzylądowanie w przydworcowej Biedronce i ostatecznie zatrzymując się już na stacji Gdańsk Główny w oczekiwaniu na pociąg.
Gdy ten nadjechał szybko stało się jasne, że nie będzie nam swobodnie, ale co tam - dobre towarzystwo odnajdzie się w każdej sytuacji. Ja z Marcinem odstąpiliśmy swoje miejsca siedzące dwójce stłoczonych na korytarzu z innymi podróżnych - jakiejś nastoletniej dziewczynce i jej ojcu. Rozluźniliśmy tym samym minimalnie ścisk panujący na korytarzu wagonu, rozsiedliśmy się w komorze na rowery i biesiadowaliśmy - bo przecież co innego nam zostało. Słodycze zapijane piwem w akompaniamencie rozmów i śmiechów utworzyły naprawdę przemiły epilog, świetne zwieńczenie całości wyprawy. Im bliżej było nam do celu, tym bardziej czuliśmy żal, że to tak szybko się skończyło - ja to czułem i sądząc po minach i wypowiedziach chłopaków - oni też to podzielali. Podróż dla mnie zakończyła się już po zmroku na stacji Gniezno, gdzie z żalem pożegnałem się z towarzyszami, a z drugiej strony z radością pomknąłem do domu z głową pełną wrażeń i przede wszystkim chęciami na powtórkę w przyszłości. Dziękuję :)
Całość tras z tego dnia:
Etap 1:
Etap 2:
Etap 3:
Dziękuję Mateuszowi, Marcinowi, Michałowi i Wojtkowi za to, że zgodzili się, abym mógł z nimi w tej wyprawie uczestniczyć. Dziękuję Wam każdemu z osobna za nową, ciekawą znajomość. Dziękuję za zorganizowanie wyjazdu i mam cichą nadzieję na to, że nie była to nasza ostatnia wspólna podróż, hm? :)
Epilog
Wielu pyta - po co się męczyć? Po co zadawać sobie trud napędzania przez bite 330 km własnymi mięśniami roweru ważącego z tonę z całym niezbędnym wyposażeniem, czy to w upale, czy deszczu, pod wiatr, pod górkę, przez błota i piachy, czy też po naszych polskich, mizernych asfaltach? Po co dawać się wystawiać na pożarcie komarom i innym insektom, skoro można zwiedzić różne zakątki kraju samochodem, pociągiem, czy jakkolwiek inaczej, ale mniej forsująco? Otóż to - naszymi słabościami są luksusy, do których przywykliśmy. Krzesło. Kran. Poduszka. Wszystko to, czego Ci brakuje na takiej wyprawie, tak podstawowe rzeczy codziennego użytku, których posiadania na co dzień nie doceniamy, a których ogrom zalet zaczynamy zauważać w obliczu ich niedostępności. Co zyskujemy oprócz tej, niewątpliwie bezcennej lekcji? Ano to, że rower zaprowadzi nas tam, gdzie ani samochód nie wjedzie, ani nogi nie dadzą rady nas ponieść dostatecznie szybko - w miejsca trudno dostępne, ale za ten trud potrafiące nas wynagrodzić wspaniałymi widokami. Zachwyt nad dzikością natury jest wprost proporcjonalny do tego, z jak bardzo dziką naturą przyszło nam się zmierzyć, by móc ją ostatecznie ujrzeć. Nie musicie mnie rozumieć, nie musicie się nawet ze mną zgadzać - ale zapewniam Was, że dzięki tej, pozornie wcale nie takiej trudnej wyprawie, jestem bogatszy o kilka dotąd niedostrzeganych przeze mnie poglądów na nasze życie codzienne.
Jeszcze jedno: otrzymałem informację od brata, że Marcin także podjął się trudu opisu wyprawy na swoim blogu. Gorąco zachęcam, zwłaszcza, że Marcin zajmuje się fotografią i publikacją swoich dzieł, a te potrafi okrasić naprawdę lekkim, łatwym i przyjemnym językowo opisem. Ja sam czekam z niecierpliwością na wszystkie jego wpisy, a że w odróżnieniu ode mnie robi to etapami, to po mistrzowsku stopniuje napięcie.
Polecam w imieniu swoim i zapraszam w imieniu autora: Blog Marcina - "Kotletografia"
- Sprzęt Merida Matts 20V-N2
- Aktywność Jazda na rowerze