Czwartek, 18 lipca 2013

Kiedyś musi być ten pierwszy raz ;)

Pierwsza wyprawa - zatem na tyle lajtowa, by móc zobaczyć "z czym to się je" i przeżyć cały wyjazd bez problemów ;)
Już za 50 minut kończę pracę, wsiadam na rower i zasuwam na Poznań Główny - stamtąd pekape nas zawiezie do Kołobrzegu, a do niedzieli planujemy dojechać na Hel. Baaardzo spokojne średnio 100 km dziennie... Kogo mam na myśli pisząc "nas"? Ano mnie, mojego brata i jego dwóch kumpli, których osobiście nie znam. Dokładnego planu wyjazdu i przebiegu trasy także nie znam. A wszystko podyktowane jest tym, że w ostatniej chwili trafiła mi się możliwość przejażdżki z nimi, więc ledwie zdążyłem z ugadaniem wolnego i skompletowaniem ekwipunku... Zatem jadę na pełnym spontanie - no i obym się nie zawiódł ;)

Noclegi przewidujemy wyłącznie w namiocie, niewykluczone że w jakichś malowniczych miejscach "na partyzanta" - by oszczędzić trochę na polach namiotowych :)

Jakaś pseudorelacja po powrocie na pewno się trafi ;) Trzymajcie się :)
Wtorek, 2 lipca 2013

Squeal like a piggy.

Niezłe zamieszanie, co nie? Od kiedy czerwiec zachowuje się jak marzec, a lipiec jak listopad? Trudno przewidzieć przyszłość, to fakt. Ale zupełnie nowy level w stopniu trudności przepowiedni jakichkolwiek wyznacza meteorologia. Internetowe serwisy pogodowe w zeszłym tygodniu, wszystkie jak lecą i bez wyjątku, dla Wrześni i rejonu przepowiadały cudowną, nieskazitelną wprost aurę, stałą temperaturę powyżej 20 stopni Celsjusza i zerowe wiatry. Co otrzymaliśmy? Ano, dotarł do nas jedynie efekt supermieszanki sporządzonej przez samego boga. Nitrogliceryna. Czysta. Wstrząśnięta, nie mieszana. No skoro tak, to wczoraj mogliśmy obserwować coś fascynującego: godzina 19.3-dajmy na to-4 zerwał się delikatny wicherek, niepozorny, wprost jedwabiście poderwany czymś, co nadeszło DOSŁOWNIE minutę później - ulewą. I to jaką. W ciągu 5 minut opadów zdołało zalać okolicznym domostwom piwnice i garaże.

Takie anomalia pomału przestają już kogokolwiek dziwić. Wszyscy się z tym są w stanie pogodzić. Ale czy na pewno? Rowerzyści wiedzą, o czym mówię - jak nie zleje człowieka w drodze, to zrujnuje zaplanowaną wycieczkę. Nomen omen - burza. Bo burzy wszelkie plany.

Ja w tym tygodniu planowałem przynajmniej raz wybrać się do pracy rowerem, ale z racji tego, że droga między moją miejscowością a Swarzędzem liczy sobie dokładnie cztery 1-2 kilometrowe odcinki dróg gruntowych, bałem się, że po takich ulewach może być tam nieprzejezdnie. Z drugiej jednak strony słońce zaczynało jakoś tak coraz śmielej wyglądać zza chmur, a wiatr uspokoił się na dobre. Cóż - podjąłem decyzję - jadę. Najwyżej wytaplam się w błocie. Wezmę prysznic już w pracy i tyle.

I wiecie co? No pewnie, że wiecie - błota było co niemiara na niemal wszystkich odcinkach dróg gruntowych, jakie pokonywałem. Efekty oczywiste - uświniony od góry do dołu ja, rower i plecak z czystymi ciuchami, które na szczęście pozostały czyste.



Proszę bardzo - nie do sforsowania "na czysto". Przeszkody wolałem objeżdżać po tym, jak podczas próby przenoszenia roweru przez jedną z nich prawie pogubiłem w błocie buty. Z drugiej strony jest przy tym niemało zabawy :)

Skoro już jesteśmy w tych okolicach - oto jak wygląda most za Swarzędzem łączący ulicę Rabowicką z drogą krajową nr 92. Od strony rabowickiej jest on już... niemal ukończony, nieprawdaż? I naprawdę nieźle to wygląda :)



Nocka w pracy. Byle do rana i będę wracał - ale alternatywną już drogą, kto wie, czy nie główną. Bo rower potraktowałem karcherem i odpowiednimi preparatami, a siebie prysznicem i szkoda mi teraz efektu. :)

Trasa:

Nastał ranek...
Nie dziwi mnie już fakt, że sam siebie nie posłuchałem. Znowu to zrobiłem. Znowu wpakowałem się w to błoto wszechobecne. I to chyba z jeszcze większą radochą, niż na początku. :D


Aaaa, no i mamy dziś 3 lipca! A to oznacza mały jubileusz - równo rok temu zakupiłem Meridę. I nie, nie żałuję, wprost przeciwnie - jestem zachwycony :) Kilometry lecą (stan na dziś: 2791), a poza paroma zadrapaniami nic złego się nie dzieje - wciąż daje mi taką samą radochę, jak dawała pierwszego dnia :)

Zdjęcie-bonus, zrobione tuż po powrocie do domu - bo moja psina rzadko pozuje do zdjęć sama z siebie :)



No to idę spać. Branoc :)
Poniedziałek, 24 czerwca 2013

Do pracy - tym razem rano.

Tak, jak nienawidzę poniedziałków, tak dzisiejszy przypadł mi wyjątkowo do gustu. Pracę na porannej zmianie rozpoczynam o 5.45, zatem wstałem o 3.00, z 10 minut dochodziłem do siebie i podjąłem ostateczną decyzję: jadę. Choć wszystkie mięśnie krzyczały, że tego nie chcą. Żeby je trochę rozruszać zrobiłem sobie krótką rozgrzewkę, choć i to niewiele dało. Trudno - pomyślałem. Nie takie rzeczy ze szwagrem... i tak dalej.

Godzina startu: 3.30. Do przejechania 45 km, wiatru niemal nie uświadczyłem, chłód był tym przyjemnym chłodem, który orzeźwiał, ale nie ziębił. Słońce nieśmiało zaczynało pojawiać się na horyzoncie.



Założyłem światła, przywdziałem kamizelkę odblaskową, wyzerowałem licznik i jazda. Pierwsze parę kilometrów jechało się naprawdę przyzwoicie, a delikatny powiew wiatru zdążył mnie obudzić już na dobre. Dopiero we Wrześni zacząłem czuć, że to nie będzie takie proste - mięśnie zaczynały odmawiać posłuszeństwa, wyraźnie zszokowane tak brutalną musztrą. Spać, spać, spać, odpoczywać i nagle jeb! - dać z siebie wszystko. Prawdę mówiąc, winowajcą takiego stanu rzeczy był pusty żołądek, z którym wyruszyłem w podróż. To błąd, którego już chyba nigdy więcej nie zamierzam popełnić - bo niby skąd czerpać siły do podróżowania w takim wypadku?

Ale jechałem wytrwale dalej, podziwiając wschód słońca nad polanami i polami, które mijałem, przejeżdżając przez kolejne wioski i polne drogi. Wspaniałym widokiem były także spowite osiadającą mgłą pola. Trochę mrocznie i pusto, ale niezaprzeczalnie z klimatem.

Na tej trasie zawsze dokładnie w połowie trasy, która wypada obok wielkiego wiatraka zlokalizowanego między Kokoszkami a Gułtowami, robię sobie postój na napicie się. Postanowiłem skorzystać z okazji i cyknąć kilka fotek - choć efekty są straszliwie mizerne. Wszystkiemu była winna zabrudzona soczewka aparatu w telefonie, której nie chciało mi się czyścić.





Zdjąłem słuchawki, by w takiej porannej ciszy posłuchać odgłosów, jakie wydaje z siebie taki obracający się wiatrak. Trochę jak transformers - ciche wycie przekładni potrafi zjeżyć włosy na głowie. No nic, 5 minut odstane, płyny uzupełnione, ruszyłem dalej. Mięśnie do końca trasy nie odpuszczały - protestowały całkiem skutecznie, ale po godzinie i 45 minutach od startu dotarłem na miejsce.

Powrót to już całkiem inna historia - najedzony (zabrałem dużo więcej jedzenia) wyraźnie nabrałem sił i przyjechałem do domu kilka minut wcześniej, niż normalnie autobusem - dokładnie w godzinę i 30 minut, pomimo wiatru, który znacznie się wzmógł o tej porze dnia. Powtórzę to jeszcze nieraz, oby tylko warunki sprzyjały :)

Do pracy:

i z powrotem:
Sobota, 22 czerwca 2013

Kosewo - już latem

Rozpoczęło się astronomiczne lato i nie oszukujmy się - przyszło ono do nas z niemałym pierdolnięciem. Upały, jakie doświadczyliśmy w tym tygodniu zdarzają się rzadko, aura była imponująco pogodna, choć często dało się słyszeć narzekania, że aż nadto. Fakt, temperatura w pełnym słońcu nie rozpieszczała, a i groźba burz, będących następstwem tak wysokich temperatur, spędzała skutecznie sen z powiek wszystkim troszczącym się o swój dobytek. Anyway, jednym z niekwestionowanych plusów takich upałów utrzymujących się przez kilka dni jest - a jakże - dobrze podgrzana woda w zbiornikach wodnych. Nie zastanawiając się więc długo, wybrałem się nad jezioro, wcześniej dogadując się ze znajomymi, w które miejsce się udajemy. Oni podskoczyli na miejsce samochodami, a ja rowerem - do Kosewa oczywiście.

Lato mamy więc w pełni, to i ludzi nie brakuje na wybrzeżach. Kosewo ma to do siebie, że wiele z tamtejszych pomostów jest prywatną własnością, o czym nie omieszkali nam przypomnieć dziś ich właściciele, parokrotnie zresztą. No cóż, mają do tego święte prawo, ale gdzie, pytam - gdzie mamy się usadowić i wykąpać, skorzystać z jeziora, które przecież nie jest niczyją własnością? No ale udało się nam i mogliśmy zażyć cudownie chłodzącej kąpieli w naprawdę idealnej wodzie - o odpowiedniej temperaturze, klarownej i zachęcająco spokojnej. Oby takie wypady zdarzały się jak najczęściej. :)

Wtę:

i nazad:


A zachody słońca w tamtym miejscu naprawdę ubóstwiam :)
Środa, 19 czerwca 2013

Do pracy i z powrotem.

Nie zapisałem sobie danych z licznika - a szkoda, bo było szybciej i dalej, niż według navime :P

Do pracy:

Z pracy:


Można ominąć w całości K92 tuż za Wrześnią? Można. Jechało się przyjemnie, pomimo straszliwego upału i pojedynczych, bardzo zakurzonych odcinków leśnych i polnych. Wiem na pewno już, że to powtórzę. :)

Ogłoszenia parafialne.
Sprawiłem sobie poniższe cudeńko:



Cena: 98 pesos na allegro. Plus przesyłka, naturalnie. Siedziałem w temacie dłuugo, rozglądałem się i ostatecznie wybór padł na ten model. Latarka z diodą Cree, UltraFire WF-501B. Dopiero co ją rozpakowałem, ale muszę przyznać, że to konkretny szperacz ;) Jazda po lesie, czy gruntowymi ścieżkami po zmroku nareszcie będzie łatwiejsza i bezpieczniejsza :)
Niedziela, 16 czerwca 2013

Ki ch*j...?


Taki już ze mnie infantylny prymityw. :P
Niedziela, 9 czerwca 2013

Układanie nowego łańcucha, czyli LOST - reaktywacja.

Cały ten roboczy tydzień zleciał mi raczej ponuro. Kaszel, katar i poranne zmiany (czyli wstawanie o 3.50) w pracy. Sam fakt, że mój organizm ośmielił się w ogóle ukazać jakiekolwiek stany chorobowe był dla mnie szokujący, bo bardzo rzadko mi się to zdarza. Ale mniejsza, to raczej powód do zadowolenia, co nie? :)

Niedziela, as usual, znalazła swoje zastosowanie w przejażdżce. Jednak zanim ona nastąpiła, solidnie się wyspałem, zjadłem obiad, poleniuchowałem i zabrałem się ostatecznie do czyszczenia sprzętu, który zarósł błotem w każdym możliwym miejscu, a że to dziadostwo wlezie dosłownie wszędzie, to uzbroiłem się w gąbkę i wiadro z wodą i delikatnie całość umyłem, następnie popsikałem preparatami konserwującymi co i gdzie trzeba i zabrałem się za dokładne czyszczenie napędu i wymianę łańcucha. Wiadomo, trzeba było go delikatnie "ułożyć" przez te pierwsze 50 km, więc postanowiłem przejechać się gdzieś, gdzie będę mógł tego dokonać. Całość poskładałem do kupy, ładnie na sam koniec jeszcze czystą szmatką ogarnąłem, po czym sam zebrałem się do kupy - była jakaś 18.30 na zegarku - i ruszyłem w drogę. Postanowiłem wybrać się na Trakt Pobiedziski - zawsze chciałem sobie tamtędy śmignąć rowerem. Wiadomo, Trakt jest drogą leśną, w całości gruntową, ale sądząc po tym, że w sumie całkiem pogodnie było przez ostatnie parę dni, to raczej nie będzie tam zbyt mokro i brudno, coby mojego świeżo wypucowanego cacka tak od razu nie zgnoić ;) Pewien, że znam drogę, a jeśli nawet nie, to przecież się zapytam i problemu nie będzie, ruszyłem. Pogoda była naprawdę dobra, jechało mi się znakomicie do momentu, aż... tadam! zgubiłem się w okolicach Opatówka, poszukując drogi do Nekli. Nadłożyłem kilka kilometrów przez to, ale co tam :) Przez Neklę śmignąłem bardzo gładko (nawiasem mówiąc, taka młoda i niewielka mieścina, a jest tam naprawdę ładnie, schludnie, równo i czysto), poczekałem chwilę na zmianę świateł przy skrzyżowaniu z K92 i już mknąłem Traktem. Oczywiście, moje przypuszczenia początkowo się potwierdziły - piach na drodze był zaledwie wilgotny, więc ani nie kurzył, ani nie osiadał na rowerze i napędzie, tak mozolnie czyszczonym przed wyjazdem. Co innego było kilka kilometrów dalej - trafiłem na dwa wielkie bajora wypełnione po brzegi błotem, które musiałem sforsować i efekt wiadomy - całe mycie i czyszczenie szlag trafiło. Ale kogo to obchodzi - dla rowerzysty taka trasa to prawdziwa gratka. Szeroka, (przez większość czasu) równa droga i cichy, pachnący las wokół.



Trwało to długo, ale w pewnym momencie pan Steward Malutki na swoim rowerku znowu natrafił na problem - rozwidlenie drogi na trzy części (a planowałem dojechać ścieżką leśną do Czerniejewa). Zaryzykowałem i pojechałem dalej przed siebie. Oczywiście - błędnie. Droga ta wyprowadziła mnie na jakiś kompleks działkowy i dowiedziałem się od rozmowy z przechodniami jedynie tyle, że jestem w pobliżu Pobiedzisk (!) - podziękowałem i zastanawiając się, jak bardzo straciłem rachubę w ocenie odległości postanowiłem, że co tam - przejadę się na pobiedziski rynek, coś wszamam i będę wracał do domu - ale już przez Czerniejewo, żeby nie musieć nazwać tego dnia totalną wpadką, jeżeli chodzi o zagubienie się.

Wyjechałem z tych działek i ujrzałem znak: Pobiedziska - 6 km. Pięknie, pojechałem więc drogą (w dalszym ciągu gruntową) i wyjechałem na jednej z ulic przyległej do rynku. Wskoczyłem do sklepu po coś do jedzenia i rozsiadłem się na jednej z ławek przy mikrofontannie.



Obserwowałem z niesmakiem (w zasadzie to też częściowo z powodu cheeseburgera, który kosztował 4,50 zł, a za którego sam producent powinien zażądać kary) piękne zwały błota w każdym możliwym miejscu ramy i napędu. Pogodziłem się z wizją kolejnej godziny spędzonej przy czyszczeniu roweru, założyłem kamizelkę i światłobzdrynie i ruszyłem w drogę powrotną. Ulicą Czerniejewską do Czerniejewa, stamtąd w kierunku Noskowa, a za Noskowem, w Marzeninie, gdy zapadły już kompletnie ciemności, złapał mnie deszcz. To była idealna dobitka, ale co tam, wszystko mi już było jedno - rower i tak przypominał wrak wyciągnięty z bagna :) Deszcz urwał się nagle w pobliżu mojej miejscowości. Ogólnie trasa przebiegła bardzo spokojnie, łańcuch się "ułożył", pogoda przez większość czasu sprzyjała, a samopoczucie miałem dużo lepsze, niż przed wyjazdem.

Według licznika przejechałem 85,83 km w czasie 3:22.44 ze średnią prędkością 25,4 km/h.
A według trackera:
Niedziela, 2 czerwca 2013

Jest taki samotny dom.

Tydzień (nadal) bieżący i poprzedni to istne apogeum pod względem najgorszych dla rowerzysty czynników - braku dobrej pogody i braku czasu na relaks podczas pedałowania. Pracy było opór, pogodę mamy rodem z wysp brytyjskich, no ale udało się i dziś nareszcie się wyrwałem z domu.

Podczas ostatniego wypadu do Kosewa, jak wspomniałem w notce opisującej tamten wyjazd, w Kochowie mijałem stary, piękny, ale opuszczony i zrujnowany dom. Chciałem się mu przyjrzeć trochę bliżej, a że dopiero późnym popołudniem litościwie dorwałem trochę wolnego czasu, to stwierdziłem, że te 50 km w obie strony nadadzą się akurat do tego, by wyjechać spokojnie i wrócić do domu przed zmrokiem i by móc międzyczasie przyjrzeć się temu obiektowi, a także porobić trochę zdjęć. Wyjechałem jakoś między 16.00 a 17.00 jadąc tą samą trasą, co uprzednio. Aura była naprawdę sprzyjająca, lekki wiatr nie przeszkadzał za bardzo, drogi asfaltowe były suche, a ruch na nich naprawdę znikomy. Jechało się naprawdę przyjemnie, aczkolwiek za Wólką, mknąc szlakiem leśnym w kierunku Kornat, zmuszony byłem do pokonywania szerokich na całą drogę i długich kałuż. No ale co zrobisz, pomalutku je sforsowałem licząc na to, że nie narobią za wielkiego bałaganu, ale rzeczywistość skutecznie to zweryfikowała i poprawiła po swojemu - w jednej chwili byłem uświniony błotem pryskającym spod kół, a od tamtego momentu zgrzyty piachu na zębatkach towarzyszyły mi już do końca wyjazdu. Taki już los człowieka nieprzezornego - przezorny zabrałby ze sobą błotniki ;) Pokonałem trzy takie przeszkody i wyjechałem w Kornatach. Z Kornat w jednej chwili przemknąłem do Kochowa - jechało się naprawdę przyjemnie i bezproblemowo. Na drodze w okolicach Powidza, na tym przeklętym monolicie z płyt betonowych, mogłem dobrze odczuć, jak modyfikacja mojego amortyzatora daje sobie doskonale radę w warunkach ciągłych najazdów na poprzeczne przerwy w jezdni. Piękna sprawa. Przez moment byłem nawet z siebie dumny. :P



Oto i cel mojej wyprawy. Dom jaki jest, każdy widzi. Ale ten tutaj ma w sobie coś takiego, co lubię w architekturze. Złośliwi nazwaliby to zombie mode, mnie się jednak podobają takie opuszczone i zniszczone przez czas (i nie tylko zapewne w tym przypadku) budynki. Ten był o tyle bardziej interesujący, że w promieniu co najmniej 2 km w każdą ze stron od niego nie było żadnych innych zabudowań (no, za wyjątkiem dwóch małych budynków do niego przyległych, ale o tym za chwilę). Samotny dom, Budka Suflera się kłania :)



W jego sąsiedztwie wybudowano jeszcze dwa inne budynki - zapewne równy wiekiem powstania z nim niewielki obiekt - najwyraźniej pomieszczenie gospodarcze (reprezentuje podobny stan i styl, jak nasz dzisiejszy bohater), a także nowsza konstrukcja usadowiona na tyłach działki, wzniesiona z pustaków i będąca w najlepszym stanie technicznym. Jak się okazało, ten budynek używany był jako garaż samochodowy - wskazuje na to chociażby obecność kanału inspekcyjnego wewnątrz. W tym miejscu ostrzeżenie dla każdego, kto zechce przyjrzeć się im z bliska - w pobliżu tego najmniejszego znajduje się nieosłonięty właz do najprawdopodobniej szamba, głębokiego na dobre 5 m. Można tam wpaść i się zabić na śmierć, a przeoczyć ten otwór w potężnych zaroślach od wieków niekoszonej trawy naprawdę nietrudno, więc uważajcie! Ciągłe spoglądanie pod nogi podczas przemieszczania się jest wysoce wskazane.







Ten mały, czerwony budyneczek, ma na sobie naniesiony jakiś tajemniczy numer:



Pewnie jakiś były/niedoszły silos nuklearny. Diabli go wiedzą.

Wróćmy do budynku mieszkalnego. Tak, miałem straszną ochotę zwiedzić go w środku, wzdłuż, wszerz i na wskroś, ale odechciało mi się momentalnie, jak zobaczyłem w jednym z okien taki widok:



Kompletna ruina. Zwieńczeniem całości było dostrzeżenie spalonych elementów konstrukcyjnych dachu:



i już wiedziałem, że głupotą byłoby tam wchodzić. Niby nikt nie wywiesił na tym tabliczki 'grozi zawaleniem', ale jak żelki kocham, powinien był to zrobić.



Piękny budynek. Ma w sobie coś tajemniczego, pięknego i smutnego zarazem...
Przysiadłem na moment by napić się wody i móc spojrzeć na czekającą mnie na dniach robotę z czyszczeniem:



i już miałem się zbierać, gdy dostrzegłem, jak oszałamiający widok dało mi niebo nad Kochowem na pożegnanie.



Cóż, zawinąłem tyłek i ruszyłem w drogę powrotną, tym razem jednak zaliczając jeden krótki postój na ugaszenie pragnienia. Kolejne 'must see' odhaczone. :)

Licznik twierdzi, że pokonałem 51,84 km w czasie 1h 56m i 26s, ze średnią prędkością 26,71 km/h. Navime ma tu jak zawsze nieco inne rzeczy do powiedzenia ;)
Trasa do:
i trasa z: 
Niedziela, 19 maja 2013

Miast w trasie, dłubanina radosna.

Już od jakiegoś miesiąca łaziło za mną to coś. Nie dawało spokoju, ale nareszcie - udało się.

Tak, tej niedzieli nareszcie zalałem amortyzator olejem.
W czym rzecz? Ano w tym, że mój rower to średnia półka, a w takowej ciężko o dobry amortyzator - te istnieją w zasadzie wyłącznie w specyfikacji pod takową nazwą. RST Gila 100 ML - bo takowy posiadam w Meridzie - ciężko było dotąd nazwać amortyzatorem. Jest to najprostszy model, jakich wiele także u konkurencji - w jednej goleni posiadający tłumik olejowy z blokadą skoku, w drugiej sprężynę z regulacją twardości tłumienia. Wszystko jest zawsze pięknie w przypadku takich modeli, ale tylko do czasu - po przejechaniu paruset kilometrów zaczynają one działać coraz bardziej opornie, z racji tego, że smarowane są biernie poprzez fabrycznie nałożony w środku smar, który z czasem się rozkłada po swojemu na elementach wewnętrznych, miesza się z piachem i kurzem i skutek jest jaki jest - amortyzator przestaje gładko pracować. Istnieje jednak rozwiązanie tego problemu, które pozbawi Was problemu inwestycji w nowy amortyzator jakiegoś tysiąca złotych za jedynie ułamek tej ceny. Trzeba przy tym się jednak trochę napracować, wszak coś za coś :) Ale efekt jest znakomity.

Należy zacząć od tego, że jeśli amortyzator ma już swój przebieg (powiedzmy te 1000 km) i jeździł często po zapylonym terenie, trzeba go wyjąć z roweru i rozłożyć na części pierwsze, następnie zakasać rękawy, wziąć benzynę ekstrakcyjną i szmatkę w dłoń i czyścić - czyścić, aż zniknie wszelki smar i brud. Później całość należy złożyć do kupy, pamiętając o uszczelnieniu dolnych mocowań goleni taśmą teflonową (dwie śruby, po jednej przy każdym goleniu w dolnej części amortyzatora) i można go zalewać. Czym zalewać? W żadnym wypadku olejem silnikowym - ten ma zwykle za dużą gęstość i tendencję do pienienia się. Są specjalne oleje do tego celu. Całość operacji wykonałem na podstawie lektury tego tematu i muszę przyznać, że efekt jest zdumiewający! Teraz w każdej z koleni amortyzatora znajduje się po około 60 ml oleju, który na bieżąco, dynamicznie dociera do wszystkich jego ruchomych elementów i praca jest wzorowo gładka, a wybieranie nierówności nieporównywalnie efektywniejsze. Całość kosztów? 50zł za butelkę oleju + jakieś 2h pracy dla totalnego amatora z właściwymi narzędziami.

Ten właśnie olej zakupiłem:



Jak wspomniałem - jedyny koszt operacji to właśnie jego zakup. Kawałka taśmy teflonowej nie liczę, bo to pomijalne groszaki.

Zatem - czy opłaca się zalewać tanie konstrukcje? Ależ owszem, opłaca się i każdemu względnie zdolnemu majsterkowiczowi to polecam - efekt jest zdumiewający! Trzeba jednak pamiętać, by taki serwis robić nie rzadziej niż raz na rok. Butelka oleju liczy sobie 1 litr substancji, więc starczy na parę ładnych sezonów :)

To tyle na dziś. Bezjezdnie, ale twórczo. Pozdrawiam :)
Niedziela, 5 maja 2013

Kosewo i nazad, czyli uroki lokalnych szlaków rowerowych.

Piękną niedzielę mieliśmy na zakończenie tegorocznej majówki. Wprost wymarzona do uskutecznienia jakiejś dalszej przejażdżki. Padło na Kosewo - miejsce, w którym istnieje chyba najlepszy widokowy pomost, jaki kiedykolwiek spotkałem. To znaczy wiadomo - pomost jak pomost, ale nie ukrywam, że widoki są stamtąd naprawdę niesamowite, szczególnie przy zachodzie słońca :) Majówka ma jednak to do siebie, że wielu ludzi wpada na podobny do mojego pomysł, zabierając całe rodziny w samochody i wyjeżdżając w poszukiwaniu równie spokojnych miejsc, więc obawiając się nadmiernego natężenia ruchu na trasie, postanowiłem poszukać jakiejś alternatywy - byle trzymać się z dala od drogi krajowej numer 92. Odpaliłem więc (a jakże) google maps i zacząłem szukać. Wyznaczanie trasy, zaczynając od mojej wioski, kończąc na Giewartowie, dało jedynie taki rezultat, którego się obawiałem - połowa drogi to przejazd krajówką nr 92, co wcale mnie usatysfakcjonowało, jakbym nie kombinował. Postanowiłem jednak przełączyć tryb wyszukiwania na opcję "dla pieszego" i tutaj, moi drodzy, spotkała mnie prawdziwa niespodzianka. Odsłoniło się wiele ścieżek i szlaków dotąd niewidocznych na mapie, według których mogłem sporządzić sobie trasę przejazdu już z dużo większą elastycznością, niż dotychczas. Proszę, tak to dokładnie wyglądało:



Wydrukowałem sobie co bardziej obce fragmenty mapy, żeby nie zabłądzić, albo żeby nie tracić czasu na wyszukiwanie jej raz jeszcze na telefonie, zebrałem ekwipunek i ruszyłem w drogę. Jak to wszystko wyszło? Ano tak, że odcinek od startu podróży do miejscowości Otoczna był mi doskonale znany, a dalej to była już jedna wielka niewiadoma. Ale za to jaka! Tuż za Otoczną skończyła się ścieżka asfaltowa i zaczęła prawdziwa tortura dla mnie i roweru w postaci tralki. Kamienie na nierównym gruncie - nieźle mi wymasowało tyłek... Chwilę później zaczął się, co prawda wątpliwej jakości i nikczemnej szerokości, ale zawsze - błogosławiony kawałek asfaltu, który jednak zniknął tak szybko, jak się pojawił. Pojawiło się jednak co innego - znak szlaku rowerowego (koloru za chiny sobie nie mogę przypomnieć), który wiódł prosto w las. No cóż, wytyczne na mapie się zgadzały, zatem bez zastanowienia ruszyłem przed siebie. Droga, choć gruntowa, to jak to bywa w przypadku leśnych dróg - równomiernie ukształtowana, jechało się po niej naprawdę przyjemnie. Zawiodła mnie ona aż do miejscowości Staw, stamtąd już bezproblemowo, już po asfalcie i ciągle wzdłuż szlaku, do Wólki. Dalej z Wólki do Kornat - asfaltem, względnie równym, pośród rozkwitających drzew i zieleniących się pól. Ruch praktycznie nie istniał, co błogosławiłem w duchu starając się omijać środkiem drogi zniszczone pobocza. Za Kornatami sytuacja jakby się odwróciła - droga stała się bardzo szeroka i ruchliwa, ale była ona zrobiona z przeklętych betonowych płyt. Stuk, stuk, stuk - to miarowe stukanie amortyzatora i kół najeżdżających na kolejne i kolejne poprzeczne przerwy w nawierzchni były nie do zniesienia, wraz z podskakiwaniem całego roweru. Odcinek ten był dość długi i wydawało się to nie kończyć, tym bardziej, że nie zamierzałem zwalniać także tam, trzymając cały czas prędkość na poziomie 28-29 km/h. Ale w końcu i ten odcinek się zakończył, skręciłem w prawo i po przejechaniu jakiegoś kilometra natrafiłem na: 1. koniec asfaltu, 2: rozwidlenie dróg na trzy części i 3: trzy różne szlaki rowerowe przy każdej z tych ścieżek. Świetna sprawa! Drogi gruntowe, szerokie, nawet równe, choć sypkie, co odbiło się na tempie podróży. Rzut okiem na mapę i już pędziłem szlakiem w kierunku Kochowa, po drodze napotykając opuszczony, wielki, zniszczony, stary dom. Jaka szkoda, że ostatecznie nie zdecydowałem się zatrzymać na chwilę i sfotografować tego cuda, porzuconego pośrodku zieleniącego się pola - piękny i smutny widok zarazem, ale dzięki temu mam teraz cel na następną wyprawę :) Kontynuując podróż szlakiem dotarłem do samego wylotu na Giewartowo - odtąd po raz kolejny byłem na znajomym terenie, choć była to już końcówka trasy :) Za rondem w Giewartowie odbiłem w lewo na Kosewo, w Kosewie znowu w lewo na drogę gruntową, która poprowadziła mnie mniejszymi, świeżo utworzonymi na potrzeby zabudowujących tam swoje działki ludzi uliczkami wprost do miejsca, które tak bardzo lubię. Kilka pomostów obok siebie i jeden ten szczególny, który dobrze mi się kojarzy ze względu na czas, który spędzałem tam parokrotnie z przyjaciółmi. No i ze względu na widoki - te są niesamowite :) Poniżej mała galeria.















Rowerek...



...o którego dbam, ale nie szczędzę, podobnie, jak on mnie ;)



No, to chwila odpoczynku i w drogę powrotną.



Droga powrotna upłynęła mi przy pomału już zachodzącym słońcu, potęgującym piękno widoków, co było naprawdę miłym prezentem na pożegnanie. Wrócę tam jeszcze, na pewno! :)
Do domu zjechałem z wynikiem 72 km na liczniku, częściowo jeżdżąc po gruncie, a częściowo po asfalcie. Średnia? 26,16 km/h, prędkość maksymalna: 40,6 km/h. Oj tak, dzisiejszy dzień był prawdziwym afrodyzjakiem... :)

Tak to wyglądało:
Wtę:
i nazad:
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i życzę - szczególnie bikerom - szerokości i przyjemności! :)

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl