Niedziela, 26 czerwca 2016

Na Śnieżkę! XXVI Uphill Race Śnieżka 2016

Powiadają, że nie jest kolarzem górskim ten, kto nigdy w górach nie kręcił.

Powiadają także, że ślimak jest rybą. Czujecie temat. Ludzie dużo mówią, ale często niewiele z tego wynika.

Trudno jednak kwestionować, co kto mówi, dopóki nie odczuje się tego na własnej skórze. Zawsze ciągnęło mnie do gór. Uwielbiam po nich chodzić, uwielbiam kontemplować bezkresne przestrzenie wypełnione drzewami, poprzebijane skałami, okraszone mgłą i doprawione szumem błądzącego pośród szlaków wiatru, niosącego ten specyficzny i w swój naturalny sposób cudowny zapach.

Przemierzając górskie szlaki, zawsze zastanawiałem się, jak to byłoby super móc wziąć ze sobą rower i przemierzyć niektóre z nich na dwóch kółkach. "Tu byłoby ciężko", albo "ale bym sobie tędy zjechał!" - te myśli wiecznie kołatały mi w głowie. Sama myśl, że mógłbym się toczyć pośród tych wszystkich wspaniałości bardzo mnie motywowała do tego, by wreszcie tego dokonać. I w końcu pojawiła się taka okazja, a wszystko zaczęło się kilkanaście tygodni temu, gdy napotkałem podczas przeglądania Internetu na zapowiedź zapisów na wyścig Uphill Race Śnieżka. Pomyślałem: dlaczego nie? Mocy w nogach chyba już na tyle mam, sprzęt sprawny też, chęci nie brakuje - witaj przygodo! Problemem była liczba miejsc, ponieważ była ona limitowana do 350 zawodników, a problemy przy zapisach na ten wyścig są już ponoć legendarne, ze względu na ogromne zainteresowanie imprezą, dlatego też na początku maja, gdy nadeszła "godzina zero", czatowałem przy komputerze (podobnie jak wiele setek innych zapaleńców) by "wyklikać" możliwie szybko swoje miejsce w sektorze startowym. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie się spieszyłem, bo choć faktycznie 90% miejsc zostało zajętych niemal ad hoc, to pozostałe 10% miejsc obsadzanych było jeszcze przez najbliższą dobę. Jak głoszą wieści w Internecie, ponoć w tej edycji organizatorzy przesadzili trochę z wysokością wpisowego (200 zł!), z czym poniekąd się zgadzam (ale o tym później), co spowodowało, że tym razem nie wszyscy wielbiciele kolarstwa górskiego rzucili się na "numerek" jak na łatwą zdobycz. Ja jednak byłem newbie i to pod każdym względem.

Śnieżkę udało mi się zdobyć do tej pory 3 razy w życiu, z czego ostatni wypad do Karpacza datowany jest na lato 2015 roku. Co innego jednak tam podejść jako turysta, a co innego podjechać rowerem jako rywalizujący zawodnik. Zapisy się odbyły, pieniądze wpłaciłem, oczekiwałem z niecierpliwością na dzień, w którym będę musiał stanąć w sektorze startowym i szepnąć do siebie: "teraz już nie ma odwrotu".

Nadszedł dzień wyjazdu, czyli sobota, 26. czerwca. Gdy to piszę, wspomnienia są jeszcze świeże, bo takiego upału, jak w ten weekend, mieszkańcy naszego regionu nie zapomną długo. Potworny skwar lejący się z nieba, brak możliwości oddychania, dzień, w którym dla każdego najlepszym strojem było "jak najmniej i jak najluźniej", byle się schłodzić. Jako, że do pracy chodziłem cały tydzień na dość wczesną godzinę, postanowiłem się wyspać - wszak przede mną było pakowanie, 250 km jazdy samochodem i rozbijanie namiotu, a wszystko to w towarzystwie nieprzeciętnych upałów i wielkiej niewiadomej - jak wielkich szkód dokona na mej drodze, nieuchronnie nadciągająca burza, przed którą przestrzegały wszelkie służby meteorologiczne (i nie tylko) w regionie i kraju.

Nieoceniona w tym wszystkim była pomoc mojej Ewy, która w czasie, gdy ja zajęty byłem przygotowaniami sprzętu i pakowaniem samochodu, zajęła się ogarnianiem rzeczy "przyziemnych", czyli jedzenia, ubrań, podstawowego wyposażenia biwakowego, etc. Efekty pracy obojga zmieściły się do mojego samochodu, owszem. Ale dopiero po pozbawieniu go tylnej kanapy. Ot, taki sobie wyjazd pod namiot w góry na raptem jedną noc...

Taki stan rzeczy miał jednak swoje uzasadnienie - bardzo obawiałem się prognoz pogody, które zwiastowały kataklizm, musiałem zatem być pewny, że zarówno podczas obozowania, jak i w czasie wyścigu, będę gotowy na absolutnie każdą pogodę: ciepło i zimno, wiatr i deszcz, etc., etc., więc w podstawowym ekwipunku wylądowały trzy zestawy ciuchów odpowiednich tak na warunki odpowiednie dla sauny, jak i na takie, którymi cechuje się pobyt w tureckim więzieniu; trzy, bo moje komplety "cywilne" i rowerowe, oraz odzież Ewy (na szczęście nie mam dziewczęcia-primadonny, która potrzebuje sześciu kompletów odzienia wszelkiego na tylko jedną okazję ;) )



W drogę wyruszyliśmy planowo, ciesząc się, że godzinę później miał się rozpocząć mecz Polska-Szwajcaria, który (jak się okazało - zupełnie słusznie) sprzątnie Polaków z dróg i zrobi się względny spokój na szosach. Mknęliśmy więc nie niepokojeni nadmiernym ruchem. Mijane po drodze miasteczka zdawały się być całkowicie wymarłe. W miejscach remontowanych na próżno poszukiwać było można robotników, w okolicy boisk i trzepaków dzieci i młodzieży, a w miejscach newralgicznych dla bezpieczeństwa ruchu drogowego - policjantów. Przy wyjeździe z Gostynia dopadło nas to, czym straszyły do tej pory wszelkie serwisy związane z bezpieczeństwem regionu i wczesnym ostrzeganiem: nawałnica. Ta trwała jednak krótko, bo w raptem paręnaście sekund wywinęliśmy się z poza jej obszaru i mknęliśmy dalej przed siebie. Później podobna sytuacja dopadła nas jeszcze kilkukrotnie, ale ogólnie tragedii nie było. Cieszył mnie fakt tego, że takie zjawiska występowały w przeddzień wyścigu, a nie w jego trakcie.

Na miejsce dojechaliśmy w planowanym czasie, czyli jakoś po godzinie 18.00. Zameldowaliśmy się na polu namiotowym, rozbiliśmy namiot i dosłownie chwilę później z góry spadł na nas deszcz - tak oto suche ulice Karpacza zamieniły się w niewielkie rzeki, które na szczęście dość sprawnie odprowadzała instalacja kanalizacyjna. Pragniemy serdecznie pozdrowić właściciela pola namiotowego Pod Lipami, który użyczył nam parasol w drodze do pobliskiej szkoły, gdzie mieściło się biuro zawodów. Zrobię mu małą reklamę: człowiek przemiły, o swoje pole namiotowe dba i każdemu serdecznie je polecam, ponieważ za niewielką cenę macie naprawdę świetnie zadbane i wyposażone miejsce do obozowania.


Widok na Śnieżkę z głównej ulicy w chwilę przed zakończeniem opadów - już nazajutrz miałem się tam znaleźć i to za pomocą roweru...

Po odebraniu pakietu startowego, który zawierał numer startowy z chipem, kilka ulotek i jakąś drobnicę do jedzenia oraz zestaw kosmetyków od sponsora, poszliśmy z Ewą na kolację mistrzów. Pizza i piwo w obliczu czekającej mnie jutrzejszej niewiadomej były bardzo budujące.



Po jedzeniu poszliśmy na małe zakupy do lokalnej Stonki, ja osobiście dojadłem się jeszcze sporą porcją tortellini z mięsem (pół pizzy? To śmiesz nazywać "porcją jedzenia"?) i po ogarnięciu się, poszliśmy oddać się w objęcia Morfeusza już prosto do namiotu.

Noc była bardzo ciepła. Nie pytajcie mnie, dlaczego jej większość zapamiętałem ze szczegółami. Po prostu, długo nie mogłem zasnąć (ostatni moment, w którym spojrzałem na zegarek, będąc jeszcze całkowicie przytomnym, był po drugiej w nocy) - a to przeszkadzał porywisty wiatr (ot, ostatni bastion przechodzącej przez region burzy), a to organizm nie chciał za nic w świecie poczuć większego zmęczenia... Trudno mówić o tym, bym był całą sprawą podekscytowany. Przeciwnie, czułem narastającą irytację - robiło się coraz później, chciałem się dobrze wyspać przed startem, a tu ani się na sen nie zanosiło, ani pogoda nie napawała zbytnim optymizmem. Obawiałem się "godziny zero", ponieważ zgodnie z prognozą, którą sprawdziłem na chwilę przed ułożeniem głowy do poduszki, Karpacz miał być regularnie moczony przez deszcz i mocno schłodzony względem minionej soboty, co wróżyło spory chłód na samej Śnieżce (prognozowano 8 stopni Celsjusza przed południem na szczycie). Pocieszałem się w duchu tym, że prognozy pogody rzadko mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością i - ostatecznie sam nie wiem, kiedy - zasnąłem.

Dźwięk budzika rozdarł moją czaszkę o 7.00 rano. Miałem do wykonania kilka czynności przed startem (mającym mieć miejsce o godzinie 10.00), ale nie byłem specjalnie rozentuzjazmowany słysząc, jak w ścianki namiotu łomocze deszcz. Nic to, zawsze jeszcze pozostawały trzy godziny, w których pogoda może się diametralnie zmienić... skrzyżowałem palce i wytoczyłem się z namiotu.

Przygotowałem depozyt do oddania przed startem, a który zawierał ciepłe ubrania, które samochód pilotujący wyścig miał zawieźć ze sobą na szczyt Śnieżki, by po wyścigu móc ubrać się w ciepłe i suche rzeczy w oczekiwaniu na zjazd. Ewa wstała chwilę po mnie i byłem jej niesamowicie wdzięczny za fakt, że w momencie, gdy ja szedłem w górę ulicy oddać do biura zawodów depozyt, to ona zajęła się przygotowaniem dla mnie śniadania i chwała jej za to. Dobre śniadanie, uszykowanie podstawowych rzeczy - to rzeczy tak ważne, a jednocześnie tak nieznośnie ciążące w obliczu tego, że trzeba przygotować jeszcze sobie odpowiednie rzeczy, złożyć do kupy rower, dobrać wyposażenie, itd. - gdybym miał to robić sam, musiałbym wstać chyba z godzinę wcześniej, co po tak nieprzespanej nocy nie byłoby ani łatwe, ani przyjemne. Dziękuję Słońce :)

Śniadanie jadłem obserwując nieprzemijający opad deszczu. Pomału jednak zaczęła narastać we mnie nadzieja, ponieważ najnowsze prognozy mówiły o zaniknięciu opadów już po godzinie 9.00, czyli na godzinę przed startem. Inna kwestia, że wiatr bardzo się uspokoił i był w zasadzie pomijalny. Obawiałem się jednak chłodu, ale (jak się później okazało) zupełnie niesłusznie. Ubrałem się w długie ciuchy, zupełnie słusznie sądząc, że im wyżej, tym chłodniej. Poszliśmy na miejsce startu. Dokonałem chwilowej rozgrzewki, podjechałem sobie pod niewielkie wzniesienie przy głównym deptaku, zjechałem także dwa razy, by sprawdzić poprawność działania wszelkich mechanizmów roweru, po czym ustawiłem się w sektorze, gdzieś poza połową stawki. Wtedy jeszcze myślałem, że to dobry pomysł - wszak nie miałem jeszcze doświadczenia w wyścigach w górach i obawiałem się, że na przedzie mógłbym wszystkim przeszkadzać. Pokorna ze mnie bestia, ale też trochę... nie wiem, głupia?



Pożegnałem się z Ewą, która stojąc z boku obserwowała start wraz z innymi kibicami. Jeszcze chwila do startu iiiii... ruszyli!

Pamiętacie zwolnione tempo słowa "ruszyli" kabaretu "Ani Mru Mru" w ich słynnym skeczu "Supermarket"?
No właśnie. Tak to wyglądało. Trochę farsa, bo ruch był, hmmm... zaledwie znikomy, przynajmniej w miejscu, z którego startowałem ja :D

Stawka bardzo pomału ruszyła pod górę, a ja od samego początku miałem problem z osobami, które ewidentnie albo się ślamazarzyły, albo nie ustępowały miejsca szybszym. O zgrozo - ciekawe, ile osób z drugiej strony miało później podobne problemy ze mną :D Cały czas jednak, trochę nazbyt pokornie w stosunku do siebie, powtarzałem w myślach: "nie szarżuj, teraz szalejesz, a później opadniesz z sił i wszyscy za plecami będą musieli cię wyprzedzać!". W tej myśli trwałem zaledwie kilka minut, ponieważ - ze zdziwieniem - stwierdziłem, że albo to ze mną nie jest tak tragicznie, albo z innymi uczestnikami było trochę gorzej, ale o dziwo wielu z nich wyprzedzałem przez pierwsze dwa kilometry, nie będąc jednocześnie wyprzedzanym przez nikogo innego.

Faktycznie jednak, tego dnia czułem się idealnie. Fizycznie nic mi nie dolegało, pogoda zdawała się kształtować całkowicie po mojej (i pewnie nie tylko mojej) myśli, sprzęt pracował idealnie - nic dziwnego, że w mojej głowie ciągle kołatała myśl: "jest tak dobrze, że coś tu się chyba zaraz spierdoli". Parłem przed siebie - ustabilizowałem tempo na spokojne, ale stabilne 15 km/h i oczekiwałem na pierwsze trudności terenowe, do których nieuchronnie docieraliśmy. I oto nastały... wraz z podjazdem koło kościoła Wang - nachylenie wzrosło znacznie, a wraz z nim pojawiła się drobna, lecz bardzo równa, kostka kamienna, która jednak wszystkich utwierdziła w przekonaniu, że oto dość tego dobrego - prawdziwą rywalizację (głównie ze samym sobą) czas zacząć!

Zaczęło się robić naprawdę ciężko. Wciąż jednak było na tyle dobrze, że trzymałem równe tempo i sporadycznie wyprzedzałem pojedynczych zawodników. Łańcuch wylądował na najniższej tarczy z przodu. Do największej z tyłu brakowało już tylko jednego kliknięcia manetką. Dziwne, ale po raz pierwszy w życiu obawiałem się, że... może zabraknąć mi przełożeń. Trzymałem stałe tempo, które teraz wynosiło zaledwie 8 km/h, ale wciąż pozwalało na wyprzedzanie. Chyba właśnie fakt, że wciąż - pomimo ślimaczego tempa - zostawiałem za sobą wciąż kolejnych zawodników powodował, że nogi posłusznie podtrzymywały tempo, a moje morale szybowało - chyba nawet wyżej, niż sięga szczyt Śnieżki. Wzrok miałem przykuty do najbliższych dwóch metrów przed sobą, by unikać coraz większych nierówności i dziur pomiędzy bardzo już nierównymi kawałkami głazów, które zastąpiły piękny, równy, kamienny bruk znany mi sprzed świątyni Wang. Coś zaczęło kapać na ramę i ściekać po niej ciurkiem. Po zaledwie dwóch sekundach namysłu dostrzegłem, że to nie deszcz, nie mgła, nie wysoka wilgoć, nie krople lecące z otaczających nas drzew, ale mój własny pot zalewał mi skutecznie oczy i strumieniem leciał w dół po twarzy.

Zaskakująco - moje tempo nie spadało, zawodników wciąż wyprzedzałem, nogi posłusznie kręciły a ręce kurczowo trzymały się kierownicy. Przy takim nachyleniu zacząłem odczuwać coś nowego - coś, czego dotąd na rowerze nie było dane mi odczuć, a mianowicie - ból... kręgosłupa. Tak, kręgosłupa, który obciążony nienaturalnie nachyloną sylwetką ciała, walczącego z grawitacją usilnie ciągnącą mnie wraz z rowerem w dół, pomału zaczynał błagać o litość. Sprawy nie ułatwiał również fakt, że jechałem przecież po nierównych i śliskich kamieniach, na których rower (za sprawą wysokiego ciśnienia powietrza w oponach i zablokowanego na okoliczność podjazdu amortyzatora) podskakiwał, a ja wraz z nim. Nie dawałem się jednak. Na horyzoncie zamajaczył przeszło stumetrowy, pierwszy jak do tej pory, płaski fragment drogi. Ulga pojawiła się na twarzy wszystkich. Ja sam wrzuciłem nawet blat i kilka biegów wyżej z tyłu, by rozpędzić rower do przeszło 30 km/h na tym krótkim fragmencie drogi. Impet rozpędu niewiele mi jednak dał - następny poziom nachylenia był jeszcze większy, niż poprzedni. Po raz kolejny - mała tarcza z przodu, największa z tyłu i ta sama mina człowieka, któremu wycinają nerkę żywcem pojawiła się na mojej twarzy. Nogi nie protestowały, kręgosłup natomiast krzyczał: "kurwa, co z tobą nie tak?!" - wybaczcie wulgaryzmy, ale gdyby kręgosłup miał głos, powiedziałby dokładnie coś takiego. Parłem dalej do przodu. Pomału zaczęła ogarniać nas gęsta mgła. Zacząłem widzieć raptem jednego zawodnika przed sobą, za sobą ludzi już tylko słyszałem.

Dobijając do ósmego kilometra trasy, natrafiliśmy na konkretną ściankę, podczas pokonywania której tempo spadło do żałosnych 6 km/h, jednak wciąż było to nachylenie, które nie zmuszało mnie do wstawania z siodła, ani tym bardziej do schodzenia z roweru. W końcu jednak pojawiło się zbawienie - bufet przy schronisku. Chwyciłem w dłoń oferowaną przez obsługę porcję wody i wlałem ją sobie haustem do ust. Chwilę później nastąpił cud, zbawienie, coś nieprzeciętnie pięknego, co można zawrzeć w słowie "ulga" ze względu na okoliczności, a mianowicie... zjazd. Nie był on stromy, ponadto był usłany mocno wystającymi z trasy, bardzo nierównymi, mokrymi i śliskimi kamieniami, a sprawy nie ułatwiał fakt, że przecież cały szlak, od samego startu wyścigu, do samego jego końca, nie był wyłączony z ruchu turystycznego - trzeba więc było przy prędkościach dochodzących do prawie 50 km/h w gęstej mgle i przy tak zdradliwej nawierzchni uważać nie tylko na siebie i na innych, szarżujących uczestników wyścigu, ale także na turystów, którzy pojawiali się niejako znikąd.

Tuż za tym szaleńczym zjazdem, na którym każdy z nas w kilka sekund zrobił to, co w warunkach podjazdu zajmuje minuty, znowu pojawił się podjazd, ale nie był on stromy i o dziwo przejechałem go ze średnią tarczą z przodu. Mijając w gęstej mgle Dom Śląski nabrałem nadziei - byłem już u podnóża Śnieżki, to ostatnia prosta przed metą!



Licznik przekroczył już na zjeździe dziesiąty kilometr, teraz przeszkody nie stanowiły dla mnie już ani płuca, którym brakowało oddechu w tym szalonym tempie, ani kręgosłup, który postanowił przestać boleć (a może to endorfiny zastąpiły ból?) - teraz liczył się już fakt, że nie mogę się poddać i na metę MUSZĘ dojechać za wszelką cenę bez schodzenia z roweru, bez odpinania się od pedałów - z tarczą, a nie na tarczy. Zacząłem mijać zjeżdżających już w dół zawodników, którzy zgodnie z regulaminem wyścig zakończyli i - po dekoracji okolicznościowym medalem i chwili odpoczynku - dostali nakaz powrotu do podnóża góry, do Domu Śląskiego, gdzie mieściła się ostateczna lokalizacja grupująca wszystkich zawodników po wyścigu, w oczekiwaniu na wspólny zjazd.

Mijałem przedostatni łuk - stąd było widać szczyt doskonale, ponieważ na tej wysokości mgła nie zasłaniała już niczego. Byłem tak blisko celu! Nieoczekiwanie jednak dla mnie, trasa zaczęła zmieniać nachylenie na niebezpieczne dla mojego planu - brakło mi przełożeń w rowerze, a z przyjemnością zredukowałbym bieg o jeszcze jeden, byle móc choć odrobinę zwiększyć kadencję, która spadła do tak niskiego poziomu, że milisekunda słabości mogła kosztować mnie stójkę i upadek z powodu całkowitego zatrzymania się.



Ostatnie dwadzieścia metrów do mety i kumulacja - podjazd wydawał mi się niemal pionowy! Naprężyłem w wysiłku wszystkie mięśnie i, dając z siebie wszystko, zdecydowanie parłem do przodu. Szedłem niemal w trupa, co dość zabawnie brzmi zważywszy na fakt, że ledwie się poruszałem. Piętnaście metrów. Okrzyki kibiców, którzy nie oszczędzali dopingu nikomu, kto dał z siebie wszystko, byle na metę wpaść jadąc na rowerze, a nie wprowadzając go piechotą. Dziesięć metrów. "Dalej, allez, dasz radę!" - no co, ja k**wa nie dam rady? Ja?!

Stało się. Przekroczyłem próg pomiaru czasowego. Zatrzymałem się. Organizm przez pierwsze trzy sekundy nie mógł pojąć, dlaczego wszystkie mięśnie, napięte w skrajnym wysiłku od przeszło godziny, nagle rozluźniają się, by móc nareszcie odpocząć. Z twarzy cieknie mi pot, zęby mimowolnie szczerzą się - nareszcie w uśmiechu, zmywając z twarzy grymas zaciśniętej szczęki. Udało się! Dojechałem na metę! Nie zawiódł organizm, nie zawiódł sprzęt, a i ja nie byłem już więcej "kolarskim prawiczkiem" - mam na koncie swoją pierwszą w życiu, prawdziwą górę :)

Przyjąłem z rąk organizatorów medal i rozejrzałem się wokół. Widok szczęśliwych twarzy ludzi, którzy szczęśliwie dotarli tutaj przede mną - to widok znany mi z innych wyścigów. Tak właśnie działają endorfiny, których morze zalewa człowieka w momencie, gdy ukończy pomyślnie jakąś rywalizację. Ważne jednak było to, tak bardzo dla mnie nietypowe, otoczenie całości - szczyt góry, wspaniały krajobraz rozciągający się po horyzont - to była prawdziwa nagroda za ten trud i - tak dotąd mi nieznany - masakryczny wysiłek dla organizmu, na który pomimo faktu, że okazałem się być przygotowanym, to jednak nie miałem okazji dotąd odczuć czegoś równie ciężkiego na własnej skórze. Odstawiłem rower i chwyciłem telefon, by oznajmić Ewie swój sukces.



Po telefonie uznałem, że wypadałoby poprosić kogoś o pamiątkowe zdjęcie, wszak niecodziennie wjeżdża się na Śnieżkę rowerem ;)



Udałem się na chwilę odpoczynku. Po dziś dzień pozostaję w szoku, jak mój organizm to zniósł. Mięśnie zarzynane przez ponad godzinę ponad skraj swoich możliwości, po przejechaniu linii mety zachowywały się wzorowo, nie osłabły, nie bolały, jak zwykły to robić po jakichś szybkich maratonach. Zadziwiająco miałem w sobie nadal mnóstwo energii. Kilkuminutowy odpoczynek wykorzystałem na zrobienie sobie kilku zdjęć widoczków i podjąłem decyzję o wyruszeniu w drogę powrotną - zgodnie z regulaminem, jako finiszer po krótkim odpoczynku, miałem zjechać (bacząc przy tym na turystów i wciąż ścigających się, innych zawodników) do podnóża góry, miejsca zbiórki koło Domu Śląskiego. Rozpocząłem zatem powolny zjazd, przez pierwszych sto metrów kibicując zawzięcie wraz z tłumem wszystkim tym, którzy walczyli z ostatnimi metrami tego morderczego podjazdu. Kolejnych sto metrów dalej zatrzymałem się na ostatnie zdjęcia z jednym ze współzjeżdżających, czego efektem jest fakt, że mogę tutaj wstawić chociażby to zdjęcie, o:



Zdecydowałem się też na zmniejszenie ciśnienia w oponach, co było niezwykle trafną decyzją - bardziej elastyczna opona pozwoliła pokonywać zjazd o wiele stabilniej i z większą przyczepnością. Po kilku minutach kontrolowanego, niezbyt szybkiego (ze względu na wąską ścieżkę i spory ruch na niej) zjazdu, znalazłem się koło Domu Śląskiego, gdzie odebrałem swój złożony wcześniej w depozyt plecak z ciepłymi i suchymi rzeczami. Zrzuciłem z siebie przepoconą bluzę i koszulkę i nałożyłem na siebie tak przyjemnie suchy, czysty i ciepły strój, zaparkowałem rower pod murem budynku i udałem się po odbiór gorącej herbaty, napojów i drobnej przekąski.

Ach, cudownie było usiąść sobie obok dwóch innych przypadkowych zawodników i przez ponad godzinę móc, w tak pięknych okolicznościach krajobrazu (pomimo, że bardzo zamglonego) porozmawiać o wrażeniach z wyścigu. Bardzo mnie cieszył fakt, że wszyscy byli skorzy do rozmowy. Całe zgromadzenie przypominało koło dyskusyjne, dominującymi tematami był wyścig, szeroko pojęte kolarstwo, znalazło się także coś dla geeków, zapatrzonych w swój (i cudzy) sprzęt. Tak bardzo odmienny stan świadomości od tego obecnego na co dzień...

O godzinie 13.00 z małym haczykiem rozpoczął się kontrolowany przez pojazd pilotujący zjazd całej grupy w kierunku miasta. Przebiegł on spokojnie, ze względu na warunki, jakie obowiązywały na górze w chwili startu. No bo tak:


Widok na Śnieżkę (tak, to to coś wielkiego, czego nie widać za tym trzecim, jeszcze widocznym patykiem)


Widok na Dom Śląski (stoję przecież tuż obok)


Widok na trasę zjazdu

Było zatem ciekawie, ale jak się okazało - zupełnie nie było powodów do obaw. Tym bardziej, że w miarę pokonywania trasy, mgła ulegała rozrzedzaniu. To dziwne, jak bardzo swobodnie ocenia się trasę zjeżdżając po niej, raptem trzy godziny wcześniej wyciskając z siebie absolutnie wszystko, by móc ją pokonać wjeżdżając. Teraz spoglądałem na nią już nie tylko z dużym respektem, ale także z satysfakcją - pokonałem ją.

Moglibyście się zastanawiać - wielkie mi co, podjechał i przeżywa, jakby komunę obalił.
Odczucia mają jednak to do siebie, że są sprawą indywidualną, a na mnie takie - z pozoru błahe - sukcesy, działają bardzo motywująco. :)

Zjazd przebiegł bez zakłóceń, a chwilowy skok adrenaliny zapewniała prędkość przelotowa, jaką uzyskiwaliśmy już poza świątynią Wang, mknąc ku centrum Karpacza szerokimi, asfaltowymi serpentynami. Nie podam jej, bo to już podpadałoby pod paragraf :)

Dotarłem do miejsca startu, gdzie czekała na mnie Ewa. Oboje - odtąd już pieszo - udaliśmy się z powrotem na pole namiotowe, gdzie zwinęliśmy obozowisko, spakowaliśmy wszystko do samochodu, ja skorzystałem z możliwości ogarnięcia się i tak oto mogliśmy powrócić z powrotem do Zasiedmiogórogrodu, w stronę zachodzącego Słońca. I żyli długo i szczęśliwie, amen.



Suche fakty, czyli krótkie podsumowanie.

Koszt zapisu na wyścig to 200 zł. Czy to dużo? Według mnie - tak. W latach ubiegłych ceny były niższe, a (według wielu opinii w Internecie) organizatorzy zapewniali tyle samo, co i w tym roku. Z drugiej jednak strony naprawdę trudno znaleźć okazję do wyścigów na takiej trasie w Polsce - na mało który, tak wysoki górski szczyt można wjechać rowerem! To sprawia, że sama formuła wyścigu jest wyjątkowa i tym bardziej daje to satysfakcję każdemu startującemu.

Trasa prezentowała się następująco:


Według oficjalnych pomiarów, cyferki prezentują się następująco:
Czas: 1h 21m 48s
Miejsce open: 126 (na 323 osoby - sukces, wszak marzyło mi się miejsce gdzieś w połowie stawki :D)
Miejsce w kategorii wiekowej M2: 35 (na 71 osób)



Teraz pewnie długo nie będzie dane mi ujrzeć Śnieżki. Trzeba od niej trochę odpocząć. Niemniej jednak, miło będzie wracać do niej wspomnieniami... :)


Piątek, 24 lipca 2015

Wyprawa-novum z elementami starum, czyli Drawsko 2015

Jeżeli w ogóle istnieje na sali osoba, która zagląda na mojego bloga (nadzieja matką głupich...), to pewnie zdoła zauważyć, że całkiem swobodnie i niewinnie rozpoczynam treść tej notki. Tak jak gdyby nigdy nic. Jakbym żył do tej pory bez żadnych zmian, jakby nic się nie stało, jakby ostatnie kilka miesięcy mojej nieobecności na blogu nie było niczym niezwykłym. Nie będę udawał, że tak było, bo to nieprawda. Sporo się działo od czasu mojego ostatniego wpisu, stąd też moje marne usprawiedliwienie, że zwyczajnie nie miałem kiedy się zabrać za radosne redagowanie tego bełkotu, którym oczy sobie teraz kalasz, Drogi Czytelniku.

Przepraszam, sorry, miskuzi.

Jedziemy z koksem. Powróćmy myślami do czasów, gdy zmysły nasze pieścił lipiec. Pamiętacie to? Zawrotne 15-20 stopni w ciągu dnia, chłodne poranki, deszczowa pogoda, generalnie typowe, polskie lato w sezonie urlopowym. Tłumy wkurzonych rodaków stojących w korkach na nadmorskich trasach, chcących zażyć tak należnego im odpoczynku w przedrożonych i oklepanych nadbałtyckich kurortach, zamiast krótkich spodenek i letnich koszul z palmami a'la miami vice noszących ciepłe polary, okazjonalnie okraszonych zimnym, letnim, polskim deszczem.

Poza tym wielu z Was przypomni sobie również te obrazki, które towarzyszyły nam przed samą wyprawą:


(fot.: Waldemar Wylegalski, Łukasz Gdak, Piotr Rakowski - gloswielkopolski.pl)


(fot.: Waldemar Wylegalski, Łukasz Gdak, Piotr Rakowski - gloswielkopolski.pl)


Co przełożyło się na takie widoki na szlakach:


(fot.: ja)

Była też Stara Gwardia, czyli niezmienny (choć co roku o rok starszy) skład wyprawowiczów-rowerowiczów pod postacią moją, Mateusza, Marcina, Michała i Wojtka. Naprawdę od samego początku nie sądziłem, że ten skład ulegnie zmianie (ba, bałem się, że zrobi się "na minus"), ale życie potrafi mnie zaskakiwać niezwykle pozytywnie i choć początkowe doniesienia mówiły o kilku dodatkowych chętnych osobach, to nie dawałem im wiary. Nadmiar optymizmu u Polaków zawsze urzeczywistnia się tak samo - klapą. Przepadkiem. Pustką. Nicością. Mokrym snem Kononowicza.

Plan wyprawy został wybrany po burzliwych i krwawych negocjacjach prowadzonych przez Wilków z Suchego Lasu, w których ja nie brałem udziału. Zaakceptowany pomysł zakładał przejazd przez Pojezierze Drawskie, czyli slalom przez krainę miliona jezior i miliarda drzew w setkach lasów. Pomysł, który spodoba się każdemu wielbicielowi naszej pięknej, polskiej przyrody.

Dzień Zero nadchodził nieuchronnie i kilka dni przed wyjazdem, gdy ostateczny skład się uformował, nie mogłem uwierzyć, że zapowiadany mały tłum uczestników wcale się nie rozpierzchł i nie rozleciał. Naszą Starą Gwardię w tym roku zasilili więc uczestnicy, opatrzeni kryptonimami Rafał, Tomek i Paweł. Przypomnijmy się zatem (w imieniu starego składu) i poznajmy z Czytelnikami (w imieniu Nowej Trójcy):


Od lewej: Rafał, Tomek, ja, Mati, Marcin, Michał, Paweł i Wojciech. I rower Michała. (fot.: samowyzwalacz)

Dużo ludzi, dużo sprzętu, niemniej entuzjazmu i kilometrów do pokonania, no i niestety równie wiele chmur na niebie wieszczących nieprzyjemny deszcz. Ale co to dla nas. W przeddzień wyjazdu cała ekipa (minus ja i Paweł) zebrała się, by odbyć pre-flight check przy browarze na dachu galerii MM. Dobrze, że mnie tam nie było, bo nie zapomnę zmęczenia, jakiego doświadczyłem tego dnia, a perspektywa pobudki nazajutrz po kilku piwach o piątej rano, by zdążyć na pociąg, nie była niczym przyjemnym. Chociaż pewnie jest czego żałować. Ale czego oczy nie widzą...


Dzień Zero, czyli... dzień pierwszy.
Jakkolwiek pokrętnie brzmi ta matematyka, to właśnie ten dzień jest prologiem naszej wyprawy.



Wstałem wcześnie. Piąta rano nie odrzucała mnie kiedyś tak bardzo, jak teraz. Starzeję się, co odczuwam mocno, bardzo mocno. Jeszcze dwa lata temu, mieszkając z rodzicami, pracując na trzy zmiany, śpiąc po 4h/dobę, potrafiłem wstać o 3.00 rano (w nocy?), wziąć rower i jechać rowerem do pracy prawie 50 km z uśmiechem na pysku. Bynajmniej nie dlatego, że jechałem do pracy. Zwyczajnie czułem się dobrze, paradoksalnie bardzo wyspany i rześki. Teraz z rześkością o tak zabójczej porze bywa naprawdę różnie ;) Zadbałem jednak o to, żeby wyspać się kapkę dłużej, niż desperaci raczący się dzień wcześniej piwem przed podróżą. Rower czekał już przygotowany, zapakowany po brzegi, z sakwą wyładowaną do granic wytrzymałości zamków błyskawicznych. W tym roku przygotowanie bagażu wiązało się także z wzięciem sporej ilości ocieplanej odzieży, bo przecież kto spodziewałby się upałów pod koniec lipca. ;)

Ruszyłem w drogę z domu na dworzec Poznań Główny. Zakres temperatur oddziałujących na mnie w czasie jazdy zamykał się w zakresie od "cokolwiek piździ" do "mogłoby być cieplej". Mój juczny koń zabrał mnie jednak bez żadnych komplikacji do miejsca docelowego.


(fot.: ja)

Nie ważyłem go. Nie chciałem, by rozbolał mnie kręgosłup na widok wartości widocznej na skali.
Wtoczyłem się na peron i rozpoczęło się poszukiwanie wzrokiem znajomych twarzy. Pierwszą z nich - Marcina (a jakżeby inaczej) - ujrzałem przy końcu składu podstawionego w kierunku Krzyża. Nie ja jeden doznałem niemałego szoku widząc, jakim nowoczesnym, czystym i biało-niebieskim szynobusem przyjdzie nam jechać do stacji Krzyż. Jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że PKP pomyślało o komforcie podróżujących. Ostatecznie jednak po przegrupowaniu się już w pociągu z rowerami i ludźmi stwierdziłem, że nadal trochę do ideału brakuje, bo choć pociąg był ładny, nowy i czysty, obsługa miła i uśmiechnięta, to i tak skład nie przewidywał jednorazowego przejazdu "aż tylu" osób z rowerami, wskutek czego było zwyczajnie ciasno. Musieliśmy pozdejmować z naszych rumaków sakwy i skompresować je na tyle, by można było się jako-tako przemieszczać we wnętrzu.


(fot.: ja)



(fot.: Rafał)

Ale nie było to uciążliwe. Podróżowaliśmy tak w atmosferze luksusu w kierunku Krzyża. Po drodze, tuż za Kiekrzem, dosiadł się do nas Paweł, więc zrobiło się jeszcze ciaśniej, ale byliśmy już w komplecie. Mi zwyczajnie brakowało kawy. Manifestowałem potrzebę jej spożycia wszystkiemu i wszystkim dookoła, ale nikt nie był w stanie mnie poratować choćby odrobinką jej substytutu. Wot, zdrowy styl życia rowerzysty. Ech...


(fot.: Marcin)


Do Krzyża dotarliśmy planowo. No i nie zgadniecie...


(fot.: Wojtek)

...tam też nie mieli kawy.

Przytroczyliśmy sakwy z powrotem do rowerów, odbyliśmy ponowną, krótką sesję zapoznawczą (Ty... jakcitam... sorry, nie mam pamięci do imion...) starych rekinów z nowym narybkiem i ruszyliśmy ku przeznaczeniu, w stronę wschodzącego słońca, ku wyzwaniom i przygodzie...

Pierwszy postój zaliczyliśmy przy Biedronce, całe trzy minuty później. Ta sytuacja była czymś absolutnie naturalnym dla Starej Gwardii, jednak wprawiła w konsternację nowo nabytą grupkę zapaleńców, której zapał jak gdyby nieco opadł, bo dało się słyszeć nieśmiałe: "ale potem nie będziemy się już tak często zatrzymywać...?" z ust Pawła. Mnie ta sytuacja natomiast usatysfakcjonowała, ponieważ po raz kolejny dopełniło się dziedzictwo i tradycja naszych wypraw stanowiąca, iż każdy pierwszy przejechany kilometr musi zostać opatrzony minimum dziesięciominutową przerwą pod Biedronką. Co więcej, udało mi się nabyć całkiem przyzwoity zestaw startowy pod postacią mrożonej kawy i bananów i choć kawa mrożona to nie to samo, co świeżo zaparzona, to jednak stanowiła ona dobry substytut tej wysoce pożądanej przez mój organizm substancji.

Po przyspieszonym spożyciu zakupionych produktów, sformowaliśmy wstępnie szyk i ruszyliśmy w podróż, szybko zjeżdżając z publicznych szos na polne i leśne dukty. Jechało się przednio, zadaliśmy sobie średnie tempo i pomału zaczynaliśmy się cieszyć zapachami wilgotnego lasu, promieniami słońca i naprawdę przyjemną, choć momentami odrobinę zbyt piaszczystą, leśną drogą, w której lubiły się zatapiać koła naszych przeładowanych maszyn.


(fot.: Wojtek)

Jechaliśmy tak przez dłuższy czas i poza postojami na większą ilość jedzenia, nie wydarzyło się nic szczególnego. Wszelkie widoki absorbowały nas na tyle, że resztkę uwagi musieliśmy przeznaczyć już tylko na skupieniu się na jeździe i krótkie pogawędki. Nie było czasu na powodowanie wypadków, uszkadzanie rowerów, gubienie się czy pakowanie się w jakieś tarapaty.

Trasa ta zawiodła nas prosto do Drawna, gdzie po przejechaniu już ponad 50 kilometrów, zaplanowaliśmy sobie obiad i odpoczynek. Najpierw jednak musieliśmy przeprowadzić jakiś rekonesans, dlatego też zapytaliśmy przypadkowego przechodnia, gdzie można znaleźć w rejonie jakąś przyzwoitą plażę, czy taka w ogóle jest i jak na nią dotrzeć. W odpowiedzi wysłuchaliśmy bezcennej wskazówki co do jednej z pobliskich lokalizacji, że: "woda czysta, można pływać! Czasami ścieki spuszczają, ale woda czysta". Coś jak: "operacja się udała, pacjent nie żyje". Ciężko się do tego ustosunkować. A może po prostu ciężko mi pojąć niespodziewany entuzjazm tego człowieka? Trudno powiedzieć... wielkiego ducha lokalnego patriotyzmu nie można mu jednak odmówić. Pojechaliśmy obejrzeć tę miejscówkę. Na miejsce dojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami Pana Przechodnia, odkrywając niewielką, dziką i kameralną plażę przy brzegu - na pierwszy rzut oka - naprawdę czystego jeziorka. Widok czystej wody potraktowaliśmy jednak po słowach Pana Przechodnia z wielką rezerwą, decydując się ostatecznie jedynie co najwyżej na zamoczenie stóp, resztę czasu spędzając na słodkim wylegiwaniu się na trawie w cieniu przybrzeżnych drzew.


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: samowyzwalacz)

Taki stan rzeczy nie mógł jednak trwać długo, bo relaks relaksem, ale nasze żołądki miały pierwszeństwo w orzekaniu i zdecydowały, że najwyższa pora coś zjeść. Jako że byliśmy w Drawnie, czyli miejscowości, która bynajmniej nie aspiruje do miana metropolii (przy około 2400 mieszkańcach), nie mogliśmy wybrzydzać. Na centralnym placu miasta (brzmi poważnie, ale całkiem dosłownie opisuje to miejsce) dało się zauważyć wzniesienie, na tym wzniesieniu lipę, a pod ową lipą niewielki budyneczek. Barak, altanę. Zwał jak Zwał. Owy twór architektoniczny opisany został jako "Bar Pod Lipką" i mieścił się na kilkunastu metrach kwadratowych otoczonego niskim płotem placyku. W sensie ten mikrobudynek i przylegające do niego, niewielkie patio.


(fot.: ja)

Jako, że żar lał się z nieba, a z wnętrza baru wydawał się on być jeszcze zwielokrotniony, wybraliśmy opcję wypasu na zewnątrz. Przyznam szczerze, że tak sam bar, jak i jego otoczenie po raz kolejny w historii naszych wypraw (hohoo! tyle ich było, że nie sposób spamiętać...) okazał się bardzo miłym zaskoczeniem. Na pierwszy rzut oka: 3/10. Ocena ogólna po jedzeniu: 9/10. Gesslerowa mogłaby się uczyć. Ale po kolei: pracujące tam dwie, dałbym sobie rękę uciąć, że wciąż nastoletnie dziewczyny, kilka dużych pizz dla wygłodniałych gąb strudzonych drogą cyklistów wyrabiały przy nas, całkowicie na świeżo i ręcznie. Począwszy od zarobienia ciasta, poprzez skrawanie dodatków (ze świeżych warzyw, a nie żadnych mrożonek), aż po skomponowanie całości na życzenie co bardziej wybrednych uczestników. Całość była wypieczona w piecu o temperaturze piekła, a to wszystko przełożyło się na okrzyki zachwytów podczas konsumpcji. I wcale tu nie przesadzam, powodów do narzekania nie było absolutnie żadnych. Świeże ciasto, świeże dodatki, ręczna robota i naprawdę przystępna cena. Jednak najlepsze dopiero miało nastąpić, bowiem panie miały w swoim menu... kawę! Gorącą, rozpuszczalną, z mlekiem, cukrem, łyżeczką do zamieszania i w ogóle! Był to jeden z najszczęśliwszych moich momentów podczas tamtego wyjazdu. Pokrzepiony treściwym i świeżym jedzeniem, zakropionym kawą, byłem w stanie góry przenosić.

Wszystko co dobre, w końcu musiało się skończyć. Żar lał się niemiłosiernie z nieba, ale nie można było czekać, trzeba było jechać póki sprzyjały nam trasa, rowery, zdrowie, siły, jedzenie i kawa. Nawigator w osobie Marcina prowadził nas naprawdę lekkimi, łatwymi, równymi i prostymi asfaltowymi drogami, na których było spokojnie. Nieuchronnie jednak zbliżaliśmy się do drogi krajowej, a tego bardzo, ale to bardzo chcieliśmy uniknąć, ze względu na duże natężenie ruchu i stosunkowo długą kolumnę nas. Zapadła więc decyzja o odbiciu na najbliższą, równoległą do krajowej drogę polną. Wszystko szło pięknie, bo dróżka okazała się być całkiem przyzwoita, tylko końskie muchy swoim okropnym zwyczajem podnosiły wszystkim ciśnienie. W końcu jednak, polna zamieniła się w leśną, a droga w łąkę i krzaki. Cóż to jednak dla nas. Twardo parliśmy w coś, co starało się nas pojmać i usidlić i nie, nie był to harem pięknych długonogich, blondwłosych, słowiańskich panien, ale chęchy - trawska, zarośla i krzaczory.


(fot.: Wojtek)

W ruch poszły przerzutki, nastawione na przełożenia na tyle agresywne, by można było sforsować tą naturalną przeszkodę bez większego wysiłku. Wraz ze zwolnieniem tempa podróży, chyba każdego z nas naszła cicha konsternacja: "a może by tak zawrócić i nie pchać się w to dalej"? Na szczęście głos rozsądku, a właściwie jego brak zadecydowały o tym, że każdy grzecznie parł do przodu, będąc prowadzonym przez Marcina i jego filozofię "no risk - no fun". Jechaliśmy, trawa wkręcała nam się w korby, przerzutki i koła, a omiatane nią nogi systematycznie zwiększały ilość fauny na sobie, bo teraz oprócz końskich much siadały na nich także kleszcze. W końcu jednak dotarliśmy do etapu, który zweryfikował, czyj rower lepiej radzi sobie z takimi przeszkodami terenowymi, czyli podzielił nas na osoby, które były w stanie dalej jechać na rowerze i na tych, którzy zmuszeni byli je pchać. Ważne, że do przodu. W końcu zarośla się... tak jakby skończyły, bo zaczęły się nowe, dużo lepsze i - na zdjęciu autorstwa Wojtka - zdecydowanie bardziej spektakularne.


(fot.: Wojtek)

Zboże rosnące w lipcowym słońcu prezentowało się wyśmienicie. Podążaliśmy za Marcinem, który znalazł w nim szlak zrobiony przez traktor i szybko udało nam się dojechać do naszego kolejnego miejsca postoju, w cieniu pod drzewami przy przejeździe kolejowym. Przerwę wykorzystaliśmy na napicie się, posilenie, wyciągnięcie flory z rowerów i wspomnianej fauny w postaci kleszczy z naszych nóg. Mnie uczepiły się trzy (!) i byłem rekordzistą tego popołudnia.


(fot.: ja)


(fot.: ja)

Sprzątanie i dezynsekcja poszły sprawnie, więc kilka minut później raźno parliśmy dalej przed siebie. Taki stan rzeczy nie mógł jednak długo potrwać, a to za sprawą pionierskiego wydarzenia, którego autorem (zupełnie niechcący) stał się Rafał. A właściwie to jego rower.


(fot.: Marcin)

Przebita dętka? Przełom w historii naszych wypraw. Pierwsza awaria, która na dobre wstrzymała rower jednego z nas - fakt, że na raptem cały kwadrans, ale zawsze!

Zaczęło się robić już trochę późno. Fakt, nie było to alarmujące, aczkolwiek zaczynało z nas wychodzić mimowolne pytanie z mimiką i ciekawością godną Osła ze Shreka, kierowane oczywiście do Marcina: "daleko jeszcze?" - ten sprawdził i oznajmił: "30 kilometrów". Parę chwil później pytania te padały coraz częściej i częściej, za każdym razem od innego Osła tej wyprawy. "No to daleko czy nie?!" - "jeszcze 30 kilometrów!", powtarzał Marcin, tracąc cierpliwość równie szybko, co znany nam wszystkim Shrek. Tak narodziła się nowa Teoria Względności, według której "względem kolejnych pytań o odległość do końca podróży w trakcie jazdy, czas jest wartością wprost proporcjonalnie zmienną, a droga wartością stałą", a w prostych słowach: im później zadawaliśmy to pytanie, tym bardziej wciąż pozostawało nam 30 kilometrów do przebycia. To trochę tak, jak z fizyką kwantową - nie da się wyjaśnić pewnych zjawisk słowami, co nie znaczy, że one nie zachodzą.

Sielanka trwała, pogoda sprzyjała, trasa wyrównała się i utwardziła - pomykaliśmy lokalnymi asfaltami, a ruch był na tyle znikomy, że był nam obojętny. Nigdzie daleko jednak nie dojechaliśmy - wszyscy momentalnie wyhaczyli opcję popluskania się w kusząco czystym jeziorze Krzemień, który swą tonią połyskiwał na nas po naszych prawicach. Krótki "postój na popluskanie się" skończył się dla mnie przerwą na kolejną kawę, dla dwóch innych osób okazją do regularnej kąpieli, dla kolejnego do porządniejszego posiłku, a dla pozostałych... na drzemkę. Kilkudziesięciominutową. No normalnie żyć nie umierać. Twardziele że ho ho!

Słońce jednak nieuchronnie rozpoczynało swoją wędrówkę ku skrajowi horyzontu. To znaczy, wisiało jeszcze całkiem wysoko i ciśnienia nie było, aczkolwiek zrozumieliśmy, że to wyprawa rowerowa do jasnej ciasnej, a nie konwent emerytów, więc spakowaliśmy swoje dupska po raz kolejny na rowery i ruszyliśmy przed siebie. Tempo mieliśmy dobre i stabilne, przecinaliśmy tereny mieszane - łąki i lasy, by pomijać co nudniejsze odcinki asfaltowe. W końcu natrafiliśmy na coś, co Marcin - równie bezsensownie, co i zaskakująco trafnie - nazwał "żwirownią drewna". Ot, kawał placu z betonową pochylnią, gdzie walało się pełno trocin. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy na to nie wleźli. A skoro już tam się wtoczyliśmy, to zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. A nawet dwa.


(fot.: Rafał)


(fot.: samowyzwalacz)

Ta krótka sesja służyła też przegrupowaniu, bo nam się nieco grupka rozciągnęła. Ale jak już się spotkaliśmy wszyscy ponownie i ustabilizowaliśmy nasz poziom fejmu powyższymi fociami na najwyższym możliwym, ruszyliśmy dalej, choć za bardzo to się nie zdążyliśmy rozpędzić, bo napotkaliśmy na sklep, który pozwolił nam zrobić zakupy na wieczorny popas (i popij). Ze sklepu wyszliśmy z brzękiem chleba, kabanosów, pasztetów i innych konserw obijanych o złociste napoje. Kojące dźwięki.

Nie dalej jak kwadrans później znaleźliśmy naszą ostoję na najbliższą noc. Czterogwiazdkowe pole namiotowe, w pięciogwiazdkowej okolicy, z cenami jak za najlepsze apartamenty w Dubaju. Dość powiedzieć, że prysznic płatny był 11 zł za osobę za... 10 minut! Widoki? Cudne. Spokój? Był, a jakże. Woda w jeziorze? Spełniała standardy obszaru Natura 2000, więc mając do wyboru obszar "Prysznic za 11" albo "Jezioro Natura 2000", wybraliśmy opcję o 1989 lepszą i - wzorem Kuźniara - kąpiel była zupełnie za darmo w jeziorze.

Co do tytułowego Novum: rozbijaliśmy się, po raz pierwszy w historii naszych wypraw, za dnia! Bez wspomagaczy w postaci lamp ulicznych i rowerowych. Całości procesu wznoszenia namiotów dopilnowało zachodzące Słońce.


(fot.: samowyzwalacz)


(fot.: ja)


(fot.: ja)

Wieczór był absolutnie przecudowny - ciepły, bezwietrzny, aksamitny niczym muzyka płynąca z wiolonczeli, na której pogrywa cherubin, boskie stworzenie siedzące na poduszce wypełnionej mieszanką waniliowego ptasiego mleczka, zeusowej ambrozji i głosu Tarji Turunen - atmosferę letniego wieczoru w tak pięknych okolicznościach pleneru można było wręcz kroić nożem i pożerać bez umiaru. Powiedziałbym wręcz, że było aż romantycznie, ale zważywszy na fakt, że przebywałem w otoczeniu tylu facetów, powstrzymam się od takiego określenia.

Prognozy pogody były jednak mocno pesymistyczne - widmo nadciągających nieuchronnie burz zmusiło nas do upewnienia się, czy teren, na którym postawiliśmy namioty, pozwoli na odprowadzenie dużych ilości wody oraz czy dobrze zabezpieczyliśmy rowery przed skutkami ulewnego deszczu. Dodatkowo Paweł z Marcinem upewnili się, że rozbili namiot dokładnie nad dużą, ciężką i podejrzanie kruchą gałęzią, którą burza mogłaby zrzucić bez problemu na ich głowy w trakcie snu. Gdy checklista nam się zgadzała, przystąpiliśmy do konsumpcji zawartości siatek wypełnionych wcześniej tego wieczoru w sklepie spożywczym. Rozmowy trwały do zapadnięcia zmroku, gdzie ostatecznie podjęliśmy decyzję, że przespać się to jednak nie jest taki głupi pomysł. Rozeszliśmy się więc do namiotów z nadzieją, że nadchodzące burze nie zrobią nam kuku.


(fot.: ja)


Dzień drugi - burza, minuta spóźnienia i błotne zmagania.

I tak oto nastała noc i poranek - dzień drugi. Dość wcześnie rano, bo około piątej, obudziły mnie (z pewnością wręcz: nas wszystkich) odgłosy podniebnej apokalipsy. Niebo rozdzierane było przez błyskawice, z nieba lał się deszcz, a ja nie miałem głowy do tego by pomyśleć, czy Paweł z Marcinem śpią przykryci wyłącznie swoimi śpiworami, czy także wielkim kawałem drewna, który niczym miecz Damoklesa wisiał nad nimi już od chwili rozbicia namiotu, a który pretendował do bliższego kontaktu z gruntem już "na oko". W głowie miałem dwie kwestie: 1. przewrócić się na drugi bok, 2. zasnąć i spać dalej. No, miałem także cichą nadzieję, że gdy zegarek wskaże godzinę 8.00, która była planowaną godziną opuszczenia naszych ciepłych nor, to deszcz choć odrobinę odpuści.

Nie odpuścił.

Czaszkę przeszył rozdzierający dźwięk budzika. Wyłączyłem to cholerstwo i podrzemałem jeszcze trochę. Szamotanina Mateusza sprawiła jednak, że nie mogłem leżeć dalej biernie, bo od leżenia i analizowania swojego położenia w takich warunkach, zaczyna się robić wyraźnie niewygodnie. A to grunt nierówny, a to pod podłogą namiotu coś uwiera w żebro... trzeba było ostatecznie powiedzieć sobie "dość", zebrać się do kupy i poderwać głowę znad poduszki.

Nałożenie butów przyszło mi z trudem - te dość mocno zawilgotniały, ale w myśl zasady "zawsze może być gorzej" (no co, przecież  mogły całkiem zmoknąć...) nałożyłem je na stopy i starałem przekonać swoje zmysły, że to puchaty dywanik, a nie zimne, trzeszczące buty otulają krańce moich kończyn dolnych. Pomogło. Wyszedłem na dwór, żeby ocenić sytuację.


(fot.: ja)

Było mokro, zimno i padało. Dość mocno padało. Sukcesywnie doliczyłem się wszystkich rozczochranych mord (szczęśliwie żywych, choć ich aparycję przemilczę). Łączyło nas jedno (poza tą nieszczęsną aparycją wykręconej szmaty) - głód w oczach. Nałożyliśmy na głowy co kto miał (kaptury, peleryny, itp.), chwyciliśmy podręczny dobytek i poszliśmy do lokalnego baru z misją napchania kichy czymś ciepłym i dobrym. Każdy wziął sobie po ulubionym zestawie śniadaniowym (rozbudowana oferta zaskakiwała - przypominam o czterogwiazdkowości pola namiotowego), a w oczekiwaniu na zamówienie przyglądaliśmy się, jak daleko potrafi sięgać pojęcie "Novum" tej wyprawy. Ulewny deszcz nie ustępował.


(fot.: ja)


(fot.: ja)

Śniadanie było wyborne, ale ja czułem niedosyt (poczekajcie z tym szyderczym rechotem, aż sobie pójdę...), dlatego postanowiłem zamówić sobie jeszcze jedną porcję, tym razem naleśników. Miałem jednak poważnego pecha - dokonałem tego o godzinie 11.01, jak poinformowała mnie uprzejma pani przy kasie, o całą minutę za późno, bo śniadania wydawano do godziny 11.00. Rozpaczliwie poszukiwałem czasomierza, który odrobinę by się spóźniał i który mógłby się stać moim sprzymierzeńcem w tak słusznej sprawie, ale niestety, na próżno. Wizja wybornych naleśników rozmyła się, niczym deszcz, który jeszcze kwadrans wcześniej zalewał okolicę. Podjęliśmy zatem decyzję o wymarszu z baru celem pakowania obozowiska i wyruszenia w dalszą drogę. Nim tego dokonaliśmy, wskoczyłem jeszcze na szybko do wody. Dopiero po tej akcji poczułem się całkowicie odświeżony i gotowy do dalszej podróży. Pakowaliśmy kolejno przemoczone: ręczniki, pokrowce i namioty na nasze przemoczone rowery i ruszyliśmy przed siebie. Szybko doszliśmy do wniosku, że im prędzej znajdziemy drogę alternatywną do asfaltowej, tym lepiej. Samochody mają to do siebie, że chlapią, a o ile nieochlapanie pojedynczego rowerzysty nie jest niczym szczególnym, o tyle w takiej grupie, jaką stanowiła nasza, ktoś musiał oberwać kroplami zimnej i brudnej cieczy wprost spod kół samochodu. Droga oczywiście się znalazła i to całkiem szybko, więc bez wahania obraliśmy jej tor. Warunki, jakie wytworzyły się na przestrzeni kilku wcześniejszych godzin, były zgoła odmienne od tych, do których przyzwyczaiły nas poprzednie wyprawy.


(fot.: Wojtek)

Było mokro, grząsko, błoto kleiło się do opon, napędów, ram, butów i ubrań, a chlapiąca spod kół woda zmieszana z piachem szybko przemoczyła nam stopy i uświadomiła nas, że może ta poranna kąpiel wcale nie była taka niezbędna. Ale ostatecznie dawało to radochę: wnosiło odrobinę polotu w całe przedsięwzięcie i poczucie, że nie po to odwiedza się za każdym razem różne miejsca, żeby doświadczać wszędzie takich samych wrażeń. Mordy się cieszą, bo niby dlaczego miałyby tego nie robić?


(fot.: Wojtek)


(fot.: Wojtek)

Suma summarum wadą tego wszystkiego były nie warunki atmosferyczne i drogowe (bynajmniej, te przeszły in plus!), ale fakt, że wysoka wilgotność, połączona z rosnącą temperaturą, którą zagwarantowało nam Słońce wychodzące coraz śmielej zza chmur, rozbudziła krwiożercze instynkty wszelkiej maści owadziego dziadostwa, z komarami na czele. Trzeba było być w ruchu, aczkolwiek ten jeden, jedyny postój wykorzystaliśmy na zainstalowanie na naszych nieosłoniętych odzieżą częściach ciała barier ochronnych w postaci przyprawiającego o chorobę płuc i pieczenie w oczach preparatu przeciwko owadom, aplikowanego bezpośrednio na skórę w postaci sprayu. Nie, nie podam nazwy tego specyfiku. Product placement nie będzie miał zastosowania w treści tego wpisu, co to, to nie. No a przynajmniej do momentu, w którym mi za to zapłacą :)

Droga leśna w końcu musiała się jednak skończyć i ponownie wytoczyliśmy się na asfalt, wciąż jednak przebywając w otoczeniu drzew i ich wspaniałego zapachu. Po krótkim czasie jednak coś się zmieniło. Niby drzewa te same, zapachy też, ale powiało odrobinę grozą z pewną dawką niepewności. No bo tak.


(fot.: Wojtek)

Konsternacja była tym większa, że pomimo tablicy po prawej stronie zdjęcia, co dociekliwsi mogli zauważyć też znak szlaku rowerowego na drzewie z lewej strony. Jechać? Nie jechać? Wojsko mówi "no", cywile mówią "yes", a u nas w głowach świta myśl "something is no yes", czyli "coś jest nie tak" :D
Ostatecznie nie wiem, na jakiej podstawie podjęliśmy decyzję o kontynuowaniu podróży pomimo zakazu. Ja osobiście przejechałbym na podstawie wieku oznakowań - to wojskowe wydawało się być znacznie starsze od widocznego malunku na drzewie, stąd wniosek, że może już nie obowiązywać, stanowiąc relikt lat minionych. Taaak... dokładnie tak wytłumaczyłbym to celującemu do mnie z pepeszy plutonowi wojskowemu, będąc przez nich przyłapanym...

Komitetu powitalnego jednak nie było. Ani czołgu, ani amfibii, ani snajpera, ani chociaż gromady szeregowych, ćwiczących gdzieś w pobliżu. Jechaliśmy zupełnie bez przeszkód przed siebie, aż natrafiliśmy na rozstaj dróg, na którym to postanowiliśmy ustalić dalszy kierunek przemieszczania się i - a jakżeby inaczej - wepchnąć w siebie kolejnych kilkaset kalorii. Nie będę ukrywał, te elementy wyprawy są chyba jednymi z najlepszych :D

Każdy zajął się sobą. Jeden studiował mapę, drugi się czymś zajadał nabierając masy, trzeci ją redukował sikając w pobliskich krzakach, czwarty przeprowadzał rekonesans okolicy, piąty poprawiał coś przy rowerze a szósty robił zdjęcie podczas gdy siódmy stawał na głowie ósmemu dając do myślenia, jakby to było, gdyby zawodowo zajmował się akrobatyką, miast spędzać życie przy komputerze w celach zarobkowych. Ośmiu chłopa znalazło se zajęcie pośrodku de facto niczego, a współczesna młodzież narzeka, że się nudzi i że im się nic nie chce...


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: Wojtek)

Po niedługim namyśle obraliśmy kierunek "w prawo" i mknęliśmy w niezmienionej scenerii wprost przed siebie. Pogorszyła się jedynie nawierzchnia i to dość znacznie, bo jak nie rozpadający się asfalt, to wyboczone płyty betonowe skutecznie nas spowalniały i podrzucały na siodełkach, a podskakujące sakwy skutecznie zadbały o to, byśmy musieli stosować niekończące się kontry, by zbalansować niebezpiecznie zmieniające kierunek kierownice naszych rowerów. Droga ta zaprowadziła nas bezpośrednio do Mielenka Drawskiego - miejscowości znanej z absolutnie niczego. No, może poza spożywczakiem ulokowanym przy skrzyżowaniu z jakąś drogą wojewódzką o średnim natężeniu ruchu kołowego. Zatrzymaliśmy się przy wspomnianym spożywczaku, który dobrze pamiętał (zarówno w fasadzie budynku, jego wnętrzu, jak i mentalności pani ekspedientki) czasy minionego ustroju politycznego.


(fot.: Wojtek)

Zaciekawiła nas informacja, że w tym sklepie zasięgniemy interesującej nas wiedzy, jako, że pełnił on oficjalnie funkcję informacji turystycznej. Przeczucia wszyscy mieliśmy jednakowe i nie zawiedliśmy się - na pytanie dotyczące dostępności mapy regionu, usłyszeliśmy od przemiłej pani: "Panie, mapy to ja miała, ale ostatnio wydała rok temu". Podziękowaliśmy za chęci, mimowolnie się uśmiechnęliśmy i postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę.

Nic nas nie goniło, no może poza porą obiadową. Pogoda była stabilnie przeciętna, bo choć chmury nie wróżyły opadów, to nie zapowiadały też grzejącego słońca. Dokuczał nam lekko wiatr, temperatura przybrała dobrze nam znane, letnie, polskie, lipcowe "trochę piździ", nie było więc na co czekać, ani w czym się wylegiwać - pomknęliśmy dalej przed siebie. Wkrótce asfalt ustąpił, bo Marcin skierował nas na polną drogę, ciągnącą się wyraźnie poza zasięg naszego wzroku. Trawiastą, dodajmy. Wąską i niezbyt przystępną. Znowu zaczęło robić się ciekawie. Pogorszony stan nawierzchni nikomu nie przeszkadzał, wprost przeciwnie - w końcu po raz kolejny uwolniliśmy się od samochodów, a na dodatek większość widoków w tym miejscu rekompensowała nam mokrą i błotnistą (pomimo występowania gęstych kęp trawy) papkę pod kołami.


(fot.: ja)

Niezmierzone wprost (czego na zdjęciu nie widać tak dobrze) pola facelii (swoją drogą, dysputa nad tym, co to za rośliny, zajęła nas wszystkich przez dłuższą chwilę, ale nikt nie był w stanie zgadnąć, że co to takiego może być, skoro to nie dzięcielina pała), które naprawdę pięknie komponowały się z większością krajobrazu.


(fot.: Wojtek)

A dlaczego "z większością", a nie całością? Ano dlatego, że w tym kraju przesadny optymizm nie jest wskazany, bo nawet, jeśli człowiek bardzo chce spojrzeć na świat przez różowe okulary, to natura i tak doda od siebie odrobinę brązu pod postacią wielkiej kupy gnoju, o:


(fot.: Marcin)

Śmieszki, heheszki, bo musieliśmy nieco wykpić te, tak bardzo polskie, realia - i ruszyliśmy przed siebie. Nie ujechaliśmy jednak za daleko (zaledwie kilkaset metrów), ponieważ uwagę peletonu przykuł Pan Pszczelarz. Bo dosłownie paru sekundach konsternacji stwierdziłem wraz z połową grupy, że Pan Pszczelarz to taki bardzo klimatyczny widok na tle facelii (nawiasem, dopiero on uświadomił nas, jak ta roślina się nazywa), ale nie ma co poświęcać mu za wiele uwagi, bo jeszcze się wkurzy, że mu czas zabieramy i pszczołami nas poszczuje. Inne zdanie natomiast miał Wojtek, który zamienił parę słów z człowiekiem w kombinezonie i prosząc o możliwość zrobienia zdjęcia sprawił, że ten nawet zapozował, o tak:


(fot.: Wojtek)

Ponownie ruszyliśmy przed siebie. Droga nie należała do najlżejszych - było mokro, grząsko i - w miarę przemieszczania się do przodu - coraz bardziej błotniście. Do tego stopnia, że na podjazdach (częstych i dość stromych) osoby z oponami nieprzystosowanymi do przemierzania takich terenów musiały się poddać, zsiąść z rowerów i prowadzić je, zatapiając w błocie swoje rowery i buty. To spowodowało, że wyraźnie się rozdzieliliśmy - ja, Marcin, Mateusz, Tomek i Rafał parliśmy do przodu mając do dyspozycji rowery mtb, reszta cierpiała mniej lub bardziej próbując kręcić trekingami. Skutek był dość oczywisty: gdy dotarliśmy do rozwidlenia dróg, z którego widać było już początek asfaltowej drogi, zatrzymaliśmy się i oczekiwaliśmy, aż reszta do nas dotrze.


(fot.: ja)



Gdy się przegrupowaliśmy, ktoś (chyba Michał, ale nie pamiętam dokładnie) powiedział, że rzut kamieniem stąd znajduje się miejscowość Lubieszewo, w której znajduje się restauracja wzniesiona w otoczeniu stawów, wypełnionych bo brzegi rybami różnych gatunków, z czego wiele z nich trafia od razu na talerz. Dla mnie osobiście jedzenie było już bardzo wskazane, a wizja świeżo wyciągniętej ryby z wody i skomponowanego z niej dania strasznie cieszyła mnie i moje żądne ofiary trzewia.

Rzut kamieniem później dotarliśmy do tego miejsca. Restauracja o nazwie Ryby Lubie otworzyła przed nami swoje podwoje. Pogoda wyraźnie się poprawiła, zaczęło grzać przyjemnie Słońce, a jego potencjał cieplny rozprowadzał delikatny wiatr. Ustawiliśmy swoje rumaki na miejscach parkingowych i rzuciliśmy się do kasy, do której była już spora kolejka, z racji pory obiadowej no i także z racji popularności (nie bezzasadnej!) tego wspaniałego miejsca. Dopiero teraz można było zauważyć, jak bardzo uświniliśmy swoje bolidy.


(fot.: Rafał)


(fot.: ja)

Czekaliśmy z niecierpliwością na możliwość przedstawienia pani kasjerce naszych kulinarnych preferencji. Ja osobiście czułem, że w tym miejscu przymknę oko na ceny (nie bez przyczyny nie były one niskie) - postanowiłem zjeść tak, by smak pozostał w mej pamięci na dłużej, wybrałem zatem opcję świeżutkiego pstrąga zagryzanego górą frytek, surówek i wielu, wielu innych dobrodziejstw. Rachunek za te wspaniałości do dziś powoduje u mnie delikatny niepokój, a gdy zdarza mi się o nim pomyśleć w nocy, niepokojące głosy syczą mi cicho do ucha "shame on you!" - ale było warto. Cudowne jedzenie, polecam wszystkim, którzy znajdą się kiedykolwiek w tamtym regionie. Doznań smakowych dopełniało piękne otoczenie - mnóstwo wypielęgnowanych trawników okalających sztuczne stawy wypełnione poszczególnymi gatunkami ryb. Przejrzysta woda, tabliczki z opisami... Można się było najeść i zrelaksować.

(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: Michał)

Chwile rozkoszy podniebienia trwały i pamiętam je doskonale. Wszystkie takie momenty mają jednak zawsze wspólny mianownik: za krótko i za mało. No ale cóż, po wybornym jedzeniu trzeba było udać się dalej. Sądzę, że nikogo nie zaskoczę mówiąc, że w siodłach spędziliśmy raptem kilka minut, ponieważ stwierdziliśmy, że należy sobie urządzić popas, czyli, jak to określił Marcin, trawing po jedzingu. No, to sobie to urządziliśmy :)


(fot.: Marcin)


(fot.: Rafał)


(fot.: Rafał)


Skorzystaliśmy także z okazji, by móc nieco doprowadzić nasze rumaki do stanu używalności, zmywając z nich dotychczasowe trudy podróży i dopieszczając łańcuchy odpowiednią ilością oliwki. Popas dość mocno się przeciągnął, ponieważ gdy zdecydowaliśmy się na ruszenie naszych tyłków z miejsca, zegarek wskazywał godzinę 19.00 z hakiem. Do celu mieliśmy tradycyjne, stabilne i absolutnie zaplanowane - trzydzieści kilometrów. A jakżeby inaczej.

Początkowo droga nasza wiodła asfaltem, ale za wszelką cenę chcąc uciec od przekleństwa ruchu samochodowego, skręciliśmy w las. Niby nic szczególnego po drodze się nie działo, no może za wyjątkiem epizodu, który przy odrobinie (nie)szczęścia, lokalna prasa opisywałaby jako "Osiem trupów w lesie", a onet i inne portale internetowe: "Szok! Tego nie mogli się spodziewać! Puknął ośmiu naraz! (GALERIA, VIDEO)" - zwyczajnie jakiś facet, jadący sobie terenówką z niedowładem hamulców i nadmiarem nagromadzonej energii kinetycznej, z wektorem skierowanym w naszą grupę, omal nas nie zabił w środku jakiegoś zapyziałego lasu. Na szczęście udało mu się skontrować kierownicą, nam (każdemu z osobna) także i wszyscy wyszli z tego bez szwanku, choć z odrobinę podniesionym poziomem adrenaliny, no i agresji pod postacią wiązanki nieparlamentarnych epitetów pod kierunkiem owego kierowcy.


(fot.: Wojtek)

Tak oto dojechaliśmy do Czaplinka - miejscowości, w której mieściła się nasza ostoja na najbliższy wieczór, noc i poranek. Chwilę wcześniej dokonawszy zakupów w lokalnym spożywczaku, przystąpiliśmy do rozbijania namiotów, zabezpieczania dobytku oraz ogarnięcia się. Pole namiotowe znowu najwyższej klasy, ale dużo bardziej zatłoczone, niż poprzednie, choć wcale nie było ono mniej spokojne. Przede wszystkim natomiast ludzkie ceny sprawiły, że uśpiony w porze obiadowej Wewnętrzny Kuźniar wciąż spał spokojnie w każdym z nas i z przyjemnością skorzystaliśmy z dobrodziejstw tamtejszych pryszniców, żeby doprowadzić się do porządku. Przydała się także opcja zasilania przy namiotach, która pozwoliła naładować nasze zmęczone telefony, nawigacje i inne przyrządy.


(fot.: Marcin)


(fot.: Rafał)

Tradycyjnie już, po zapadnięciu zmroku obradowaliśmy przy namiotach przy złocistym napoju, pałaszując zgromadzony prowiant i rozmawiając. Przenikliwy chłód lipcowej nocy dość szybko zmusił nas do zamelinowania się w swoich norach. Ja osobiście spałem bardzo stabilnym snem, raz tylko przerwanym chrapaniem z sąsiedniego namiotu - chrapaniem akustycznie przywodzącym na myśl pracę sekwencyjnej prasy hydraulicznej w połączeniu z odgłosami jelenia na rykowisku. Brzmiało to jak walka o życie. Serio, myślałem, że facet zaraz umrze. Nic takiego jednak nie nastąpiło - rano żaden z nas nie zaobserwował w otoczeniu naszego obozowiska karawanu i prokuratora, przeczesującego sąsiedni namiot.



Dzień trzeci - syberyjski poranek, kebab i Call of Duty.

"Kieleckie" - pomyślałem. Piździło niemiłosiernie. A nawet nie zdążyłem się wyszarpać z objęć śpiwora. Ciepłych, przytulnych objęć. Na zewnątrz namiotu szalał wiatr. Rzekłbym nawet, że to nie po bożemu, tak nieludzko zaczynać niedzielę. Budzik jednak był bardzo przekonujący, a ja z (mizernego, ale zawsze) doświadczenia wiedziałem, że jak nie wyczołgam się ze śpiwora teraz, to po prostu przedłużę sobie męczarnię. No to hop - wypadłem na zewnątrz i zesztywniałem. Pomimo faktu, że ubrałem się dość grubo, bo w długie spodnie i ciepłą bluzę, to (jeszcze odrobinę zaspany) organizm został przyszpilony mroźnymi powiewami wiatru. Lato w swej pełnej krasie. Pocieszyłem się faktem, że nie ja jeden cierpiałem. Wojtek wyraźnie się poddał, wyciągając swój ostatni bastion w walce z zimnem w postaci folii ochronnej, natomiast Paweł miał zapędy szamańskie i - na przekór pogodzie - smarował się olejkiem do opalania. Że niby zaklinał Słońce, które miało się dzięki temu objawić i ogrzewać naszą podróżną ekipę.

(fot.: Marcin)

Efekt wywołało to jednak jedyny słuszny w tej długości i szerokości geograficznej. Sztuka szamańska w naszym kraju zwyczajnie nie działa, miast tego zadziałało Prawo Murphy'ego, w myśl którego jeżeli coś ma pójść pomyślnie, to tak naprawdę sprawy potoczą się w zupełnie przeciwnym kierunku. Ot, do wiatru doszedł deszcz. Paweł mógł równie dobrze umyć jakiś samochód - ściągnąłby na nas równie wielkie i wydajne chmury. Ale należy się plusik za dobre chęci.

Śniadanie szło nam mozolnie (plusem był fakt, że można było dostać w mieszczącym się na terenie pola namiotowego barze kubek gorącej kawy, tak potrzebnej do porannego rozruchu organizmu), pakowanie jeszcze gorzej (ze względu na przelotny deszcz i silny, mroźny wiatr), ale jakimś cudem po godzinie szamotaniny z całym naszym dobytkiem, opakowani w szczelne i ciepłe stroje, ruszyliśmy dziarsko przed siebie.

Niecałe trzy minuty później doszliśmy do wniosku, że wystarczy już tego dobrego i trzeba zrobić postój. Padło na stację benzynową, gdzie chętni (wśród których znalazłem się ja) wciągnęli po hot-dogu i dodatkowej porcji kawy. Mówcie co chcecie, ale w takim przypadku jest to niesamowity zastrzyk energii. To pozwoliło nam wykrzesać z siebie dużo więcej, niż jeszcze parę chwil wcześniej, bo gdy przyszło co do czego i po paru kilometrach napotkaliśmy na serię podjazdów, Paweł, nabywszy nowej, dotąd nieznanej mu mocy w nogach, zerwał łańcuch w rowerze. No, może też poniekąd przyczynił się do tego fakt, że podczas podjazdu postanowił dokonać ostrej redukcji tylną przerzutką, co (jak wszyscy dobrze wiemy) bardzo łatwo uśmierca napęd, ale oj tam - nie po to to wszystko piszę, żeby wytknąć mu szkolny błąd :D Wszak sam słynę z akcji w stylu "przywalił w słup na prostej drodze..."


(fot.: ja)

Rach-ciach skuwaczem, pozbyliśmy się dwóch ogniwek łańcucha i Pawła "emeryt" znów parł przed siebie. Dalsza droga (na szczęście już bez podjazdów, ale za to piaszczysta i polna w większej części) przebiegła bez większych przygód, no może poza konspiracyjnym: "o nie! pomnik! szybko, odwróćcie uwagę Wojtka, żeby... aaa, eech, nieważne, zobaczył" - i "cyk, cyk" - Wojtek realizował swą fotograficzną psychozę w każdym nadającym się do tego miejscu. Powodowało to przestoje, ale ja osobiście nie mam mu tego za złe - przynajmniej z perspektywy czasu ma to tę zaletę, że jest na czym oprzeć swoje wspomnienia z podróży :)

Kilka kilometrów przed Bornym Sulinowem znowu zmieniliśmy rodzaj drogi na dziurawo-asfaltowy. Sam fakt, że zbliżaliśmy się do postsowieckiego miasteczka, które od zawsze chciałem zobaczyć, był dla mnie nie lada gratką. Drogę przemierzaliśmy tkwiąc w otoczeniu gęsto porastających ten region Polski lasów - dobrze więc widać, dlaczego miasteczko, które było tajemnicą minionego ustroju, warto było wybudować właśnie tam. Gęste zadrzewienie uniemożliwiało docieranie w tamto miejsce w sposób inny, niż tylko poprzez przemieszczanie się tylko oficjalnie wytyczonymi szlakami, co ułatwiało potencjalną identyfikację nieproszonych gości w tej (byłej już) strefie zamkniętej.


(fot.: ja)

Nim jednak dotarliśmy do granic tej miejscowości, odbiliśmy nieco w kierunku rzeki Piławy, by zobaczyć postsowieckie konstrukcje wybudowane na niej w otoczeniu tak pięknych okoliczności przyrody. Po drodze do tego miejsca Mateusz zaliczył przepiękne OTB, które było dane zobaczyć tylko nielicznym. Poza pobrudzonym strojem i dłońmi nic mu się jednak nie stało, więc tak szybko, jak się wywrócił, tak szybko powrócił do pionu i popędził z nami w kierunku rzeki. Zaparkowaliśmy rowery i zeszliśmy w kierunku koryta.


Oooo, paaanie... a kto to panu tak spierdolił? (fot.: Marcin)


(fot.: Marcin)


(fot.: Marcin)


(fot.: Marcin)

Gdzieś w tle, w górze rzeki majaczyły sylwetki kajakarzy. Co jak co, ale rzeka na spływ kajakowy była pierwsza klasa. Może kiedyś...

Obejrzeliśmy, narobiliśmy zdjęć, poszliśmy więc z powrotem do naszych rowerów, żeby nie czuły się samotne i ruszyliśmy dalej, wypatrując coraz chętniej i natarczywiej obiadu, bo pora była już słuszna, a dla naszych organizmów poranek nie był zbyt łaskawy. Ani fakt, że chyba żaden z nas nie najadł się rano jak należy.

Wkroczyliśmy na terytorium Bornego Sulinowa. Coś, co jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych było nie do pomyślenia, tego dnia dokonaliśmy jak gdyby nigdy nic, na rowerach. Poza obiadem, wypatrywałem okazji do przyjrzenia się pozostałościom po Sowietach z okresu ich panowania nad tym regionem. Postmodernistyczne budowle, ta specyficzna architektura, no i trochę post apokaliptycznego klimatu - tego wypatrywałem w pierwszej kolejności (poza obiadem rzecz jasna). Doszliśmy do wniosku, że obiad ma pierwszeństwo, zatem na samym wlocie do miasta pozwoliłem sobie zrobić zdjęcie budynku, który już zapowiadał mi świetne widoki:



po czym ruszyliśmy wgłąb miejscowości, w poszukiwaniu ciepłej i treściwej strawy. Takową odnaleźliśmy w połowie miasta. Dla wszystkich oprócz mnie, miejscem zbawienia dla żołądków był bar serwujący pierogi pod wieloma postaciami. Ja jestem tradycjonalistą, dlatego wylądowałem w położonym obok barze specjalizującym się w serwowaniu tradycyjnego, polskiego, bardzo obfitego kebaba z frytkami. Za 12 złotych miałem wyżerkę życia, pół kilograma wspaniałości na papierowym talerzu, których miało mi wystarczyć aż do wieczora, kiedy to kolację miałem zjeść już w domu. Mankamentem baru wybranego przeze mnie był niewątpliwie brak miejsca siedzącego wewnątrz lokalu, więc zmuszony byłem do konsumpcji na zewnątrz, przy akompaniamencie wciąż dziwnie lodowatego wiatru, który nijak nie zmienił się od samego rana, no może za wyjątkiem intensywności - teraz wiał jakby mocniej. Z drugiej strony twardziele nie potrzebują takich rzeczy. Bo tylko prawdziwi twardziele jedzą coś, co zmusza ich do stania w chłodzie i pozwala przypuszczać, że pieczenie sosu będzie odczuwane drugi raz w niedalekiej przyszłości. Ja skończyłem swój posiłek względnie szybko (nieee, wcale nie przez chłód panujący na dworze), by czym prędzej dołączyć do moich towarzyszy, którzy zajadali się z iście angielską flegmą wytworami pierogarni, która otulała przybyszy swym ciepłem i takim domowym, przyjemnym wystrojem. To prawda co mówią, że osiedlanie araba wcale przyjemnym doświadczeniem nie jest...

Po skończonym (tym razem przez wszystkich) posiłku, ruszyliśmy w kierunku głównej arterii miasta, z której rozpościerał się widok na opuszczony kompleks budynków - w większości w stanie surowym, bez pokryć dachowych i stolarki okiennej. Widok ten nierozerwalnie kojarzy mi się z grą Call of Duty, a zwłaszcza z mapą nawiązującą do bitew o dom Pawłowa.


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: ja)


(fot.: Marcin)


Klimatu temu miejscu dodawała aura - dopiero teraz okazała się ona jakimś plusem. W cieniu ciężkich chmur budynki te wyglądały jak stara wizja nuklearnej wojny. A może to tylko ja mam zbyt bujną wyobraźnię...

Chłopaków za bardzo te budynki jednak nie zainteresowały - po podejściu doń i stwierdzeniu, że śmierdzą żulem, zarządzili odwrót, a mnie nie pozostało nic innego, jak tylko trzymanie się grupy. Ruszyliśmy więc celem pokonania ostatniego odcinka naszej wyprawy - z Bornego Sulinowa do Szczecinka, gdzie nabyć mieliśmy bilety na pociąg powrotny prosto do Poznania. Droga ta nie dostarczała nam jakiś szczególnych wrażeń - poza epizodem z pokonywaniem kolumną odcinka drogi krajowej, której nijak nie mogliśmy alternatywnie objechać, a podczas to której kierowcy prześcigali się w tym, który ominie nas bliżej, lub ostatecznie zahaczy którymś elementem samochodu. Na szczęście jednak do niczego takiego nie doszło, chociaż były momenty, które niejednemu z nas podniosły ciśnienie. W Szczecinku dokonaliśmy zakupu biletów i postanowiliśmy, że korzystniej dla nas będzie wsiąść o jedną stację wcześniej, by wcisnąć się do pociągu jeszcze zanim tłumy, które ruszą ze Szczecinka w kierunku Poznania, pozajmują nam w nim miejsca. Tak też zrobiliśmy i - z międzylądowaniem na mijanej po drodze stacji benzynowej celem nabycia kawy - dojechaliśmy do stacji Szczecinek-Chyże, gdzie wpakowaliśmy się do wiekowego, ale wciąż jarego składu, niestety dzieląc się na dwie grupki - jedna zawędrowała na koniec składu, a druga zmuszona była zająć miejsca mniej-więcej na jego środku, co nas trwale rozdzieliło na okres całej podróży.

Z powrotu pamiętam jedynie tyle, że było ciasno, ale mimo wszystko raźnie. Był wesoły Pan Konduktor, były naprawdę fajne widoki za oknem i aura, niejako na złość, zaczęła przybierać w godzinach wieczornych dużo cieplejsze barwy (i temperatury). W końcu, po dość długiej podróży, nasz okręt dobił do przystani Poznań Główny, gdzie udało nam się jeszcze po raz ostatni przegrupować celem zrobienia zdjęcia (ale już bez Pawła, który wysiadł parę stacji wcześniej):


(fot.: samowyzwalacz)

po czym uścisnęliśmy sobie dłonie, podziękowaliśmy za wspólnie spędzony czas i rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. Później czekała nas już proza życia: pranie, wietrzenie, przepakowywanie, czyszczenie, mycie, konsumpcja i... miłe rozpamiętywanie całego wyjazdu.



Epilog.

Pomimo faktu, że podróż tę opisuję niemal w rok po jej zakończeniu, wciąż mam w głowie tak wiele drobnych szczegółów z jej przebiegu. Świadczy to jedynie o tym, że warto kolekcjonować takie wspomnienia. Wspomnienia z trasy, wspomnienia związane z epizodami na trasie oraz wspomnienia związane z ludźmi. Dziękuję Wam wszystkim za wspólną podróż, dzięki każdemu z osobna za nowe, bądź odświeżone znajomości! W przededniu następnej wyprawy, nie pozostaje mi nic innego, jak z przyjemnością oddać tę część naszej wspólnej historii do publikacji i oczekiwać kolejnych wspólnych przygód - już niebawem.



Krótko o wyprawie.

Pokonaliśmy około 260 km i widać tutaj tendencję spadkową - co roku tych kilometrów jakby ubywa :D co nie zmienia faktu, że wcale nie spada "jakość" tych wypraw. Towarzystwo mamy zawsze zgrane, pewne doświadczenia pozostają na zawsze w naszej pamięci, a i fakt, że każdy kończy podróż z uśmiechem na ustach i z zapewnieniem, że "zobaczymy się w przyszłym roku" tylko ten fakt potwierdza.

Wyprawa novum - bo z elementami dla nas nowymi, pod wieloma względami... :)

Trasa prezentowała się następująco:




Zachęcam także wszystkich gorąco do przeczytania opowieści z tej wyprawy autorstwa Marcina na jego blogu!


Marcin podzielił opis wyprawy na cztery części, ale koncepcję miał zupełnie odwrotną do mojej: maksimum przekazu przy minimum treści (bez uszczerbku na jakości!) - polecam dla tych, którzy na co dzień wyznają filozofię tl;dr i boją się opasłych tekstów, z których tworzyć można równie opasłe tomy:


Część I / Część II / Część III / Część IV
Niedziela, 12 lipca 2015

2 w skali Błotny'ego, 8 w skali Mokry'ego i 10 w skali Kurzy'ego - Gogol MTB Binduga

Nie skłamię chyba jak powiem, że druga niedziela lipca była jedną z najcieplejszych spośród niedziel, które spędziłem na jakimś wyścigu (a mówię tak, jakbym na nie wiadomo ilu ich był, hoho). O ile nie najcieplejsza. To taka miła odmiana, czyż nie? Wstałem rano, zapakowałem wszelki ekwipunek do i na samochód i ruszyłem ku miejscowości Mściszewo - niewielkiej, położonej obok Murowanej Gośliny, tuż przy prawym brzegu Warty.

Wyruszyłem niestety samotnie - bo choć jedno Słońce wisiało wysoko na niebie i grzało ku mej uciesze, to drugie spędza urlop poza miastem i nie mogło ze mną jechać, a szkoda. Wyruszyłem dostatecznie wcześnie, więc nie musiałem gnać na złamanie karku. Na miejscu byłem około godziny 10.00 i jak się okazało - dobrze zrobiłem. Parkingi zlokalizowano dość daleko od miasteczka startowego (kilkaset metrów to niezły spacer, jeżeli ma się jeszcze przed sobą pójście do biura zawodów, oczekiwanie w kolejce, zapisy i powrót do auta, by rozpocząć przygotowania do wyścigu), ale miejsca było multum i nie trzeba było szukać odrobiny przestrzeni dla samochodu, jak w Mosinie, gdzie choć źle nie było, to nie było też rewelacyjnie.

Miasteczka startowe u Gogola to na każdym swym metrze kwadratowym centrum informacji globalnej. Monotonny, acz wyraźny i nigdy zmęczony głos pana Kurka poinformował wszystkich, że na starcie do walki stanie niemal 700 cyklistów, z czego miażdżąca większość (jak się później okazało - nieco ponad 500) wystartuje na dystansie mini. Ja poszedłem tradycyjnie na mega. Szacowany dystans na tej trasie wynosił około 57 km, co później na mecie potwierdził mój licznik. Zapisałem się, wróciłem do samochodu, gdzie przygotowywałem siebie i rower do wyścigu obok jakiejś bandy wesołków, którzy skutecznie wywoływali swoimi dowcipami i docinkami uśmiech na mojej twarzy. W drodze na sektory startowe spotkałem chłopaków z RESTIVE Team, od których dowiedziałem się, że wszyscy oprócz mnie pojadą dystans mini. Zapewne mega pojechałby także Mateusz, ale Gogol w tym roku nie jest dla niego łaskawy - dla przypomnienia: w Mosinie przebił koło, a na tę edycję nie przyjechał z powodu choroby. Wracaj do zdrowia stary! :)

Zostałem zakwalifikowany do ostatniego sektora startowego, a to z tej przyczyny, że zapisywałem się dopiero w dniu zawodów i nie podlegałem wstępnej kwalifikacji. Na chwilę przed startem nie widziałem w tym problemu. Mój sektor (czwarty) miał wystartować ciągiem tuż za sektorem trzecim i tym sposobem mieliśmy zamykać stawkę. Start jak nigdy w tym roku ;) odbył się punktualnie, zgodnie z założeniami o godzinie 11.00.

Szybko okazało się, że jazda w ostatnim sektorze oznacza nic innego, jak oddychanie kurzem, dosłownie brodzenie w nim i w pewnych momentach (na dohamowaniach) jazdę niemal na ślepo. To stało się motywacją do walki o przód stawki, więc bez chwili wahania zacząłem gonić wcześniejsze sektory, by uwolnić się w tak dużym stopniu, jak to tylko możliwe, od tego kurzowego armageddonu.


foto: Marta Swinarska

Po kilkukilometrowej rundzie polną drogą, która była naprawdę dobrą okazją do rozciągnięcia peletonu i wstępnego uformowania stawki, wjechaliśmy przez miasteczko startowe w węższe, kręte ścieżki. W tym miejscu muszę przyznać: trasa była naprawdę ekscytująca, chyba najbardziej ze wszystkich, z jakimi miałem do tej pory do czynienia na maratonach MTB. Dużo singletracków, ścieżki kręte, usłane dziurami, korzeniami, leżącymi gałęziami, pełne przecisków i ostrych nawrotów a także z kilkoma naprawdę zdradzieckimi, stromymi zjazdami, które niejednego wyrzuciły z roweru. Na jednym z nich ktoś sobie złamał obojczyk. Fakt, nie było to coś, czego nie ogarnie bardziej wprawiony amator, ale po pierwsze: dawało radochę, po drugie: przy dobrym obyciu technicznym można było nadrobić tutaj braki w kondycji, po trzecie: selekcjonowało to stawkę i wreszcie po czwarte: niejednego żółtodzioba taki profil trasy mógł nauczyć pokory jazdy w peletonie. Pozostańmy jednak przy tym, że mnie ta trasa bawiła i to przednio. Połykałem kolejne zjazdy, podjazdy, zakręty, korzenie, dziury i hopki z niesamowitą radością i satysfakcją. Po kilkunastu kilometrach, na potężnie zakurzonym rowerze i stroju zaczęły się pojawiać pierwsze błotniste ślady pochodzące z kałuż, których nie zdążyło wysuszyć dzisiejsze, grzejące słońce.


foto: Wieleń Team Kamex

Jeszcze przed dwudziestym kilometrem trasy seria podjazdów dokonała kolejnej selekcji na podstawie zapasu sił i możliwości nóg u zawodników. Nie minęło kilka kilometrów, jak zobaczyłem tabliczkę "META - 4 KM" - co dało mi do zrozumienia, że jestem u kresu dystansu mini. I tutaj, proszę państwa, czekało na mnie to, co tygryski lubią najbardziej - przeprawa przez rzeczkę. Super sprawa, naprawdę spektakularna, ostrym zjazdem następował wjazd prosto do koryta rzeki, które po skosie należało pokonać i tu były opcje do wyboru - na kołach dla osób, którym nie było szkoda sprzętu lub na nogach dla osób, którzy cenią sobie swoje piasty, suporty i przerzutki. Ja wybrałem opcję numer jeden i zaatakowałem nurt na kołach. Momentalnie zacząłem brodzić w wodzie sięgającej powyżej osi kół.


foto: Marta Swinarska

Wszystkie elementy roweru, wcześniej okraszone grubą warstwą kurzu, piachu i błota, zaczęły chrzęścić i dzwonić, jednak ta kakafonia uspokoiła się już w chwilę po przeprawie rzecznej, gdzie po pokonaniu stromego, piaszczystego podjazdu pędziło się ostatni kilometr w kierunku linii mety, gdzie mini kończyło wyścig, a mega rozpoczynało drugie okrążenie.


foto: Wieleń Team Kamex

Paradoksalnie, po pierwszym okrążeniu, rozciągnięciu stawki i znalezienia swojego optymalnego miejsca w jej szeregu, jechało mi się jeszcze lepiej i sprawniej, niż na początku. Teraz mogłem skupiać się wyłącznie na jeździe, nie będąc zmuszonym do przeciskania się pośród tłumów wolniejszych cyklistów przed sobą. Nie ja jeden miałem wrażenie, że na drugim okrążeniu coś się zmieniło - albo nieco zmieniono przebieg trasy, albo odrobinę ją uatrakcyjniono, poprzez mały "tuning" kałuż, które na pierwszym okrążeniu były niewielkie, a na drugim zrobiły się z nich niewielkich rozmiarów brody błotne. Ten zabieg pozwolił na przybranie jeszcze bardziej bojowego, błotnego kamuflażu, tak całego ciała, jak i wszystkich elementów roweru. Uwielbiam to! Jak na wielkopolskie standardy terenowe, to można było powiedzieć o tej trasie, że jest to maraton MTB pełną gębą. Gdzieś w okolicach czterdziestego kilometra dopada mnie uciążliwy skurcz w prawym podudziu, który przybiera na sile z każdym kolejnym obrotem korbą. Nie daję się jednak i wytrwale jadę przed siebie, choć czuję (jak się okazało - całkiem trafnie), że każdy, choćby bardzo krótkotrwały przestój w kręceniu zapłacę skurczem, którego już tak łatwo nie wyprostuję. Gnam zatem przed siebie pedałując nawet na stromych zjazdach, byle nie zablokować nogi w nieruchomym położeniu. Po dojechaniu do rzeki, rzuciłem się w jej nurt z jeszcze większą zaciekłością i po jej pokonaniu zabrakło dosłownie metra, żebym pokonał całe piaszczyste wzniesienie i wtedy to się stało - skurcz wygrał. Musiałem się gwałtownie zatrzymać i szybko próbować rozmasować bolący i nieruchomy mięsień, co w końcu się udało, ale straciłem na tym dobre dwie minuty czasu. Ostatni kilometr do mety przejechałem jednak już równie sprawnie, co na pierwszym okrążeniu.

Wpadłem na metę bardzo, bardzo usatysfakcjonowany, bo choć końcówka trochę kulała, to ostatecznie dałem radę ja i dał radę sprzęt. Wypiłem trochę wody z bufetu i zauważyłem kolegę Michała, który pokrótce zrelacjonował mi, że reszcie drużyny raczej się nie poszczęściło. U jednego zerwany łańcuch, u drugiego przebita opona, co niestety znalazło swoje odzwierciedlenie w czasach przejazdów. Jakieś fatum wisi nad RESTIVE, oby jednak nie pozostało z nami za długo :)

Oto jak się prezentują wyniki:
Mój wynik (dystans mega) - 2h 22m 21s - miejsce 56/128, a 21 w mojej kategorii wiekowej.
Koledzy z RESTIVE Team (dystans mini):
Jędrzej Piotrowski - 1h 11m 54s - miejsce 59/481, 19 w swojej kategorii wiekowej
Łukasz Kamiński - 1h 22m 19s - miejsce 191/481, 48 w swojej kategorii wiekowej
Michał Łabiak - 1h 30m 46s - miejsce 306/481, 121 w swojej kategorii wiekowej


Oto, jak prezentowała się trasa:


Szkoda, że nie wszystkim sprzyjało szczęście. Na defekty roweru niewiele można poradzić, o ile faktycznie przyprowadziło się na zawody stuprocentowo sprawny sprzęt. Mam nadzieję, że na każdej następnej edycji będzie lepiej :)

Podjechałem do samochodu, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem siebie w odbiciu szyby. Szkaradne to i brudne - w sensie ja i moja twarz. Zacząłem się powoli ogarniać, czyli doprowadziłem do względnego porządku nogi, ręce i twarz, spakowałem wszystko do samochodu i ruszyłem w drogę do domu. Nim odjechałem, zrobiłem jeszcze zdjęcie swojemu rowerowi, który wiele ze mną dzisiaj przeszedł :)




Niedziela, 28 czerwca 2015

Mosina, Gogol i opuchnięte niebiosa.

Myślałby kto, że końcówka czerwca będzie esencją polskiego lata: gorącego, momentami upalnego, z ciepłymi powiewami pachnącego roślinnością wiatru, polami mieniącymi się zbożem złotem, ptactwem wyśpiewującym pieśni radosne.

Zaprawdę powiadam, srodze by się zawiódł.

Rekonwalescencja po wypadku przebiegła pomyślnie - dla nogi całkowicie, dla mojego portfela natomiast ani trochę. Poznański ZTM otwarcie powiedział mi, że treść mojej skargi na absurdalne oznakowanie dróg rowerowych jest całkowicie bezpodstawna i w ogóle, że śmierdzę ja i słowa moje.

Z innych wiadomości: przez ten czas dotarł do mnie strój teamowy - choć kosztowny, to niezwykle efektowny i efektywny. Cena ma swoje uzasadnienie - tak dobrze uszytego stroju nigdy wcześniej nie miałem na sobie i teraz prowadzę wewnętrzną walkę: używać go na treningach i szybko tym samym zniszczyć? Czy może używać go tylko przy okazji startów w maratonach, ale męczyć się z dotychczasowymi ciuchami, które choć niezłe, to nijak nie przystają do idealnie dopasowanych strojów rodem z Martombike? Nie wiem, czas pokaże. :)

Rzecz kolejna, że Kellys dorobił się całkowicie nowych kół i opon, bo stare opony odeszły do krainy Wiecznego Bieżnika (poprzez jego utratę rzecz jasna), a piasty w starych kołach... cóż, nie wytrzymały prób, którym je poddawałem. Aktualny zestaw oparty w całości na produktach DT Swiss naprawdę daje radę i radochę ;) a opony Continentala to sprawdzony - bo znany mi swego czasu z Meridy - sposób na niezłą kombinację przyczepności i lekkości. Oby też wytrzymałości... ;)

Nad całością powyższego czuwało niebo, które do samego końca spędzało sen z powiek wszystkim, którzy szykowali się na maraton Gogola w Mosinie. Sobotnie, wieczorne opady, które oglądałem zupełnie bezradny przez okno pokoju, stawiały pod znakiem zapytania sukces tej edycji wyścigu w tej podpoznańskiej miejscowości. Rano jednak na wszystkich czekała całkiem miła niespodzianka - było względnie sucho, a niebo, choć całkowicie zakryte szarymi chmurami, nie zamierzało dłużej płakać. Wiecie, jest taki kolokwializm - było ch*jowo, ale stabilnie. Chmury? Spoko. Że mokro? To jeszcze fajniej, dawno się nie zbłociłem. Ale kalendarz pokazujący datę 28 czerwca i termometr zacofany we wskazaniach o ładnych kilka miesięcy, wyświetlający 14 stopni celsjusza - to niezbyt miły widok. Zwłaszcza, że po Dolsku, na którym pomimo słońca trochę wymarzłem, chciałem się pościgać przy trochę większym cieple.

Wstałem ja, wstało moje dziewczę ukochane, zjedliśmy co nieco, spakowaliśmy rower i inne graty do samochodu i ruszyliśmy do Mosiny. Miasteczko startowe, jak to u Gogola - można było odnaleźć bez nawigacji. Wokół pełno rowerzystów, którzy pozostawiali swoje wehikuły wszędzie gdzie się dało. Tak też zrobiliśmy my. W kolejce do biura zawodów nie staliśmy długo, ale i tak zdążyło nas trochę zmrozić. Dowiedziałem się, że startuję z sektora trzeciego i tak poinformowany, poszedłem przygotowywać się do wyścigu. Międzyczasie wypatrywałem kolegów z RESTIVE Team, którzy mieli stawić się na starcie obu dystansów. I stawili się, a jakże, kolega Michał dał radę wypatrzyć mnie jako pierwszy. Pogawędziliśmy chwilę, po czym rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę, wszyscy przy akompaniamencie monotonnego, ale sympatycznego głosu konferansjera i hulającego, zimnego wiatru.





Ustawiłem się w sektorze startowym, zresztą - byłem tam jako jeden z pierwszych, a wszystko przez to, że start przesunięto o pół godziny, co raczej jest ostatnimi czasy normą :) W końcu jednak godzina zero się zbliżała. Dzięki pomocy Ukochanej, do samego startu mogłem stać w sektorze w ciepłym ubraniu i z zapewnionym piciem, za co serdecznie jej dziękuję :)

Mały pre-flight check



i peleton dystansu mega ruszył ku przeznaczeniu. Przez pierwszy kilometr byliśmy prowadzeni przez radiowóz policyjny na czele, który przeprowadził nas przez stromy i długi zjazd w dół ulicą asfaltową, który kończył się bardzo ostrym nawrotem - co uważam osobiście za bardzo dobre posunięcie. Niejedna groźna w skutkach kraksa mogłaby się tam wydarzyć zwłaszcza, że peleton na samym początku przypominał ogromny kocioł ledwie zorganizowanego chaosu. Za ostrym nawrotem nastąpił ostry start, ale tym razem czekała nas długa wspinaczka asfaltową drogą, co po pierwsze rozciągnęło peleton a po drugie wstępnie uformowało stawkę. Czysto, schludnie, antyseptycznie.





Za podjazdem czekał nas przejazd szybkim zjazdem po kocich łbach i od tej pory wpadaliśmy już wszyscy do lasu, gdzie rozpoczęła się typowa walka o wszystko: pozycję w stawce, przyczepność i utrzymanie się w siodle. Było zadziwiająco szybko i aż prosiło się o odrobinę technicznej trasy, ale realia były nieubłagane: przez zdecydowaną większość drogi czekały na nas wyłącznie szybkie zjazdy, niewymagające podjazdy i jeżeli singletracki - to niekoniecznie trudne technicznie, ba, nawet dość szerokie. Szybkie tempo dość szybko mnie rozgrzało i niemal natychmiast przestałem żałować, że zostawiłem na starcie ciepłą wierzchnią warstwę stroju - krótka koszulka wystarczała całkowicie, a i tak nie była w stanie powstrzymać ciała przed poceniem się.



Po kilku kilometrach jechałem już całkiem swobodnie - peleton rozciągnął się na tyle, że można było zająć się utrzymywaniem tempa. Wysoka wilgotność potęgowała zapach soczyście zazielenionego lasu, a sporadyczne kałuże nie pozwoliły nikomu powrócić na metę czystym - tak zawodnikom, jak i ich rumakom. Większych incydentów nie pamiętam - raz tylko bezpośrednio przede mną dwoje rywali znalazło przysłowiowe pisiont groszy, obaj zaliczając klasyczne OTB. Na szczęście pozbierali się tak szybko, jak upadli i dalej gnali przed siebie.

Po niecałych trzydziestu kilometrach, po pokonaniu bardzo stromego wzniesienia (którego chyba nikt nie był w stanie pokonać na kołach) dotarliśmy ponownie do miasteczka zawodów. Moment mojego wjazdu udało się uwiecznić Ewie :)



Tuż po przejechaniu przez bramki pomiaru czasu, następował wjazd w bardzo przyjemny, choć też zdecydowanie zbyt krótki odcinek XC - szybki, kręty singletrack dawał mi niesamowitą radochę, ale ta skończyła się zdecydowanie zbyt wcześnie trochę rozczarowującym powrotem na trasę, którą pokonywałem wcześniej. Przejazd tymi samymi odcinkami, co na pierwszym okrążeniu, stawał się trochę monotonny zwłaszcza, że z nikim nie trzeba było się bić o pozycję w stawce. Daleko za mną majaczyła jakaś pojedyncza postać, a przede mną widziałem zarysy kilku osób, których nie byłem w stanie dogonić. Skupiłem się więc na utrzymywaniu w miarę równego tempa. Mijając bufet chwyciłem kawałek banana, którego pochłonąłem w kilka sekund. Na ostatnich dziesięciu kilometrach dopadła mnie grupka kilku ścigantów, która wyrosła chyba z podziemi. Skorzystałem z okazji i uczepiłem się ich kół, dając się wieźć przez jakieś dwa kilometry. W końcu jednak dotarliśmy do wzniesienia przed metą, które znowu zmusiło wszystkich do podbiegania na szczyt, gdzie tę kilkuosobową grupkę zostawiłem w tyle. Ostatni podjazd przed metą, choć nie był już zbyt stromy, skutecznie zweryfikował moc w nogach u niektórych osób jadących wcześniej przede mną. Wyprzedziłem jeszcze parę osób i na metę zawitałem zupełnie sam - nie będącym przez nikogo gonionym, ani też nikogo nie goniąc, z czasem 2:03.03 h, co dało mi 62 miejsce na 157 klasyfikowanych osób na dystansie mega. Z rezultatu jestem bardzo zadowolony, a moim celem jest - a jakże - polepszanie rezultatów :)

Koledzy z Restive też dali z siebie wszystko:
Jędrzej Piotrowski - mini - 1:02.00
Michał Łabiak - mini - 1:07.05
Łukasz Kamiński - mini - 1:10.05

Niestety, nie miał szczęścia kolega Mateusz Wasielewski, który z powodu awarii nie ukończył wyścigu, po przejechaniu ponad połowy dystansu mega.


Odnalazłem w tłumie osób Ewę, przeszliśmy się po miasteczku, przy samochodzie ogarnąłem się trochę, przebrałem, zamontowałem rower na dachu i poszedłem zjeść miskę ryżu, którą oferował dziś Gogol jako posiłek regeneracyjny. Zapewne zostalibyśmy dłużej, ale pogoda nie była ani trochę łaskawa, więc wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu.

Strasznie mi się podobało - dopisało mi samopoczucie, sprawdził się sprzęt a i pogoda ostatecznie okazała odrobinę łaski oszczędzając wszystkim deszczu i pozwalając, by kolejna edycja Gogola mogła odbyć się przy dużej - bo przekraczającej pół tysiąca osób - frekwencji.

Zapis z trasy jest, ale tracker w pewnym momencie mi się przyciął, skutkiem czego może być małe przekłamanie w śladzie, a już na pewno w prędkości maksymalnej, którą zarejestrował jako 130 km/h ;)


Wtorek, 21 kwietnia 2015

Statystycznie przypada 2,4 wypadku na rok. Beat me!



Tak, to zakrwawione coś po prawej stronie, to moja noga, już po wstępnym oczyszczeniu w karetce pogotowia. Zdjęcie robione lewą ręką na SORze, bo bark ręki prawej nie dawał mi utrzymać telefonu.

Co się wydarzyło w skrócie? Wracałem z pracy z popołudniowej zmiany we wtorek, ale tym razem nieco inną trasą, bo przemieszczałem się ścieżkami rowerowymi na ulicy Dymka w Poznaniu. Ciemność całkowita, bo już późno było. Jechałem Meridą w pełnym uzbrojeniu, tj. z załadowanymi sakwami i w pełnym stroju bojowym, rowerowym outficie znaczy się. Oświetlony, a jakże, wszak z lampy przedniej wciąż jestem dumny - świeci toto jak latarnia morska w pełnej krasie. Cóż z tego, skoro w połączeniu z wysoką prędkością (35 km/h - wiatr pasował) oraz z faktu, że jechałem ścieżką po lewej stronie drogi, będąc oślepianym przez pojazdy z naprzeciwka, wzrok miałem skoncentrowany na utrzymaniu toru ruchu i na tym, by nie wpaść na jakiegoś pieszego bądź rowerzystę, który też mógł korzystać z tego odcinka... wpadłem na znak drogowy. Mówicie: co za kretyn! Słupa nie da się nie zauważyć! No i macie rację, nie da się. Albo i się da? Nocą, niemal NA ŚRODKU ŚCIEŻKI ROWEROWEJ, na odcinku drogi, na który nie pada bezpośrednio światło ulicznych latarni nikt nie spodziewa się znaku drogowego, prawda? Oczekuje się pieszych (mogących współdzielić tę część przestrzeni z rowerzystami), rowerzystów, dzieci i zwierzęta, ale nie słupa ze znakiem drogowym, który w takich warunkach kolorem wprost zlewa się z suchą, asfaltową ścieżką rowerową. O, dokładnie tak to wygląda (zrzut ekranu ze street view, dokładnie stąd):



Nic dziwnego, że koncentrowałem się na wszystkim, tylko nie na słupach, które w myśl polskiego prawa powinny stać w odległości minimum 20 cm od krawędzi ścieżki rowerowej. Mamy tutaj ewidentny przykład pogwałcenia tego przepisu.

No dobra, ale co dalej? Ano to, że nie miałem nawet pół sekundy czasu na reakcję - odbicie, czy rozpoczęcie hamowania. Cały impet uderzenia przejęła prawa klamkomanetka roweru i prawa część amortyzatora, a następnie prawa część kasku, prawy obojczyk i prawa noga, w której... utkwiła klamka hamulca. Nie zdążyłem nawet upaść. Odrzuciłem od siebie rower by zatamować krwotok z prawej nogi - sikało jak z rany postrzałowej z perforacją płuca po prostu. Podbiegł do mnie jakiś człowiek stojący na przystanku autobusowym parędziesiąt metrów wcześniej, zobaczył, w jakim jestem stanie i zadzwonił na pogotowie - nie zdążył jednak, ponieważ dosłownie kilkanaście sekund później od strony ulicy Szwajcarskiej nadjeżdżała karetka, która na mój gest ręką natychmiast zareagowała: włączyła "koguty", przystanęła na ścieżce. Ze środka wyskoczyło dwóch sanitariuszy, którzy natychmiast opatrzyli mi ranę i zbadali mnie pod kątem złamań i wstrząsu mózgu, którego na szczęście nie doznałem. Kask to podstawa! Mogłem mieć z mózgu whiskas, na szczęście ten zapewnił mi integralność szarej masy pod kopułą. Panowie byli niezwykle uprzejmi, działali szybko, po prostu profesjonalnie. Ich uprzejmość była na tyle ogromna, że bez problemu zabrali także na pokład karetki... mój rower! Do szpitala na Szwajcarskiej jest rzut kamieniem, więc podrzucili mnie tam, wypakowali mnie i rower do środka budynku (!) i przekazali dyżurującym tam lekarzom Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Międzyczasie po drodze, w karetce odbyłem rozmowę z bratem, by mógł przyjechać po mnie i po rower, co uczynił jakieś 30 minut poźniej. Chwała mu za to!

Dalej już procedura standardowa: szwy na nodze (sztuk dwie), RTG nogi, które wykazało brak ciał obcych i odprysków kości i wypis do domu - do którego podrzucił mnie brat.

Skrócony bilans:
- zbity prawy bark,
- zaszyta dziura w nodze,
- prawa noga przypomina baleron,
- pierwszego dnia praktycznie nie mogłem chodzić,
- seria lekarstw co 6 godzin w ciągu dnia,
- wyrzucone zbroczone krwią buty i skarpetki,
- pocięte jeszcze w karetce długie spodnie na rower,
- wstępnie zaobserwowane uszkodzenia roweru: prawa klamkomanetka, prawe ramię hamulca przedniego - zgięte. Mam nadzieję, że nie dostało się ramie i amortyzatorowi, nie wiem też, co z kołami - mogły się pokrzywić.

Nie wytrzymałem roku bez wypadku - w czerwcu ubiegłego roku potrącił mnie przecież samochód.
Co łączy te wydarzenia? Dwie rzeczy - powrót z pracy i... Merida. Pechowy rower, nie ma co ;) ale i tak zamierzam go naprawić i śmigać nim dalej - do pracy i na wyprawy. A jakże!

Sprawę zgłosiłem już ubezpieczalni, ale też za namową znajomych, mam zamiar bić się z ZDM w Poznaniu o odszkodowanie z tytułu źle umieszczonego oznakowania. Co z tego wyjdzie? Nie wiem. Odpowiednie wnioski zamierzam skierować na dniach, spróbować mi nie zaszkodzi.

Pierwszomajowy maraton w Śremie pozostaje już jedynie w sferze abstrakcji... W ogóle - zaczekać musi rower. Mija kolejny dzień, a mi go zaczyna brakować w naprawdę niebezpiecznym stopniu... :(
Piątek, 17 kwietnia 2015

Ignorant karol na start! - czyli maraton MTB w Dolsku.

Nastał kwiecień, wiosna pełną gębą. Wraz z nadejściem marca jednak, nastąpiło wiele istotnych zmian w moim życiu codziennym - na lepsze. Co tu dużo mówić, niektóre z tych zmian dają mi powód do nieschodzącego z twarzy uśmiechu, wręcz uszczęśliwiają. No ale nie o tym jest ten blog. Jest on o rowerach i od tej tematyki odbiegał nie będę.

Ale nie bez powodu też o zmianach wspominam. Od marca, moja skromna osoba, wstąpiła (przynajmniej nieoficjalnie jak dotąd) w szeregi Restive Team, czyli poznańskiego klubu zrzeszającego amatorów MTB. Drużyna wygląda obiecująco, w grupie pojawiają się śmiałe pomysły na rozwój oraz plany dotyczące działalności. Pierwszym krokiem, by się pokazać jako przedstawiciel tego teamu, było dokonanie przymiarek stroju rowerowego w klubowych barwach, na który czekam z niecierpliwością. Co tu dużo mówić - ten sezon pod względem mojej przynależności i identyfikacji w światku rowerowym będzie wyglądał dużo lepiej, niż ubiegły. De facto, ubiegły nie wyglądał pod tym względem w ogóle... ;)

Ale cóż to! Pierwsze śmiałe promienie słońca, które ogrzewają otoczenie. Pierwsze pąki na drzewach, wskazujące obecność wiosny. Niesamowite kaprysy pogodowe dające nam do zrozumienia, że z zimą się już pożegnaliśmy na dobre. No i kalendarz, nieubłaganie odmierzający mijające dni, w końcu pokazał, że do startu sezonu maratonów MTB pozostało już niewiele. Jak wiadomo z poprzedniego wpisu, jeden z nich mam już za sobą - zorganizowany przez GKKG maraton w Skorzęcinie. Świetny sposób na rozgrzewkę przed sezonem i na poczucie ducha rywalizacji, który zabił pierwszy głód wrażeń po zimie, która wypościła każdego, kto rywalizować lubi - nieważne, czy dla teamu, czy wyłącznie dla własnej satysfakcji. Drugim maratonem, w którym wziąłem udział, był wyścig w Dolsku, zorganizowany przez Wojciecha Gogolewskiego wyścig z serii Gogol MTB, na który w tym roku przyjechała rekordowa liczba uczestników - około 750 osób zasiliło w niedzielę, dnia 12 kwietnia 2015 roku na kilka godzin Dolsk, miasteczko położone 50 kilometrów od Poznania po to, by stanąć do rywalizacji na dwóch dystansach: mini (38 km) i mega (72 km).

Ale cofnijmy się o kilka dni. W środę przed wyścigiem, dopadło mnie cholerne choróbsko układu pokarmowego, potocznie zwane "jelitówką". Zważywszy na fakt, że chorowałem na to po raz pierwszy w życiu, nie wiedząc za bardzo, czego się po tym spodziewać, zdecydowałem, że nie zrezygnuję z niedzielnej rywalizacji. Choroba męczyła mnie do piątku i odebrała wiele, wiele sił. Nastała jednak niedziela, poranek wyglądał obiecująco, więc zdecydowałem, że raz kozie śmierć - jadę. Wystartuję w zadeklarowanym dystansie mega w planach mając dotarcie do mety, po prostu, po cichu licząc na to, że zostanę sklasyfikowany w pierwszej połowie stawki. Zapakowałem więc niezbędne rzeczy do samochodu, rower umieściłem na dachu i wyruszyłem w drogę do Dolska. Jechało się przednio, a krajobraz za szybami samochodu zmieniał się na lepsze - za Poznaniem zniknęły na dobre wysokie budynki, a za Kórnikiem ukształtowanie terenu robiło się coraz bardziej pofalowane i dzikie - mijane lasy i górki pozwoliły mentalnie przygotować mnie do tego, co mnie czeka. Pogoda? Błękitne niebo, na niebie "lampa" gwałcąca moje gałki oczne ostrym, wesołym, słonecznym światłem i... przenikliwie zimny, silny wiatr.



Dolsk okazał się być niewielkim miasteczkiem, położonym w niezwykle urokliwej krainie dziesięciu jezior - to trzeba po prostu zobaczyć. Piękne miejsce, polecam każdemu! Ale w dniu maratonu okoliczne widoki i specyficzny, przyjemny klimat tego niewielkiego miasteczka miały znaczenie drugorzędne. Do ośrodka Villa Natura, gdzie mieściło się miasteczko zawodów, dojeżdżam ze sporym zapasem czasu tak, by móc jeszcze załatwić wszelkie formalności w biurze zawodów. Biuro mieściło się na terenie ośrodka, a kolejka przypominała jedną z tych PRL-owskich po papier toaletowy, które są dla mnie legendą, albowiem nigdy (na szczęście) nie miałem okazji, by doświadczyć ich przekleństwa na własnej skórze. No, a przynajmniej do minionej niedzieli. Jako osoba wcześniej zarejestrowana przez Internet, a także za pośrednictwem tego medium opłacona, musiałem i tak sporo naczekać się za wydaniem numeru startowego i odbiorem pokwitowania. Osoby w biurze pracowały z prędkością światła, ale i tak nie były w stanie rozładować rosnącego w oczach korka, który tworzył się w okolicy biura. Czekałem z 20, może 25 minut i w końcu uzyskałem numer, zmarznąwszy przy tym niemiłosiernie. Mimo ostrego słońca, wiatr był naprawdę okrutnie zimny, więc poszedłem do nagrzanego samochodu, by choć przez chwilę móc się rozgrzać. Przegryzłem co nieco, zdjąłem rower z dachu, przebrałem się w stosowny strój i ruszyłem zrobić sobie niewielką rozgrzewkę. Podpinałem się pod jakieś grupki, które urządzały sobie sprinty pod górki, po czym szybkie zjazdy "na pazurki". W końcu jednak zbliżała się godzina 11.00, czyli deklarowana godzina startu dla maratończyków dystansu mega. Po przesunięciu startu na godzinę 11.15 - w eskorcie policji ruszyliśmy z ośrodka najpierw w starcie honorowym w kierunku dolskiego rynku, skąd miał nastąpić start ostry.







Po uszeregowaniu nas w szyku jak powyżej, czyli w kompletnym chaosie (a kto przejmowałby się jakimiś tam szykami), policja dała zezwolenie na start i ruszyliśmy. Najpierw wyjechaliśmy z rynku na drogę wojewódzką, gdzie czekał nas długi i dość stromy podjazd. Niestety, już po tych pierwszych paruset metrach widziałem pierwszą ofiarę tak ostrej, zgrupowanej jazdy - ktoś wmontował się w barierkę energochłonną po prawej stronie. Nie wiem, co się z biedakiem dalej działo, aczkolwiek chyba poza wywrotką nic więcej mu się nie stało. Oby. Na szczycie, do którego doprowadziła nas trasa wojewódzka, peleton skręcił w prawo i rozpoczęło się ściganie po nieutwardzonej i bardzo wysuszonej nawierzchni, co wzbijało tumany kurzu i pomału zaczęło nam dawać do zrozumienia, że ścigamy się w maratonie MTB. Było trochę nierówno, ale wszędobylski kurz i piach pozwolił niejednemu kolarzowi na szeroki uśmiech w tamtym miejscu - bo nareszcie każdy z nas mógł się doczekać tej upragnionej rywalizacji w kurzu i piachu, której tak bardzo brakowało przez okres zimowy. Drogi te prowadziły na pola uprawne - pośród rosnącego zboża została wytyczona ścieżka, po której peleton się poruszał. Prowadziła ona dość ostro w dół, a śliskie, niewykształcone, "trawiaste" zboże stanowiło dodatkowe utrudnienie dla utrzymania właściwego toru i kierunku jazdy. Pojawiły się pierwsze poważniejsze prędkości i nagle bach! Jedziemy pod górkę. Tutaj już zaczęły się kształtować pierwsze grupki - najwolniejsi spadli na sam koniec, najszybsi byli już daleko stąd, a średniacy nareszcie mieli wokół siebie trochę miejsca do manewrowania.



Po pokonaniu tej krótkiej serii podjazdów i zjazdów, w coraz większym kurzu i z wiatrem zacząłem zmierzać w kierunku bliżej niezidentyfikowanego lasu. Było nierówno, był kurz, piach i gałęzie mijanych krzaków i drzew, które sporadycznie smagały po twarzy, rękach, nogach i kasku by przypomnieć, że natura ma tutaj zdecydowanie najwięcej do powiedzenia. Peleton coraz bardziej rozciągał się, teraz zmiany w jego strukturze przypominały zabawę w kotka i myszkę - raz ja wyprzedziłem kogoś, innym razem ten ktoś mnie i o ile dobrze się przyjrzałem, sytuacja na czele wyglądała podobnie - tak samo, jak na tyle. Pojawiły się pierwsze awarie, co kilka kilometrów mijałem nieszczęśnika, który zmieniał przebitą dętkę, czy walczył z wygiętą przerzutką. Były też gleby, których moje oczy nie miały dane zarejestrować.



Jechało się godnie, sam maraton bardzo mi się podobał i nie męczył. Kilometry mijały, było różnie: płasko, pagórkowato, technicznie i zwyczajnie - miszmasz terenowy. Był także problem ignorancji - uściślimy: MÓJ problem, MOJEJ ignorancji, który w swej istocie kazał zapomnieć o tym, co przechodziłem kilka dni wcześniej i nie wziął na poprawkę mojej ograniczonej formy. Cisnąłem od początku trochę za mocno, a na punktach żywieniowych nie dbałem o to, by się właściwie posilić.



Skutek nie był natychmiastowy, a szkoda - może pozwoliłby mi w porę się opamiętać i posilić się czymś więcej, aniżeli dwiema porcjami żelu, które miałem w tylnych kieszeniach. Ba, pozwoliłby mi też na uzupełnienie zapasu płynów, których miałem w jednym bidonie niecałe 700 ml i które w najszczerszych chęciach nie wystarczą na przejechanie aż takiego dystansu bez dolewki. Szkolne błędy, bez komentarza. W okolicach pięćdziesiątego kilometra osłabienie zaczęło atakować mnie na dobre, a teren stawał się... przekornie, coraz gorszy, trudniejszy, wymagając coraz więcej zaangażowania, coraz więcej siły, których zaczęło ubywać mi drastycznie. Niemal zabił mnie podjazd, który jednak pokonałem jadąc (byli tacy, co rower pchali - mnie się udało przejechać go na najniższym przełożeniu). Także wiatr był złośliwy - do tej pory albo nie przeszkadzając, albo czasami pomagając - teraz wiał bez ceregieli prosto w twarz, a gdy obracał się bokiem do kierunku jazdy - spychał z obranego toru.



Na 55 kilometrze trasy opadłem z sił zupełnie. Moja prędkość "przelotowa" oscylowała w granicach 15 km/h. Wyprzedzali mnie absolutnie wszyscy, a ja walczyłem o utrzymanie tego niezbędnego minimum do momentu, w którym natrafię na punkt żywieniowy, a dobrze pamiętając, kilka kilometrów później ten miał się w końcu pokazać. Kręciłem więc korbą niemal stojąc w miejscu, ale w końcu dopełzając kompletnie wysuszonym i wygłodzonym do ostatniego bufetu. Tam się zatrzymałem, napełniłem bidon wodą po brzegi, wypiłem kilka uszykowanych kubków z wodą, zjadłem... chyba z dziesięć porcji bananów i zamieniłem międzyczasie kilka słów z niezwykle uprzejmymi chłopakami obsługującymi bufet. Dowiedziałem się od nich, że na starcie dystansu mini była mała kraksa, która skończyła się hospitalizacją dwóch osób. Tym nieszczęśnikom szczerze współczuję i mam nadzieję, że szybko powrócą na szlaki nadchodzących maratonów. Podziękowałem za jedzenie i picie i ruszyłem w drogę - przede mną pozostało ostatnich dziesięć kilometrów, litościwie nie będących nie wiadomo jak trudnych terenowo, bowiem o ile się najadłem i napiłem, o tyle organizm mój nie pozwalał mi już na przyspieszenie. Byłem skazany na "czołganie się" w kierunku mety, a pretensje o taki stan rzeczy mogę mieć wyłącznie do siebie.

Gdy ujrzałem tabliczkę oznajmującą, że to ostatnie dwa kilometry do końca, sił trochę mi przybyło - przecież nie można finiszować ciągnąc za sobą język ze zmęczenia! Spiąłem się więc i postanowiłem przyspieszyć wiedząc, że to ostatnie cykle wysiłku przed metą, którą wreszcie ujrzałem i którą przekroczyłem - zupełnie samotnie.



Wiedziałem, że nie mam nawet po co spoglądać na odczyty z licznika - te były niezwykle żałosne, a ja sam na siebie byłem zły o tak skrajną głupotę - którą przecież przerabiałem niejednokrotnie! Na następny maraton muszę radykalnie zmienić podejście do odżywiania w trakcie wyścigu, a także do dbania o zapasy płynów. Szkoda zdrowia na głodzenie się i odwadnianie.

Czy byłem usatysfakcjonowany? Jeszcze jak! Dojechałem do mety bez żadnej gleby, bez najmniejszej nawet usterki i suma summarum - nie byłem przecież ostatni :) Byłem - ekhem - dwudziesty od końca. Ale dojechałem? Ano, dojechałem! Paręnaście osób z różnych powodów wyścigu nie ukończyło, a przecież ukończenie wyścigu jest jego częścią, czyż nie? :)

Oto, co zarejestrował GPS:


Jak mawiają - pierwsze koty za płoty. Aaa, no i spodobał mi się niezwykle klimat imprez Gogola - pomimo tłumów, czuć tutaj swojską atmosferę i przyjazne nastawienie wszystkich uczestników do siebie. Było mi tam po prostu dobrze - nawet po wyścigu, gdy mogłem ze spokojem zająć się jedzeniem, powolną regeneracją i obserwowaniem całego tego zwariowanego podwórka. Gdy się trochę posiliłem i odpocząłem zdecydowałem, że najwyższa pora się zwijać do mieszkania. Przebrałem się, zapakowałem rower na dach i ruszyłem z powrotem do Poznania, zadowolony z naprawdę miło spędzonej niedzieli. Czy chcę wystartować u Gogola raz jeszcze? Jasne, że tak! Mosina, Suchy Las, wszystkie rejony Poznania - stoją przede mną otworem.

O ile coś mnie do tego czasu nie zabije ;)
Poniedziałek, 2 marca 2015

Ekscytująco i satysfakcjonująco, czyli GKKG Winter Race 2015

Wiele w internetach się mówi o "rozpoczęciu sezonu rowerowego Anno Domini 2015". No na litość boską, ludzie, co też się tu wygaduje? A kto powiedział, że sezon się zakończył wraz z nastaniem zimy 2014 roku, a nowy rozpoczął dopiero jakoś parę dni temu, gdy temperatury w Polsce osiągnęły poziom charakterystyczny dla okresu wiosennego? Ja całą zimę (z wyjątkiem paru, skrajnie trudnych pod względem warunków atmosferycznych dni) spędziłem w siodle - jak nie hulając po wertepach dla przyjemności, to grzecznie jeżdżąc rowerkiem do pracy i załatwiając od czasu do czasu istotne dla mnie sprawy gdzieś na mieście, bo to wygodniejsze i szybsze niż komunikacja miejska.

Prawdą jest natomiast, że każdemu cykliście potrzebny jest jakiś punkt odniesienia na kalendarzu i w pamięci, przy którym mógłby postawić znaczek z napisem: "to tutaj". To właśnie wtedy rozpocząłem 2015 rok na rowerze. Od momentu jakiegoś wydarzenia, wszystkie następne będziemy pamiętali jako te, które nastały w nowym roku, a rozdział roku starego został zakończony na dobre.

W poszukiwaniu takiego charakterystycznego dnia przetrząsnąłem wszelkie dostępne w internecie kalendarze imprez MTB i ze smutkiem doszedłem do wniosku, że najbliższa taka impreza odbędzie się dopiero w kalendarzową wiosnę, a to trochę bez sensu. Niemniej jednak rozpocząłem przygotowania, ponieważ w tym roku chcę spróbować sił w kilku maratonach MTB, a że nie wszędzie da się dojechać pociągiem, to trzeba będzie przerobić samochód na maszynę do sprawnego i bezproblemowego przemieszczania roweru z miejsca zamieszkania na miejsce imprezy. Padło na bagażnik dachowy, ponieważ moje Punto niestety nie dysponuje wnętrzem na tyle pokaźnym, by można było swobodnie zmieścić rower insajd, ani hakiem, który umożliwiłby przewożenie roweru z tyłu samochodu. Przetrząsnąłem zatem czeluści internetu w poszukiwaniu czegoś sprawdzonego i znalazłem - bagażnik dachowy Mont Blanc Auto Maxi dedykowany do mojej wersji nadwoziowej oraz uchwyt rowerowy, który pozwoli na sprawny i bezpieczny transport roweru - Mont Blanc Barracuda. Co więcej, obie te rzeczy udało mi się znaleźć na olx używane i w doskonałym stanie za zaledwie ułamek ceny nowych produktów. Tyle wygrać! Oto rezultat:



W dziewiczy rejs wybrałem się tym zestawem na tytułowy Winter Race, który dzięki organizatorom z GKKG spadł mi z nieba - mogłem "rozpocząć sezon 2015" i przy tym spróbować, ileż sił drzemie w moich nogach po tej choć aktywnej, to trochę monotonnej i nie dającej większego pola do popisu zimie, a przy okazji zobaczyć, kto też posiada silniejsze nogi od moich, a kto słabsze.

Jechało się wybornie - na trasie Poznań-Skorzęcin auto zużyło trochę więcej paliwa (1-2 l/100 km średnio więcej), ale poza tym ani przez chwilę nie bałem się, że z rowerem stanie się coś złego, nawet przy prędkościach przekraczających 110 km/h. Szczerze? Nie warto oszczędzać na takim sprzęcie - wszak tu chodzi o bezpieczeństwo przede wszystkim innych uczestników ruchu, którzy jadąc za mną albo tuż obok mnie raczej nie spodziewają się, że rower nagle spadnie z dachu mojego samochodu wprost pod koła ich samochodu. Porządny, homologowany uchwyt to podstawa! A że trzeba za niego zapłacić trochę więcej, jest rzeczą całkowicie normalną. Tutaj jednak oszczędności mogą się zemścić w bardzo, bardzo brutalny sposób, więc nie polecam.

Cóż jednak na miejscu zastałem? Otóż na ośrodkowym parkingu stało wiele, wiele aut, a na nich, przy nich, obok nich i w nich stało wielu rowerzystów i ich błyszczących (mniej lub bardziej) rumaków, mających wkrótce wystartować w wyścigu po sąsiadującym lesie.



Zaparkowałem auto, zdjąłem z niego rower, zmieniłem buty na SPD i - dzięki wskazówce Anety, którą udało mi się rozpoznać w tym tłumie - dotarłem do biura zawodów, gdzie uiściwszy opłatę startową i otrzymawszy numer startowy na kierownicę (54), spotkałem Bobiko, który przyjechał z towarzyszącą mu dziewczyną, by się trochę pościgać. Duch w narodzie nie ginie :)

Pewnie, pośród tych wszystkich ludzi było też pełno takich, których znam z bikestats, ale których nie skojarzyłem od razu po twarzy, za co przepraszam, jednocześnie ciesząc się, że oni nie pomijają mnie w swoich wpisach. To naprawdę bardzo, bardzo miłe :)

Rozejrzałem się po okolicy, gdy pojawił się Bobiko, który zaproponował wspólną rozgrzewkę. Pojeździliśmy zatem trochę wokół domków letniskowych i ostatecznie ustawiliśmy się na linii startowej. Międzyczasie ktoś wykonał grupową fotografię, a także wygłosił kilka słów odnośnie samego rajdu. Było naprawdę sympatycznie, a pogoda zdawała się dorównywać mojemu samopoczuciu, które polepszało się z minuty na minutę. Słońce ostro dawało po twarzy, a ciepłe promienie rozgrzewały czarne połacie odzieży, którą miałem na sobie.

W końcu, z raptem 3-minutową obsuwą, wystartowaliśmy. Najpierw startem łagodnym tak, by spokojnie całą grupą przekroczyć zamontowane przy wyjeździe z ośrodka barierki do poboru opłat bez ofiar śmiertelnych, a następnie tuż za barierkami nastąpił start ostry. Ponoć już na samym wjeździe do lasu była mała kraksa, ale moje oczy tego nie ujrzały, zajęte poszukiwaniem miejsca wokół siebie do sprawnego manewrowania pośród tłumu rowerzystów i do wyprzedzania tych, którzy byli wolniejsi ode mnie. Po pierwszych trzech kilometrach w miarę ukształtowałem swoją pozycję, podróżując w dorównującej mi grupce dwóch rowerzystów, z którymi pokonałem kilka zjazdów i podjazdów.


fot. Daniel Curul


fot. Daniel Curul

Później dogoniłem Bobiko, który niestety uszkodził sobie tylne koło i od tego momentu postanowił jechać trochę bardziej defensywnie, co odbiło się na jego ostatecznym wyniku. Wyprzedziłem go i ostatecznie w tym miejscu do końca okrążenia siedziałem na kole jakimś dwóm rowerzystom. Zdecydowałem się wyprzedzić ich na końcu pierwszego okrążenia, co oni wykorzystali tym razem czepiając się mojego koła.


fot. Paulina Cabanek

Starałem się trzymać tempo w granicach 27-30 km/h i nawet mi się to udawało na płaskich odcinkach. Moi towarzysze twardo trzymali się za mną. W końcu, w połowie drugiego okrążenia postanowili mnie wyprzedzić i tak oto od tej pory jechałem sam. Nikogo nie widziałem za sobą, ani nikogo przed sobą, bo dotąd jadący mi na kole konkurenci włączyli turbodoładowanie i zniknęli z zasięgu mojego wzroku. Przede mną wyrósł ostatni już podjazd...


fot. Dariusz Łukasiewicz

...i w końcu zobaczyłem linię mety. Tuż przed nią przyspieszyłem na tyle, na ile pozwoliły mi na to moje tkwiące u dołu ciała dwa długie patyki. Naturalnie, nie łudziłem się, że zajmę jakąś wysoką lokatę, zwłaszcza dlatego, że na mecie obecnych było już mnóstwo ciężko dyszących cyklistów, którzy (co było widać) nieco wcześniej finiszowali. Ale nic to, ucieszyłem się, że dojechałem do mety bez gleby, w jednym kawałku i ze sprawnym rowerem. Jak dla mnie, to była wygrana sama w sobie :)

Poniżej zapis z trasy:



Ten przejazd poskutkował 28 pozycją (na 58 startujących w kategorii Elita) z czasem 1h 7m i 17s

Odstawiłem rower i uraczyłem się gorącą grochówką z kromką chleba, a całość zapiłem kawą i herbatą. Idealna kombinacja, zwłaszcza, że o ile chłodny wiatr pomagał podczas ścigania się, o tyle podczas postoju stawał się on już dość dokuczliwy. Minęło jakieś pół godziny i rozpoczęła się ceremonia dekoracji. Tuż po niej wszyscy zwinęli się każdy ze swoim majdanem w kierunku parkingu i udali się do domów.

W mojej ocenie GKKG wykonało kawał dobrej roboty. Startujący nie wykazywali żadnej napinki, trasa była oznaczona bardzo dobrze (znaki na jaskrawym tle od razu zwracały na siebie uwagę), a atmosfera całości była bardziej swojska, aniżeli eventowa. Jak tylko w pobliżu zorganizują coś po raz kolejny, to z pewnością tam zawitam. :)
Poniedziałek, 26 stycznia 2015

Styczniowy rekonesans.

Co tu dużo mówić - miesiąc styczeń upłynął szybciej, niż każdy z nas by się tego spodziewał. A przynajmniej takie mam wrażenie widząc ludzi, którzy jeszcze tak niedawno zaskoczeni byli faktem, że "to już 2015 rok, jak ten czas szybko leci!", aż tu nagle: "oesus, niedługo luty - nowe opłaty/druga wypłata w tym roku/walentynki/jeszcze trochę i wiosna/ale ten styczeń zleciał!". Niepotrzebne oczywiście skreślić, a w razie potrzeby dopisać co trzeba.

Nie powiem, styczeń przeleciał znienacka, dość szybko dając o sobie zapomnieć. Nietrudno mi jest znaleźć przyczynę takiego stanu rzeczy - po prostu tegoroczny styczeń, jak niewiele poprzednich, bardzo, ale to bardzo nadawał się do jazdy na rowerze. Bardzo sprzyjające temperatury, łaskawa aura i rosnące chęci do życia, proporcjonalnie do wydłużających się dni, spowodowały tak szybki upływ czasu. Bo wszystko co dobre, szybko się kończy...

Co ciekawe, w momencie, gdy piszę tę notkę, obserwuję zdumiewające zjawisko tej zimy - konkretną śnieżycę, która jednak zdaje się natychmiast topnieć. Nie będzie z tego zasp, nie będzie pluchy, dzieciaki nie będą miały sanek, dorośli połamanych rąk i skrobania szyb w samochodach. Bałwanów - tych ze śniegu - także nie będzie.

Do pracy poruszam się systematycznie rowerem, jedynie w skrajnych warunkach atmosferycznych (silne opady deszczu) i drogowych (warstwa lodu) przesiadam się do samochodu, który nie wywróci się na zakręcie, a prowadzony rozważnie i z wyczuciem powinien nadać się do bezpiecznego przewiezienia mojego tyłka do punktu docelowego i z powrotem.

Odpukać, zdrowie też mi dopisuje. Ciemne wieczory sprzyjają 1-2 godzinnym wyjazdom, eksploracjom wciąż nieznanych mi terenów, a tym są ciekawsze, im trudniejszy teren przychodzi mi pokonywać. Biorę ze sobą aparat i zagłębiam się coraz dalej. Niejednokrotnie bywam w miejscach tak ciemnych i dzikich, że światło latarki, produkując całe masy obłych cieni z mijanych obiektów, nie pomaga rozproszyć mojej choć mglistej, to niezwykle bujnej wyobraźni. Suma summarum samotne wyjazdy w kompletnej ciszy, przerywanej trzaskaniem gałązek i terkotaniem przerzutek i łańcucha, często spędzam z duszą na ramieniu. Nie jestem dzieckiem, ale jak dziecko się czuję. Potworów tu nie ma, ale niejeden cwaniaczek w takich okolicznościach otoczenia dostawałby ciarek na plecach.

Zwiedzam dalej, zobaczymy, co też ciekawego uda mi się odkryć. Tymczasem poniżej kilka fotografii z tych wyjazdów. Bez ładu i składu, po prostu kilka zdjęć na podkolorowanie tej notki. Trzymajcie się, szerokiej drogi, przyczepności i ciepła!












Środa, 31 grudnia 2014

2014 - podsumowanie

A bo ja wiem? Żaden ciekawszy tytuł nie przychodzi mi na myśl.

Czas na suche podsumowanie minionego, 2014 roku w jednej, acz wymownej liczbie - 7767 przejechanych kilometrów.

Jest to sporo więcej, niż w roku ubiegłym i choć mogło być lepiej, to ja nie jestem człowiekiem stworzonym do bicia jakichś rekordów. Tę kwestię pozostawiam zawodowcom oraz co bardziej zaprawionym w boju amatorom :)
Rower to dla mnie z jednej strony pasja, a z drugiej najlepsza z dostępnych odskoczni od codzienności - i to nie powinno ulec zmianie.

Sam rok 2014 był bardziej rewolucyjny, niż mógłbym się tego spodziewać. Wypadek, kupno drugiego roweru, druga już, epicka wyprawa rowerowa (choć dla wielu jawiłaby się zaledwie jako przeciętna) i moje coraz śmielsze skłonności do zagłębiania się w teren, do praktykowania MTB z prawdziwego zdarzenia, do częstszego i śmielszego zjeżdżania z utwardzonych szlaków na single i bezdroża. Także przeprowadzka do Poznania otworzyła przede mną szereg nowych, nieznanych terenów, które zamierzam intensywnie atakować i eksploatować w (jeszcze) nadchodzącym, 2015 roku.

Aktualny stan licznika Meridy: 10164 km
Aktualny stan licznika Kellysa: 3339 km

Zobaczymy, jak bardzo te liczby zmienią się już za rok. :)

Wszystkim Rowerzystkom i Rowerzystom chciałbym życzyć na nowy rok wytrwałości w tej naprawdę przepięknej pasji, bezpieczeństwa w podróży i nowych, świeżych, zawsze pozytywnych wrażeń na dwóch kółkach. Trzymajcie się! :)


Błota i piachu terenowcom, zawsze równych asfaltów szosowcom, a wszystkim jak leci - sprzyjającej pogody!
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 11 listopada 2014

Psychiatryk, samolot, Super Mario Bros i apokalipsa.

Dawno niczego nie notowałem. No, względnie dawno, choć nie ukrywam, że ponad miesięczna przerwa już dawno mi się nie zdarzyła. Działo się międzyczasie, rower w odstawkę nie poszedł, ale został przymusowo zdegradowany w ostatnich kilku tygodniach, ku mojej rozpaczy. Nie, nie przez pogodę - jesienna pogoda nadaje się do jazdy dużo bardziej, niż bezlitosne, upalne, letnie popołudnia i jest o wiele bardziej spektakularna. Rower przymusowo ograniczyłem, bo posypała się seria nadgodzin w pracy, zacząłem podbijać poznański rynek usług komputerowych (trójka klientów w ciągu tygodnia to dla mnie spory sukces!) i wypadały mi różne inne cuda i wyjazdy, głównie w weekendy, zatem czasu na rower nie starczyło. Kręciłem tylko do i z pracy, czyli ładnych parę setek kilometrów i tak jestem do przodu :)

Dziś mamy niesłychanie ważne, państwowe święto, aczkolwiek Poznań celebruje także swoje, równie istotne z punktu widzenia obywateli tego miasta, wydarzenie na okoliczność imienin Marcina. Przy okazji trwa szał ciał i rogali. Bardzo pozytywne wydarzenie, zawsze mi się podobało do tego stopnia, że w zeszłym roku o tej porze zasuwałem rowerem spod Wrześni do Poznania, by zobaczyć, co też takiego w centrum Poznania się dzieje. Dzisiaj jednak mam do centrum "parę kroków", a Poznań to nie tylko chwalebne centrum, czyste uliczki i miła dla oka, śródmiejska architektura. Dzisiaj, przy okazji święta, które dało mi cały dzień wolny, postanowiłem rozejrzeć się po okolicach, w których dotąd jeszcze nie byłem (a jeśli nawet byłem, to tego zwyczajnie nie pamiętam). Dodatkową motywacją, by wsiąść na rower, oprócz doskonałej pogody i dużego zapasu czasu była także akcja 123 km do wolności. Liczba kilometrów ma upamiętniać 123 lata zniewolenia Polski, choć osiągnięcie takiego dystansu jest czysto opcjonalne - liczy się idea upamiętniania tamtych historycznych wydarzeń poprzez zrzeszenie tego dnia wszystkich miłośników aktywnego spędzania czasu na świeżym powietrzu. Akcja pozytywna, która spotkała się ze sporym odzewem. Duch w narodzie nie ginie!

Przygotowania szły mi opornie, co było po części winą faktu, że wczoraj trochę popiliśmy ze znajomymi, a i niewyspanie (pomimo pobudki o 10.00) także swoje zrobiło. Leniwie przygotowałem sobie śniadanie, później równie leniwie obiad, spakowałem plecak, przebrałem się, wyszedłem z mieszkania, zawróciłem po bidon, wróciłem do roweru, zawróciłem do mieszkania po batonik, podszedłem do roweru, znowu wróciłem do mieszkania, po czym zapomniałem właściwie dlaczego to zrobiłem... wróciłem na dwór, wsiadłem na rower i ruszyłem.

Według wstępnych obliczeń miałem przed sobą jeszcze dobre trzy godziny do zachodu słońca, co dawało mi jakieś pole do popisu związane z dokumentowaniem wyjazdu aparatem fotograficznym. Ruszyłem spokojnie świadom swoich ograniczonych dziś możliwości, a swój minimalny plan bardzo chciałem zrealizować.

Pierwszym jego punktem była miejscowość Owińska, znana z tego, że jest tam opuszczony budynek szpitala psychiatrycznego. Dojechałem tam bez większych kłopotów krajową jedenastką, żeby było szybko i pewnie. Ruch dzisiaj był umiarkowany ze względu na charakter dnia, co bardzo mnie cieszyło. Równie bardzo cieszył mnie fakt, że mijałem po drodze wielu cyklistów, którzy w razie nieprzewidzianych problemów na pewno posłużyliby radą, pomocą, narzędziami, etc.

Owińska - niewielka miejscowość położona przy ruchliwej trasie. Są chodniki, są bloki, garaże, drzewa, płoty, nawet większa górka się tam znalazła. Jest i psychiatryk. Miejsce uwielbiane przez eksploratorów opuszczonych budynków, jedna z lokalnych perełek dla każdego amatora postapokaliptycznych widoków, a ze względu na swój ówczesny charakter - budynek owiany zapewne wieloma miejskimi legendami, w których duchy obłąkanych biedaków, którzy dokonali tam swojego żywota, prześladują każdego, kto odważy się przespacerować ich dawnym miejscem rekonwalescencji. Niestety, cały obiekt obejrzałem zza najniższego i najbardziej prześwitującego kawałka ogrodzenia, jaki udało mi się znaleźć. Budynek szczelnie otoczono betonowym płotem, który wydaje się nie do sforsowania, choć ja dobrze wiem, że jakbym dłużej pokombinował, to przedostałbym się na jego drugą stronę. Problemy jednak były dwa: bardzo ograniczony czas i fakt, że nie za bardzo miałbym co zrobić z rowerem, a pozostawianie go na widoku nie jest przecież najlepszym pomysłem. Zrobiłem więc dwa zdjęcia:





i pojechałem dalej, trochę rozczarowany, że to wszystko, na co było mnie stać w związku z tym miejscem, ale z drugiej strony mam teraz motywację, by przyjechać tu raz jeszcze i zrobić to porządniej :)

Wyjechałem z terenu otaczającego psychiatryk i znalazłem się znowu w pobliżu drogi krajowej numer jedenaście. Tym razem jednak bardzo nie chciałem jechać tym nudnym, ciągnącym się jak flaki z olejem asfaltem. Zerknąłem szybko na mapę i zobaczyłem, że w lesie po drugiej stronie drogi, wzdłuż Warty, ciągnie się jakiś krótki i urywany szlak. Miałem dylemat: ryzykować wjazd do lasu, który kryje w sobie zapewne nie do końca przejezdny i w dodatku zasypany liśćmi szlak, czy jednak obrać łatwiejszą drogę, podróżując krajową jedenastką? Tradycyjnie - zaryzykowałem i muszę szczerze przyznać, że tej decyzji nie pożałowałem. Moim oczom ukazał się - owszem, słabo widoczny (ale za to bardzo kolorowy) przez wszędobylskie liście - szlak. Singletrack, jeśli mam być bardziej precyzyjny. Pełen ostrych łuków, stromych (choć bardzo krótkich) podjazdów i zjazdów, kryjący w sobie połamane gałęzie drzew i wystające korzenie, zapewnił mi doskonałą zabawę i naprawdę niesamowite widoki przez zdecydowanie zbyt krótkie pięć kilometrów, którymi się ciągnął. Po lewej stronie widziałem Wartę i jej starorzecza, po prawej i przede mną rozciągał się las okryty grubą warstwą pięknych, złotych liści. Widok ten był tak wspaniały, że nie chciałem się zatrzymywać, wolałem gnać dalej przed siebie. Teraz, siedząc przed komputerem, żałuję tej decyzji - ten jesienny krajobraz zdecydowanie był wart tego, by go uwiecznić na fotografii. Nic to, jak nie w tym roku, to w przyszłym, ale tą ścieżką bardzo chętnie przejadę się jeszcze raz. Na jej łukach widać było, że ktoś regularnie z niej korzysta, pytanie tylko - jakim typem pojazdu? Ślady były jakby zbyt grube, by był to rower, a z drugiej strony motocykl terenowy chyba nie jest w takim miejscu dozwolonym jednośladem... Nie wiem, nieistotne. Polecam - szlak leśny pomiędzy Owińskami a Biedruskiem, do których tym duktem zmierzałem.

Biedrusko było moim głównym celem na dziś, a dlaczego? O tym później. Na początku miejscowości napotkałem na dwór, wokół którego spotkałem taką oto maszynę:



Pełnowymiarowy, zabezpieczony na niewielkim wzniesieniu i bez widocznych braków samolot, niegdyś dumnie prężący swe skrzydła na niebie, dziś jedynie tęsknie spoglądający ku jego naturalnemu środowisku. Okaz do podziwiania. Zawsze sądziłem, że tego typu samoloty są małe, a ten skurczybyk naprawdę wyglądał majestatycznie. Obejście kadłuba wokoło to niezły spacer, podczas którego można nacieszyć oczy i zetknąć się z czymś, czego na co dzień raczej się nie widuje na ulicy, w domu i w pracy.

Obok tej maszyny stały również dwie inne, transportery opancerzone. Obydwa identyczne, a oto jeden z nich:





Ładownia jednego z nich była otwarta i niestety - splądrowana. Kompletnie pusta w środku. Z drugiej jednak strony założę się, że krótki, podstawowy serwis, wymiana oleju w silniku i zalanie baku świeżym paliwem sprawiłoby, że pojazdy te byłyby zdolne do dalszej eksploatacji. Podoba mi się to toporne wykonanie, prostota mechanizmów i poczucie obcowania z maszyną z prawdziwego zdarzenia, która nie stara się być mądrzejsza od człowieka, jak ma to miejsce w przypadku współczesnych pojazdów.

Zostałbym tam zdecydowanie dłużej, ale niestety horyzont zaczął zdradzać coraz śmielsze zapędy do pozbycia się zeń światła, sukcesywnie ustępującego miejsca nadciągającemu mrokowi cichego, spokojnego, listopadowego, świątecznego popołudnia. Wsiadłem więc na rower i popędziłem dalej na spotkanie ze swoim dzisiejszym, najistotniejszym celem - poligonem w Biedrusku, który jest zwykle otwarty dla cywili w weekendy, ale także w dni takie, jak dzisiejszy, a pewności co do tego faktu nabrałem wtedy, gdy mijałem podniesioną rogatkę i strażnicę koło niej, w której nie było wartownika. To, że jest to droga prowadząca na poligon zdradzał fakt, że nie wszędzie widuje się dziury zrobione przez czołgowe gąsienice w asfalcie, a także całe zwały piachu i błota, które z tych gąsienic zostały strząśnięte podczas ich przejazdu zapewne kilka dni wcześniej. Wokół dziurawej, asfaltowej drogi ciągną się niezbyt szerokie pasma lasów i łąk, na których wyraźnie widać miejsca, po których ciężki, wojskowy sprzęt przetacza się tam w czasie manewrów. Ciekawy widok, również niecodzienny (na szczęście).

Zaskoczyło mnie to, co wyrosło przed moimi oczami na najbliższym, poligonowym skrzyżowaniu. Zaskoczenie przerodziło się cichy chichot, no bo przecież spójrzcie tylko na to:



Gdzieś tutaj MUSI biegać Mario, znany i lubiany szczególnie osobnikom z mojego pokolenia z kultowej serii gier o naćpanym hydrauliku, którego atakowały jakieś grzybki. Gdzieś w tym zameczku musi przebywać księżniczka, którą nie wiadomo dlaczego owy hydraulik musi uratować. Śmieszny zameczek, choć po ubytkach w ścianach widać, że celami, dla których został on wzniesiony bynajmniej nie są śmiech i zabawa.

Cel został osiągnięty - dotarłem do centrum poligonu w Biedrusku, który skrywał się zaraz za zamkiem - ogromnego placu manewrowego. Dlaczego tak bardzo chciałem tam dotrzeć? Ano po to, by zobaczyć, cóż to za plamki widoczne były na zdjęciach satelitarnych tego miejsca w google maps. Jak się okazało, były to dwa zdewastowane latami ćwiczeń i manewrów czołgi oraz... tramwaj. Możecie się śmiać, ale na dworze zrobiło się już naprawdę bardzo szaro i spoglądanie w tej szarudze na kompletnie zniszczony wagon z miejsca przyniosło mi na myśl, że takim może stać się świat, gdy ktoś kiedyś wciśnie o dwa czerwone guziki za dużo.







Spędziłem tu trochę czasu. Rozejrzałem się, czy oprócz tych pojazdów jest tu jeszcze coś wartego uwagi, ale poza wysoką trawą, w której próżno było szukać jakiejś łuski po pocisku na pamiątkę, nie znalazłem niczego interesującego. Wciąż jednak bardzo się cieszę, że dowiedziałem się, cóż takiego widniało na zdjęciach satelitarnych - i się nie zawiodłem.

Zapadła niemal kompletna ciemność. Założyłem grubszą kurtkę, którą wiozłem ze sobą w plecaku, światła ustawiłem na największą moc i ruszyłem przed siebie, mknąc samotnie dziurawym asfaltem i płytami betonowymi poligonu w Biedrusku. Jechało się super, wieczór sprzyjał szybszej jeździe ze względu na brak odczuwalnego wiatru. W końcu wydostałem się na osiedla w Suchym Lesie i stamtąd pognałem już głównymi arteriami w kierunku centrum miasta, by zobaczyć, co też takiego dzieje się na ulicy Święty Marcin. Ta tętniła życiem, wielu Poznaniaków korzystało z atrakcji przygotowanych przez miasto. Zbliżał się koncert zespołu Hey, więc tłum narastał, choć paradoksalnie stoiska powoli zaczynały znikać z poboczy ulicy. Zdecydowałem, że trzeba wracać do mieszkania, wziąć prysznic, otworzyć piwo i napisać tę notkę. Tak też się stało :)


Dzisiejsza trasa:

Bardzo rekreacyjna i odświeżająca - pasję do dwóch kółek, rzecz jasna :)

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl