Piątek, 19 września 2014

Poznań Bike Challenge - poczuj siłę peletonu!

Miejski wyścig rowerowy, największa tego typu impreza kolarska w Polsce, miejsce rywalizacji i zabawy dla ponad trzech tysięcy uczestników - oto marketingowe chwyty organizatorów Poznań Bike Challenge, w którym miałem okazję startować i z sukcesem ukończyć w minioną sobotę, dnia 13 września. Czy rzeczywiście było tak sielsko, jak wynika to ze słów akcji promocyjnej tego sportowego eventu?

Nie jestem wybredny (gdzieżbym śmiał) - mnie się bardzo, bardzo podobało!

Zacznijmy jednak od początku. Pomysł na wzięcie udziału w tej imprezie narodził się zupełnie przypadkowo, gdy usłyszałem od znajomego z biura, że coś takiego się odbędzie i że on w tym zamierza uczestniczyć. To był gorący, bezlitosny lipiec. Dni upływały wówczas głównie na zbijaniu bąków w oczekiwaniu na upragniony urlop, bo ignorancja spowodowana brakiem zajęcia z racji letnich przerw w fabrykach samochodów odbijała się bezpośrednio właśnie na naszym zakładzie i sięgała wartości krytycznych, trzeba było zająć więc czymś swój umysł przez te bite osiem agonalnych godzin każdego dnia. Wówczas moim zajęciem było odnalezienie szczegółowych informacji na temat samego wyścigu oraz ich przyswojenie i przekazanie dalej, konkretnie mojemu bratu i Marcinowi - postaciom znanym czytelnikom mojego bloga ze wspólnych wypraw rowerowych nad nasze polskie morze oraz śladami szlaków nadwarciańskich, po której do dnia dzisiejszego nie zeszła mi kolarska (żenująco wyglądająca) opalenizna z nóg.

Do wyboru były trzy dystanse, na których można było próbować swoich sił. Pierwszy, najkrótszy, z naturalnych przyczyn  nie był dla mnie - 6-kilometrowy sprint wokół jeziora maltańskiego zarezerwowany był dla dzieci, będących pod stałą opieką swoich rodziców. Drugim dystansem była piętnastokilometrowa pętla, przebiegająca ulicami Poznania, przeznaczona dla amatorów codziennych (bądź codrugodziennych), krótkich przejażdżek rowerowych. Jak się później okazało, trasa liczyła tak naprawdę niecałe 11 kilometrów, co pozostawiło u wielu uczestników uczucie nienasycenia i lekkie rozczarowanie, ale ogólne wrażenia były ponoć jak najbardziej in plus.

Ostatni, najdłuższy, 100-kilometrowy dystans był pętlą przebiegającą przez Poznań i główne szlaki dojazdowe do miasta, na którym ścigali się najbardziej zaprawieni amatorzy (czyt. ja, na ten przykład) oraz profesjonaliści, na profesjonalnym sprzęcie, po profesjonalnych treningach z "czynnikiem-PRO" we krwi. Zawodowcy i jak dla mnie, trochę wariaci... ale osiągający naprawdę imponujące rezultaty. Wykupiłem więc (podobnie jak Marcin i Mateusz) pakiet startowy na ten dystans (kosztujący w lipcu dokładnie 59 pesos), zadeklarowałem średnią prędkość przejazdu na poziomie 30 km/h, mój rower (kellysa) sklasyfikowano jako rower "inny" (w skrócie był podział na "szosa" kontra "inny", czyli reszta sprzętowego światka), po czasie nadano mi numer startowy i nie pozostało mi nic innego, jak tylko spokojnie oczekiwać na dalszy rozwój wydarzeń.

Przez cały ten czas intensywnie trenowałem na asfaltach jazdę w SPD, więc wszystko doskonale się złożyło.

W końcu nastał piątek - przeddzień wyścigu. Tego dnia na poranną zmianę do biura udałem się samochodem, ze spakowanym, poćwiartowanym kellysem inside. To cholerstwo jest tak wielkie (a auto tak nieustawne wewnątrz), że złożona tylna kanapa, zdjęte koła i sztyca wymagały jeszcze przesunięcia fotela pasażera do przodu, by rama mogła swobodnie wejść do środka, czyniąc moje punto autem jednoosobowym. Nic to jednak, wszak i tak podróżować miałem sam. Po pracy pognałem prosto do mieszkania mojego brata, w którym złożyłem rower do kupy i razem z nim i Marcinem pojechaliśmy do biura zawodów mieszczącego się nad jeziorem maltańskim, odebrać nasze pakiety startowe i kupić sobie żel energetyczny na trasę. Żel to wygodna opcja na takie szybkie przejazdy, przynajmniej teraz miałem okazję się o tym przekonać :)

Pakiet startowy zawierał zestaw naklejek z numerem startowym (na kask, rower i nawet czoło, jeśli ktoś chciał - ja z tej opcji nie skorzystałem), numer startowy z chipem do pomiaru czasu do umieszczenia na kierownicy (mnie to wsio rybka, ale przeczulonych "PRO" zawodników tak wielki numer na kierownicy mocno irytował, wszak taki żagiel z przodu, na ich 5-kilogramowych szosach był czymś absolutnie nie do zaakceptowania), czapeczkę kolarską od Skody (jednego ze sponsorów wyścigu), żel i tabletki energetyczne, dobrej jakości koszulkę rowerową oraz niewielką stertę jakichś ulotek informacyjnych na temat całej imprezy, a całość była opakowana w praktyczny plecakoworek z trwałego materiału. Bardzo ładnie, bez oszczędzania i prowizorek, to mi się spodobało. Pakiety startowe odbieraliśmy popołudniową porą w piątek, spodziewając się horroru w kolejkach (ponoć krwawe sceny z powolnego i bolesnego zabijania wybujałych ego wielu malkontentów widoczne były od rana, gdy wielu uczestników chciało odebrać pakiety przed pracą i nie mogło poczekać spokojnie w kolejce pięciu minut, tylko zaczynało robić wszędzie gdzie się da mroczny PR organizatorom wyścigu, bo przecież pięć minut stania w kolejce powoduje klęski żywiołowe w Tajlandii i jest odpowiedzialne za głód samego zainteresowanego, nie wspominając już o dzieciach w Afryce. Shame on you, marudo jedna z drugą!). Horroru jednak nie było, atmosfera przypominała bardziej tą wyczuwalną w "Rodzinie zastępczej". Było po prostu spokojnie i miło, a pakiet miałem w ręku już po dwóch minutach oczekiwania, czyli szybko, sprawnie i profesjonalnie.



Dogonić i uciec, czyli siła peletonu.
I tak minął wieczór i nastał poranek, dzień wyścigu. Wstałem z bratem wcześnie, przygotowałem nawet jadalną jajecznicę, Mateusz w tym czasie wykombinował bułki z sąsiadującej z jego blokiem biedronki i "napój energetyczny, bo izotonicznych nie było" (można sobie wyobrazić, jak gazowany napój energetyczny działał na bidon :P ale nie było wyjścia, trzeba było brać to, co udało się załatwić). Spałaszowaliśmy żarcie, napchaliśmy kieszenie pompkami, dętkami, telefonem i żelem energetycznym i wyszliśmy na zewnątrz, gdzie czekał już na nas gotowy do wyjazdu Marcin, mający już w nogach pierwsze kilka kilometrów ze swojego mieszkania.

Im bliżej Malty, tym większy horror komunikacyjny widziały nasze oczy. Mnóstwo kierowców, najwyraźniej niezorientowanych w sytuacji, stało w kilometrowych korkach na ulicach Poznania, gryząc wargi i kierownice ze złości. Nie było to naszym zmartwieniem, wszak dzisiaj przez jakiś czas ta trasa należała do rowerzystów. Szkoda mi było tylko tych, którzy nie mieli innego wyjścia, jak podróżować tego dnia autem i zmuszeni zostali do męczącego oczekiwania na przejazd, cała reszta miała postój na własne życzenie. Pogoda była cudowna i coś czuję, że wielu tkwiących w korkach kierowców dobrze by zrobiło dla własnego zdrowia i portfela, gdyby wybrała się w swe niedalekie podróże albo rowerem, albo piechotą, albo objazdami komunikacją miejską.

Po krótkiej podróży docieramy do sektorów startowych, gdzie żegnam się z Marcinem i Mateuszem, startującymi z sektora G. Mnie przydzielono (na podstawie deklarowanej średniej prędkości i rodzaju roweru) do sektora D. Ustawiłem się więc w swoim sektorze i - mając kwadrans do planowanego startu - rozpocząłem oczekiwanie w narastającym tłumie rowerzystów. Każdy sektor liczył sobie około trzystu cyklistów i wypuszczany był w odstępach dwuminutowych tak, by uniknąć niepotrzebnych kolizji na trasie. Co oczywiste, najszybsi zawodnicy trafili do sektora A, skąd mogli wystrzelić prosto przed siebie i nie byli zmuszeni tym samym do wyprzedzania tych wolniejszych. Proste, czyste i sprytne zagranie. Zaczęli otaczać mnie cykliści w naprawdę nieogarniętej, czterocyfrowej liczbie, a widząc na czym zamierzając jechać, zacząłem nabierać wątpliwości. Bardzo, bardzo niewielu uczestników zdecydowało się na start na ciężkich MTB (oprócz mnie w moim sektorze może czterech, czy pięciu cyklistów), cała reszta miała mniej lub bardziej profesjonalne szosówki. Nic to jednak - pocieszałem się w myślach. Nie daj się zabić i postaraj się ukończyć, brzydalu.

Start opóźniał się przez służby porządkowe, wciąż nie dające pozwolenia na start. Słońce wznosiło się i zaczynało coraz mocniej piec. Niektórym zawodnikom kończyła się cierpliwość i czmychali na "mały zrzut wagi" w pobliskie krzaki. Nieznośna lekkość późnoletniej aury i ciężar zalegającego moczu. Nad nami latały drony, filmujący peleton przed startem. W przyszłości ma się ukazać film z tego wydarzenia, promujący imprezę, na który czekam z niecierpliwością. Tymczasem z profilu imprezy na facebooku udało mi się pobrać jedno z ujęć wykonanych przez drona:



Morze cyklistów przede mną, nieskończone fale kasków za mną. I kilku sikających po bokach. Była w tym moc, były wyczuwalne emocje i częściowo też rozdrażnienie, przez stale opóźniający się start.

W końcu, z ponad półgodzinnym poślizgiem wystartowała pierwsza grupa. Dosłownie dziesięć minut później przyszła kolej na nasz start. Szczerze? Spodziewałem się małego karambolu, wszak startowaliśmy jadąc koło w koło ze sobą, w sektorze składającym się w większości z amatorów jazdy na rowerze, nie mających przyswojonych podstaw jazdy w peletonie (w czym ja nie byłem wyjątkiem), ale o dziwo wszystko poszło bez problemów i bardzo szybko osiągnąłem prędkość przelotową, rozpoczynając ustawianie się w szyku i wyprzedzanie pierwszych kolarzy. Paru także wyprzedziło mnie. Tempo było niesamowite, pierwsze dziesięć kilometrów wiodących przez miasto pokonałem z prędkością nie mniejszą niż 35 km/h. Peleton ma tą niesamowitą, niewytłumaczalną siłę... Przed sobą widzisz kolarzy, którym chcesz dorównać, a za sobą widzisz żądne świeżego mięsa rekiny na rowerach, które chcą cię pożreć za wszelką cenę, więc adrenalina w obrzydliwych ilościach zaczyna przejmować kontrolę nad twoim ciałem, wyciskając z niego to, co z pozoru może wydawać się niemożliwe. Zakręty, górki, zjazdy - tempo jest szalone, sięga już 40 km/h, co na ociężałym MTB jest naprawdę sporą wartością. Wyprzedzam i jestem wyprzedzany. W końcu opuszczamy Poznań i w drodze na Pobiedziska trwa trochę dziwna rywalizacja - najpierw niewielka grupka wyprzedza mnie na zjazdach, po czym na podjazdach ja wyprzedzam ich. Taka sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Trudno ocenić, czy to jakiś dziwny interwał, czy co? Ja zawsze byłem przekonany, że na zjazdach lepiej oszczędzać siły na podjazd, który nieuchronnie musi w końcu nastąpić :)


Więcej was matka nie miała? ;)

Punkty żywnościowe, rozlokowane na trasie co około 30 kilometrów, były prawdziwym zbawieniem. Energetyk w bidonie był "na czarną godzinę", a na bufetach regularnie w biegu chwytałem wodę lub izotonik, wypijałem go prawie całego, po czym butelkę wyrzucałem zgodnie z zaleceniami do rowu tak, by nie zalegały na drodze. Widziałem też jednak, że jakieś samolubne typy przede mną stwarzały zagrożenie, butelki rzucając bezpośrednio na drogę, co na pewno skończyło się czyjąś wywrotką. O taką butelkę bardzo łatwo można się wywrócić, a przy tych prędkościach (rzędu 35-40 km/h) mogło się to skończyć naprawdę źle.

Trasa w pewnym momencie skręciła w kierunku Lednogóry i jechaliśmy wzdłuż linii brzegowej jeziora Lednickiego. Kibiców na trasie dotąd nie brakowało, ale podczas przejazdu przez mniejsze miejscowości wyraźnie ich przybyło, co na pewno każdemu kolarzowi dodawało energii. Prawdziwym ewenementem dla mnie były rzesze wolontariuszy na trasie, obstawiający drogi do- i wyjazdowe, z których w każdej chwili mógłby wyskoczyć na trasę wyścigu jakiś zbłąkany pojazd. Wolontariusze stanowili w miażdżącej części płeć piękną, a ta kibicowała zawodnikom na trasie zdecydowanie najgoręcej. Wielkie dzięki każdemu z Was za to, że swoją siłą i chęciami umożliwiliście organizację tej imprezy i że zadbaliście o bezpieczeństwo w trakcie jej trwania! Jesteście najlepsi :)

Przed Kiszkowem droga ulega wyraźnemu pogorszeniu i zaczyna wyraźnie nachylać się ku dołowi. Na tym odcinku zapewne wielu rowerzystów z duszą na ramieniu (w ciągłych podskokach na wybojach) wykręciło swoje rekordy prędkości. W samym Kiszkowie przejeżdżamy przez bramkę czasową i od tamtego miejsca droga zaczyna zwracać się w stronę przeciwną, przybliżając kolarzy w kierunku Poznania. Powrót rozpoczyna się (a jakżeby inaczej) stromym podjazdem, gdzie mam okazję wyprzedzić wielu zasapanych rowerzystów. Mijam też pierwsze kraksy (na szczęście głównie niegroźne szlify) oraz pechowców, którym dętki w kołach powiedziały "dość". Po krótkim kryzysie na sześćdziesiątym kilometrze siły powróciły i znów mogłem gnać przed siebie, chociaż lekko dokuczały mi skurcze w prawym udzie. Ale i tak było i z siłami i z wydolnością mięśni zdecydowanie lepiej, niż bym się tego mógł spodziewać. Emocje robią swoje, a peleton nadal niesie kolarzy swoją niewytłumaczalną siłą ku mecie.

Kolejny odsiew trasa wyznacza jakieś dwadzieścia kilometrów od mety, na dość wyboistym odcinku. Tutaj zwalniają szosowcy, a naturalną siłą rzeczy przyspieszają osoby na rowerach crossowych i górskich. Miałem tutaj swój krótki festiwal wyprzedzania :)
W momencie, gdy wpadamy do Kobylnicy, dołączam do grupki jakichś trzydziestu rowerzystów i od tego momentu tworzę z nimi peleton aż do samej mety. Zostaję w jego ogonie, raz po raz zmieniając się z jakąś dziewczyną, z wożeniem na kole. Po drodze omijamy chyba najgorzej wyglądającą kraksę na trasie. Dwie osoby w karetce, a z jednego roweru w zasadzie odpadło przednie koło. Masakryczny widok, dający do myślenia. Pomagaliśmy tak sobie niemal do samego końca - raz ja umożliwiałem odpoczynek jej, raz ona mi. Kilometr przed metą wszyscy przyspieszają, ale jakby od niechcenia, jakby nikogo w sumie nie obchodził wynik, acz widać było, że każdy wolałby przekroczyć linię bramki czasowej pierwszy :)

Koniec! Dojechaliśmy cali, zdrowi i zdecydowanie szybciej, niż chyba każdy z nas by się spodziewał. Wyłączyłem trackera, wyjąłem licznik, by później odczytać z niego dane, które mnie bardzo pozytywnie zaskoczyły. W strefie dojazdowej wszyscy dają odpocząć mięśniom, zwalniając do dosłownie kilkunastu kilometrów na godzinę. Na symbolicznej mecie każdy zostaje udekorowany przez wolontariuszki medalami za uczestnictwo. Odstawiamy rowery na strzeżony parking i udajemy się grupą na strefę finishera, gdzie możemy się zregenerować napojami, owocami, piwem i burgerem. Niczego nie brakowało, każdy miał możliwość skorzystania z punktu żywieniowego na mecie w sposób niemal nieograniczony. W tłumie wyłapuję znajomego ze studiów, Szymona, który całkiem niedawno rozpoczął przygodę z kolarstwem szosowym, a który wykręcił bardzo ładny czas w granicy poniżej trzech godzin. Gratuluję, Szymon! :)

Na metę przychodzą Najmilsza z Moniką, dołączam więc do nich posilając się burgerem i zapijając go piwem. Obserwuję z trybun rzesze rowerzystów, finiszujących i przelewających się przez punkt żywieniowy. Dwadzieścia minut po mnie wyścig kończą Mateusz i Marcin. Dwadzieścia, rozumiecie to? Osoby, które sądziły, że będą jechały jakieś pięć bitych godzin i ani sekundy krócej, finiszują po niecałych 3,5 godzinach! Nadal nie pojmuję tej niesamowitej siły drzemiącej w peletonie...



Regenerujemy się razem, rozmawiamy, dzielimy się wrażeniami. Wszystko in plus, wszyscy trzej zgodnie mamy ochotę na to, by powtórzyć ten wyścig, jak tylko nadarzy się stosowna okazja. Wieczorem odczytujemy wyniki ze strony internetowej i każdego z nas czeka naprawdę miła niespodzianka. Tempo było super! Zabawa przednia!

Moje gratulacje chciałbym także złożyć Marcinowi z ekipy "Dziki Koszalin" - czternasta lokata w klasyfikacji OPEN i (chyba jedyny?) Wrześnianin na podium tych zawodów! Świetna robota stary! :)

Moje rezultaty:
Czas przejazdu: 3h 9m 48,41s
Miejsce w kategorii mężczyzn 18-24 (rowery "inne): 20/83
Miejsce w kategorii mężczyzn OPEN: 713
Miejsce w kategorii OPEN (wszyscy uczestnicy): 748/1729

Zapis z trackera:

Mam nową poprzeczkę, którą zamierzam przeskoczyć. Zobaczymy - być może w przyszłym roku :)

Gorąco zachęcam wszystkich do wzięcia udziału w podobnej imprezie! Jeśli seria się utrzyma, to w przyszłym roku oczekiwać możemy jeszcze lepiej zorganizowanej imprezy (wszak pierwsze koty za płoty, pierwsze śliwki robaczywki i takie tam), która - czego bardzo chcę - poniesie jeszcze większą ilość amatorów jazdy na rowerze w rywalizacji ze sobą i z innymi!

Tymczasem przerzucam się na jazdę bardziej terenową. Czas zwalczyć strach w poruszaniu się w SPD po piachu, korzeniach i kamieniach. Życzcie mi powodzenia i miękkich upadków (a najlepiej bezupadkowej jazdy) :)
Czwartek, 14 sierpnia 2014

Stara Gwardia na szlakach nadwarciańskich.

Nie mogę tak po prostu iść spać, gdy mam nie dającą mi spokoju zaległość w postaci nieopisanego jeszcze tripu, który w miniony weekend (8-10 sierpnia) odbyłem z Wilkami Rowerowymi, zeszłorocznymi kompanami na trasie R10: Mateuszem, Marcinem, Michałem i Wojtkiem.

Plan jak zwykle był zaskakująco prosty: oni odwalali całą robotę związaną z planowaniem trasy, a ja mogłem zająć się w spokoju podążaniem za nimi. Polecam każdemu, tacy kompani to skarb!

W tym roku padło na spokojną, bardzo rekreacyjną trasę szlakami nadwarciańskich parków krajobrazowych. Nie ruszyliśmy się poza obręb województwa wielkopolskiego sądząc (jak się okazało - zupełnie słusznie), że Pyrlandia ma nam do zaoferowania coś, co będzie cieszyło oczy widokami i umysł wspomnieniami przez długi czas.


Dzień I - 8.08.2014 r.
Połataną, posklejaną i skręconą do kupy z resztek po wczorajszym obiedzie Meridę, z przytroczoną do niej, wyładowaną po brzegi ciuchami i podróżniczymi niezbędnikami sakwą zaczynam się toczyć krótko przed godziną 7.00 na pociąg do Poznania, skąd paręnaście minut później odjeżdżał kolejny pociąg - do Leszna. To właśnie w tym drugim pociągu Stara Gwardia grupuje się i rozpoczyna wspólną podróż, która mija dość szybko, choć przy akompaniamencie wstrząsów, huków, skrzypienia i trzasków składu niejednokrotnie przekraczającego barierę dźwięku (a u nas próg bólu). Po wyładowaniu się z pociągu, na pytanie pani konduktor, dokąd zmierzamy oraz po udzieleniu jej odpowiedzi, że "ostatecznie do Konina", ta spojrzała się na nas w mieszanką zdziwienia i politowania na twarzy. Wtedy myśleliśmy, że ma nas za idiotów. Teraz jednak wiemy już, że nie dość, że miała nas za idiotów, to jeszcze miała ku temu podstawy. Ale o tym później.

Po przebyciu morderczych, pełnych błądzenia 470 metrów docieramy pod Biedronkę, gdzie robimy sobie zasłużoną przerwę na złapanie oddechu, ale przede wszystkim na zakupy na najbliższe kilka godzin. Zdrowa, energetyczna żywność i zapasy wody to podstawa na wyprawowym szlaku, dlatego każdy z nas nabył to, na co akurat miał ochotę (fuck logic), byśmy mogli usatysfakcjonowani ruszyć dalej, ku przygodzie. Tego dnia zakładaliśmy przebycie jakichś 60-70 kilometrów, a przynajmniej tak to wynikało z obliczeń czworga magistrów inżynierów, obecnych ze mną. Ustalenia były "z grubsza", a to dość elastyczne pojęcie ;)

Z Leszna wydostaliśmy się po około 10 kilometrach, zjeżdżając na szlak rowerowy prowadzący przez serce Przemęckiego Parku Krajobrazowego. Nawierzchnia była piaszczysta, bez żadnych rewelacji, ale zapach lasu bardzo nam tę drogę urozmaicał i niewątpliwie uprzyjemniał. Po niecałych 30 kilometrach docieramy do brzegu jednego z wielu mijanych później jezior, gdzie robimy sobie postój na posiłek, a Mateusz także na kąpiel. Nie powiem, woda była zachęcająca, ale jakoś tak... nie chciało mi się szukać kąpielówek. Te powinienem był przecież umieścić pod ręką, ale oczywiście umieściłem je na samym dnie sakwy, więc nie uśmiechało mi się wybebeszać jej tylko dlatego, by wykąpać się przez chwil parę.









Ruszyliśmy dalej, po paru kilometrach opuszczając las i wydostając się na asfalt. Wczesnopopołudniowa godzina w połączeniu z czystym niebem zagwarantowała nam niesamowitą spiekotę i by uniknąć usmażenia na chrupko, uciekliśmy znów do lasu - zgodnie z oznaczeniem niebieskiego szlaku rowerowego, którego od tamtej pory kurczowo się trzymaliśmy do samego końca wyprawy (z nielicznymi wyjątkami). Tam temperatura też nie odpuszczała, ale zacienione podwoje leśnych ścieżek gwarantowały nam przesunięcie w czasie śmierci spowodowanej udarem słonecznym.

Kolejny z postojów wypadł z racji zaspokojenia jednej z elementarnych potrzeb fizjologicznych, tuż po pokonaniu stromego i piaszczystego wzniesienia. Jakże malowniczego...







Dalej mieliśmy do pokonania jeden z najtrudniejszych odcinków tego dnia. Niebieski szlak wiódł przez strome zjazdy i podjazdy, a sprawy nie ułatwiał fakt, że były one usiane albo licznymi, mocno wystającymi korzeniami drzew, albo luźnym piachem, co było problemem zwłaszcza dla Wojtka i Michała, dysponujących rowerami trekkingowymi z cienkimi profilami bieżników opon. Dobre na asfalt, bezużyteczne w obliczu sypkiego gruntu. Przebiliśmy się także przez to, ale przeszkody te zaostrzyły nam apetyty na coś dobrego. Koniecznie mięsnego. I w dużej ilości. Cóż jednak powiedzieć, mijana po drodze szemrana budka z kebabem przy równie szemranej stacji benzynowej nie zdobyła naszego zaufania, więc musiał je zdobyć chyba jeszcze bardziej szemrany i obskurny bar w podejrzanie cichej miejscowości Bucz... Bar ten, choć na zewnątrz wyglądał raczej odpychająco... w środku wyglądał jeszcze gorzej. Jak cowieczorna gorzelnia dla lokalnych amatorów trunków tak tanich i tak wyskokowych, jak tylko się dało. Co ciekawe jednak, w ofercie tego baru, obsługiwanego przez przemiłe małżeństwo w średnim wieku, znalazły się bardzo kusząco brzmiące pozycje obiadów domowych. Bez wahania (z racji głodu), choć pełni obaw (o to, czy posiłek ten nie będzie przypadkiem naszym ostatnim) zamówiliśmy sobie wiktuały wedle upodobań. Ja osobiście wybrałem wątróbkę z frytkami i zestaw surówek.

Mili moi, chcecie przykład powiedzenia "pozory mylą"? No to udajcie się na posiłek do speluny w Buczu. Robią tam genialne obiady. Smakujące jak domowe, zdrowe, a już na pewno zdolne posilić piątkę strudzonych trasą podróżników. :)





Dalsza droga upływała nam na mijaniu kolejnych miejscowości. Kusiło nas, by wstąpić do legendarnej już w Wielkopolsce miejscowości Czacz, by móc zobaczyć tamtejsze zwyczaje handlowe, ale niestety brakło nam na to czasu. Nieuchronnie zbliżał się wieczór, zakładane "z grubsza 60 kilometrów" już dawno zostało przekroczone, a do zaplanowanego celu, jakim było pole namiotowe przy jeziorze Cichowo, pozostało nam nadal wiele kilometrów. Wytrwale jechaliśmy przed siebie, ciesząc się spadającą temperaturą, która pod wieczór osiągnęła stan optymalny i przestała męczyć.

Trochę po omacku (bo już po zapadnięciu zmroku i nadal nie znając dokładnej lokalizacji pola namiotowego) udało nam się ostatecznie dotrzeć do miejsca naszego noclegu. Z ceną 10 złotych za osobę, przy zapewnionych toaletach i gorących prysznicach, a także z dostępem do sieci elektrycznej można powiedzieć, że to chyba było najlepsze pole namiotowe, na jakim kiedykolwiek byłem i spałem, a już na pewno pośród wielu innych nie ma ono sobie równych. Namioty rozbiliśmy w całkowitych ciemnościach, asekurując się jedynie światłem pochodzącym z latarek, ogarnęliśmy się, spięliśmy rowery i przystąpiliśmy do zasłużonej kolacji połączonej z konsumpcją złocistego napoju. Mnie sen szybko zmorzył, więc niedługo później poszedłem spać. Planowaliśmy około 60 kilometrów, a zrobiliśmy (według licznika) 119. Cóż, jakąś tolerancję na błędy należy przyjąć... :D

Zapis z trackera:



Dzień II - 9.08.2014
Spało się wyśmienicie, a wstawało chyba nawet jeszcze lepiej. Po części było to sprawką słońca, bardzo śmiało poczynającego sobie z nami w namiotach jak z pieczeniami w piekarniku, co zmusiło nas do szybkiej ewakuacji z naszych zwijanych mieszkań. Ale tylko z nich, bo od momentu wyjścia z namiotu, do momentu ruszenia w drogę upłynęły całe trzy godziny.





Wiedzieliśmy, że mamy przed sobą nieco ponad 50 kilometrów trasy, ale nauczeni wczorajszym... nazwijmy to: błędem szacunkowym czuliśmy, że zrobiliśmy trochę źle i że może to mieć podobne do wczorajszych skutki, czyli szukanie na ostatnią chwilę i po omacku miejsca noclegowego. Widać, nie uczymy się za bardzo na błędach, skoro do godziny 12.00, z racji panującego niemiłosiernego skwaru zdołaliśmy pokonać zaledwie kilka kilometrów, by zrobić sobie prawie godzinną przerwę pod sklepem, popijając schłodzone napoje energetyczne i zajadając się batonikami. W końcu jednak musieliśmy łaskawie ruszyć swoje szanowne cztery litery w dalszą drogę. Cały czas podążaliśmy niebieskim szlakiem rowerowym, który szybko wywiódł nas... w las. Znaczy się, już nie pierwszy raz podczas podróży z racji niedbale naniesionych oznaczeń szlak ten gubiliśmy, a sytuacja ta wcale się nie poprawiała wraz z naszym sukcesywnym przemieszczaniem się w głąb obszaru województwa. Tak nawiasem: oznaczenia oraz stan niektórych szlaków rowerowych w Polsce (nawet europejskiego R10, który przemierzaliśmy w zeszłym roku) pozostawiają wiele do życzenia. Nic to jakkolwiek, wszak my cieszyliśmy się dobrze spędzanym weekendem i staraliśmy się, by te wszystkie niedociągnięcia nie były dla nas czymś, co miałoby tę przyjemność zrujnować.

Około godziny 13.30 dotarliśmy do Śremu, gdzie dokonaliśmy przeglądu i uzupełnienia wszystkich naszych zapasów żywności i płynów na dalszą podróż, po czym podjęliśmy chyba najbardziej chybioną decyzję tego dnia - że obiad zjemy dopiero w Nowym Mieście nad Wartą, bo to "przecież zaledwie paręnaście kilometrów, a póki co nie jesteśmy aż tak głodni" - i ruszyliśmy w drogę. Długą i trudną, jak się później okazało. Szlak niebieski wywiódł nas prosto na wał przeciwpowodziowy w Śremie i wiódł na całej jego długości (bez kilku ostatnich kilometrów) aż do wspomnianego Nowego Miasta. Jakże malownicza była to ścieżka! Warta i jej otoczenie przez całą drogę zachwycała nas swym pięknem i dzikością, ale zaniedbany szlak rowerowy na jej wale skutecznie zabijał nasze i tak mizerne tempo podróży tego dnia, a fakt, że na wale nie występuje roślinność na tyle duża, by zapewnić nam ochronę przed piekącym słońcem powodował, że jazda z minuty na minutę była coraz bardziej uciążliwa. W końcu jednak dotarliśmy do miejsca, gdzie złapaliśmy odrobinę cienia, więc mogliśmy odpocząć, a ja wykorzystałem ten moment, by zrobić kilka zdjęć.









Następna przerwa nastąpiła jakieś parę kilometrów dalej - znów chcieliśmy uświadczyć trochę kojącego cienia. Z niepokojem także obserwowaliśmy nasze ginące w oczach zapasy wody, a o konieczności zjedzenia solidnego obiadu żołądek dawał mi znać dawno, dawno temu, jednak wokół brakowało cywilizacji, która mogłaby zapewnić mi upragniony (wówczas) kebab. Był za to Wojtek, który każdego z nas hojnie i sprawiedliwie obdarowywał swoją ostatnią paczką sucharków. Siedzieliśmy więc i odpoczywaliśmy, aż z dalekiego pustkowia wyłoniła się postać jakiegoś 30-latka na rowerze, który był daleko za nami, ale zdołał nas dogonić. Zapytał tylko, czy dobrą drogą podąża w kierunku Konina, a jego celem było dotarcie z Poznania do Konina tą trasą w jeden dzień. Przytaknęliśmy, po czym pożegnaliśmy się i jegomość ten na swym bicyklu pojechał dalej. My zrobiliśmy to samo niedługo po nim. Wał urwał się na moment, by odstąpić trochę miejsca asfaltowej drodze, która jednak zniknęła tak szybko jak się pojawiła i oto znowu mknęliśmy pośród dzikości natury doliny Warty jej wałem. Kolejną atrakcją napotkaną przez nas po drodze były krowy, które ewidentnie nie chciały nas przepuścić, a które zajadały się soczyście zieloną trawką rosnącą wokół rzeki i na wale. Chłopaki chcieli mieć zdjęcie z krowami, ale mój refleks sprawił, że nawet one znudziły się i opuściły miejsce naszego postoju, zanim mnie udało się uruchomić aparat. Nic to, zdjęcia i tak są.





Końcówka trasy prowadząca wałem zwieńczona była... mostem kolejowym. Tak, przez niego wiódł szlak. W poprzek szyn, bez kładki dla pieszych i rowerzystów. Bezpieczeństwo turystów przede wszystkim :)





Jakieś dwa kolejne kilometry dalej dotarliśmy do lasu, przy którym spotkaliśmy wcześniej widzianego cyklistę, a który powiedział nam, że szlak tu nagle się urywa, bo nigdzie nie można znaleźć ani jego oznaczeń, ani nawet sugestywnej ścieżki. Tą jednak po dłuższej chwili znaleźliśmy, a oznaczenie ujrzeliśmy dopiero po pokonaniu bardzo stromego wzniesienia. No, a także po tym, jak każdy z nas pozdzierał sobie nieosłonięte nogi roślinnością uzbrojoną w kolce, rosnącą wzdłuż szlaku i atakującą nieosłonięte garderobą piszczele. Po wyjechaniu z lasu podróż kontynuowaliśmy już do samego Nowego Miasta nad Wartą drogą asfaltową, cały czas zgodnie z oznaczeniami szlaku. Na tym odcinku gościnnie dokooptowaliśmy także tajemniczego nieznajomego, który odłączył się od nas, gdy w centrum tego miasteczka znaleźliśmy restaurację, w której zamierzaliśmy się nareszcie porządnie najeść. To jednak nie mogło nastąpić. Michał po krótkiej rozmowie z właścicielami obiektu otrzymał odpowiedź, że "obiadu dla pięciu osób nie wydają". Dziwny sposób na biznes. Awangardowy, trzeba przyznać, choć pani Magdzie na pewno by nie zaimponowali taką odpowiedzią. Nam zresztą też nie. Pojechaliśmy więc w poszukiwaniu czegoś innego. Druga restauracja... okazała się być w stanie likwidacji. W całym Nowym Mieście jedynym punktem astronomicznym, który nas przyjął i nakarmił okazała się być budka z kebabem przy drodze krajowej. No, zrobił to także Orlen po drugiej stronie drogi, który pozwolił nam się "dopchać" oferowanymi przez siebie przepysznymi hot dogami.

Zrobiło się naprawdę późno, gdy zrobiliśmy zakupy na kolację i poranek dnia następnego, więc ruszyliśmy w drogę do Czeszewa, gdzie mieściło się pole namiotowe, na którym zamierzaliśmy rozbić nasz obóz. Jak zwykle późniejsza pora położyła na nasze zgrzane czoła swoją chłodną, kojącą rękę i pozwalała sprawniej jechać do celu.



Zrobiliśmy sobie przystanek przy Stajni Hermanów na to, by wejść w usytuowaną przy padoku wieżę widokową, ale ta... okazała się być niższa na swym szczycie od drzew ją otaczających. To już była kompletna farsa i przykład bezmyślnego trwonienia pieniędzy lokalnych społeczności. Można było to zrobić lepiej, ale ktoś pewnie musiał na boku na tym zarobić, skoro dopuścił do budowy takiego bubla. Pojechaliśmy dalej, gdzie upust swemu niezadowoleniu ostatecznie dał Marcin, pięknie rozczłonkowując licznik swojego roweru, który od dwóch ostatnich godzin mówił mu, że nawet gdy stoi, to jedzie z prędkością 38 km/h i za nic nie przyjmował do wiadomości, że jest inaczej. Jego dezintegracji Marcin dokonał rzutem o ziemię, ale na szczęście asfalt zamortyzował upadek i licznik po złożeniu do kupy nadal prezentował się (niemal) nienagannie.

Rozczarowanie spotkało nas, gdy w miejscowości Dąbie (zgodnie z naszymi obawami) przeprawa promowa przez Wartę do Czeszewa w soboty odbywa się przez aż... cztery godziny, od 6.00 do 10.00. A że była godzina 20.00 i słońce pomału naprawdę miało dość oglądania naszych twarzy, to musieliśmy szybko znaleźć jakąś alternatywę. Ta na szczęście stała kilometr w głąb lasu od miejsca przeprawy w postaci mostu kolejowego, który sprawiał wrażenie, jakby miał niedługo runąć, choć był czynny i uczęszczany. Jedyną opcją by przekroczyć Wartę, było pokonanie wąskiej kładki na krawędzi tego mostu mając nadzieję, że w tym czasie zza węgła nie wyskoczy żaden rozpędzony skład, który... kto wie, może nawet zmusiłby nas do ewakuowania się wraz z rowerami za barierki wprost do rzeki w celu uniknięcia nierównej konfrontacji. Wdrapaliśmy się więc na most i niewiele myśląc, pomknęliśmy gęsiego ku drugiemu jego końcowi. Muszę przyznać, że to była najlepsza przeprawa przez rzekę, jaką kiedykolwiek odbyłem. Ze zdecydowanie zbyt szerokim i ciężkim rowerem po wąskiej, niestabilnej, drewnianej (i częściowo przegniłej) kładce na starym, czynnym moście kolejowym, przeprawa odbyła się ze sporym zastrzykiem adrenaliny i skutecznie urozmaiciła ona całą wyprawę o ciekawy element. W tym momencie znaleźliśmy się już w Orzechowie, a stamtąd mieliśmy rzut kamieniem do Czeszewa, tak więc rzut kamieniem później dojechaliśmy do celu. To jednak, co zastaliśmy w miejscu naszego pola namiotowego, było wiejską fetą, popijawą z nieprzyzwoicie dużą ilością piwa, wódki, disco polo i pijanych, niekoniecznie przyjaźnie nastawionych do nas miejscowych. Zrezygnowaliśmy z tego miejsca, a że następne znane nam pole namiotowe było po drugiej stronie rzeki, bez możliwości jej przekroczenia z racji nieczynnej przeprawy promowej, musieliśmy improwizować. Komary cięły nas niemiłosiernie, zapadał zmrok, podjęliśmy więc decyzję o partyzantce w czeszewskim lesie. Nie było nam to jednak dane, ponieważ zaraz za nami do lasu wjechał autem leśniczy dość jednoznacznie dając nam do zrozumienia, że będzie nas śledził dopóty, dopóki nie opuścimy go wszyscy tak szybko, jak to tylko możliwe.

Nic to, jechaliśmy po prostu przed siebie i gdy w zasadzie zrobiło się już całkowicie ciemno, wyjechaliśmy z lasu na drogę w (jak się później okazało) miejscowości Nowa Wieś Podgórna, dokładnie obok dużego obiektu, jak gdyby sali imprezowej do obsługi imprez okolicznościowych z przylegającym doń ogromnym ogrodem. Widząc, że ktoś się jeszcze po obiekcie kręci, zostawiłem rower pod opieką chłopaków i poszedłem zagadać z miejscowymi z nadzieją, że gdzieś w pobliżu znajdzie się jakieś alternatywne pole namiotowe, po którym nie ścigaliby nas ani pijani tubylcy, ani zacięty leśniczy. Przekroczyłem próg drzwi wejściowych i zapytałem się - jak się później okazało, właściciela obiektu - czy byłby nam w stanie wskazać jakieś miejsce na nocleg. Ten chwilę pomyślał, zapytał się o nasz skład osobowy oraz o to, na jak długo szukamy schronienia i - czym zaskoczył nas wszystkich - pozwolił nam się rozbić na swym wypielęgnowanym, imponujących rozmiarów trawniku otaczającym jego budynek. Obiekt ten to Ośrodek Dolina Warty, który zajmuje się organizacją i obsługą wszelakich imprez okolicznościowych, takich jak wesela, chrzciny, komunie, spotkania biznesowe i integracyjne, a także sportowych, jak spływy kajakowe po Warcie. Właściciel okazał się być niezwykle miłym człowiekiem, pomógł nam rozbić się w wyznaczonym miejscu, udostępnił toalety i łazienki w budynku, byśmy mogli doprowadzić się do porządku, rozpalił dla nas grilla, pozwolił skorzystać z umieszczonego pośrodku ogrodu ogniska, byśmy tam mogli przygotować sobie kiełbaski na kolację, przyniósł wielki słoik ogórków, musztardę, ketchup, jednorazowe naczynia i jedyne czego od nas oczekiwał, to byśmy pozostawili po sobie taki porządek, jaki zastaliśmy. Nie chciał słyszeć o zapłacie, a dał od siebie tak wiele, jak tylko mógł, ale przede wszystkim i co najistotniejsze - swoje zaufanie, za które z tego miejsca cała nasza piątka pragnie raz jeszcze serdecznie podziękować.

Noc spędziliśmy więc w otoczeniu pięknego ogrodu, na zamkniętym, bezpiecznym obiekcie w miejscu niesamowicie spokojnym - tak spokojnym, że jedyne, co zakłócało ciszę, było ciche buczenie transformatora gdzieś w oddali. Cisza niemal idealna, pozwalająca nam wypocząć bez zbędnych stresów, za to z całym wachlarzem udogodnień zorganizowanych nam przez właściciela ośrodka. Wypiliśmy piwo, zagryzaliśmy kiełbaski z ogniska wraz z chlebem i ogórkami i prowadziliśmy długie konwersacje na przeróżne tematy. W końcu jednak poszliśmy spać, by móc stawić czoła nadchodzącemu ostatniemu etapowi naszej podróży.

Tracker zarejestrował taką oto trasę:



Dzień III - 10.08.2014
Wsi spokojna, wsi wesoła, wsi wręcz utopijna. Takiej ciszy i harmonii z otaczającą ją naturą próżno szukać gdziekolwiek indziej. Wygrzebałem się z namiotu pierwszy, wziąłem aparat i rozejrzałem się po obiekcie i okolicy.









Cisza, która przytuliła nas do snu, wciąż była z nami obecna po nastaniu poranka. Parę minut później walkę z zamkiem od namiotu rozpoczął Marcin, a po nim kolejno wszyscy zaczęli wychodzić, by ujrzeć światło dnia. Niewiele myśląc, rozpoczęliśmy pakowanie naszego obozu. Gdy kończyliśmy zjawił się właściciel. Zapytał, czy dobrze nam się spało, czy nie było żadnych problemów, po czym... zaproponował nam kawę. I to jaką!





Elegancko podaną ze wszystkimi możliwymi udogodnieniami. Poczuliśmy się naprawdę super. To element luksusu, którego na takiej wyprawie praktycznie nie można uświadczyć, a co dopiero zupełnie bezinteresownie! Jedliśmy śniadanie złożone z resztek wczorajszej kolacji, popijaliśmy je tą wyborną kawą i wysłuchaliśmy właściciela, który opowiadał nam o swoich planach związanych z rozbudową obiektu, a także o swoim (według mnie - całkowicie genialnym) pomyśle wybudowania w tej miejscowości przystani dla kajakarzy. Opowiadał także o wielu przeciwnościach biurokratycznych, które już na etapie planowania tego przedsięwzięcia napotkał na swojej drodze. Mieliśmy do czynienia z człowiekiem z wizją, który być może w przyszłości przekształci to miejsce w centrum przyjazne turystom i przyczyni się do promowania szlaków nadwarciańskich. Trzymamy za to kciuki i raz jeszcze, cała nasza piątka pragnie podziękować za wspaniałą gościnę!

Pożegnawszy się z właścicielem Doliny Warty, ruszyliśmy niebieskim szlakiem wprost do Pyzdr, gdzie zrobiliśmy przystanek na małe zakupy i drugie śniadanie, które spożyliśmy w skromnym, acz miłym parku osadzonym centralnie na płycie rynku. Zaraz po nim jeszcze w Pyzdrach przekroczyliśmy Wartę mostem, by zaraz z niego, wciąż podążając niebieskim szlakiem, ponownie wjechać na wał przeciwpowodziowy. Pomimo upału jechało nam się przyzwoicie, a widoki cieszyły nasze oczy.





Później sceneria zaczęła się zmieniać. Szlak prowadził po coraz mniej dzikich nawierzchniach. Zaczęło się od uczęszczanych leśnych duktów, przez polne drogi, na asfaltowych kończąc. Międzyczasie nie wydarzyło się nic ciekawego. No, może poza tym, że Wojtka donośny ryk spłoszył psa, który zdołał przegonić całą resztę chwilę wcześniej. Od tej pory niebieski szlak rowerowy doprowadził nas do samego Konina drogami asfaltowymi, na których robiliśmy jeszcze dwa międzylądowania na chwilę odpoczynku.

Po przekroczeniu tablicy Konin, krew w Mateusza organizmie zmieniła zdanie co do przebywania w jego wnętrzu, więc zaczęła radośnie wypływać sobie nosem na zewnątrz. Cóż, dobry początek końca wyprawy. Gdy ten się ogarnął, obraliśmy azymut na osadzoną w pobliżu dworca pizzerię DaGrasso, by zjeść dobrą, sprawdzoną pizzę. Wszystkim nam już burczało w brzuchach, co dodawało nam animuszu. Po drodze strzeliliśmy sobie ostatnie zdjęcie z Wartą w tle:



i ruszyliśmy ku naszej pizzanova. Przekroczyliśmy remontowany most, pokonaliśmy długi podjazd, następnie zjazd i... pod adresem wskazanym przez google zamiast pizzerii zastaliśmy ogromną halę w stanie rozbiórki, a obok niej kilka domków budzących skojarzenia z typowym slumsem. Telefon do DaGrasso uświadomił nas, że adres podawany przez mapy google jest błędny, ale także że lokal obecnie jest remontowany i że jedyną opcją otrzymania posiłku jest jego zamówienie na wynos. No dobra, trudno. Konin-my 2-0. Zawitaliśmy zatem do zauważonej wcześniej pizzerii o chwytliwej nazwie Gruby Benek, która ugościła nas bez żadnego problemu naprawdę wyborną pizzą. Ale także niechcianym towarzystwem pewnej pani, która okazała się być alkoholiczką chcącą wyłudzić od nas pieniądze na "małego browka". Po konsumpcji pizzy, z racji jeszcze niecałych dwóch godzin wolnego czasu do odjazdu pociągu powrotnego, udaliśmy się do parku miejskiego, obok którego spostrzegliśmy kurtynę wodną rozstawioną przez miejscową ekipę strażacką dla ochłody w ten upalny dzień. Skorzystaliśmy, a jakżeby inaczej.











To orzeźwienie nie potrwało jednak długo, gdyż dosłownie kilka minut później przyjechał wóz strażacki, którego ekipa zwinęła cały sprzęt i pojechała sobie z nim do jednostki. Cóż, takie zarządzenie prezydenta miasta...

Przeszliśmy więc na drugą stronę ulicy do parku miejskiego, by wypocząć w oczekiwaniu na pociąg w ciszy i cieniu. Ale i tutaj Konin miał dla nas asa w rękawie. Na oko 30-letnia para, ona krzycząca w jego kierunku nieparlamentarne słowa, a on, wzorem swoich pierwotnych przodków, uciekający się do wymierzenia jej dwóch ciosów prosto w twarz. Nim ktokolwiek z parku zdążył zareagować, z ulicy naprzeciwko podbiegł to niedoszłego samca alfa jakiś jegomość, który wyjątkowo kulturalnie i bez uciekania się do przemocy wytłumaczył damskiemu bokserowi, że jeśli jeszcze raz coś takiego zrobi, to ten zrobi mu z twarzy (no, dupy pewnie też) jesień średniowiecza. To powstrzymało krewkiego mężczyznę przed dalszymi ciosami, ale by skompensować niedobór przemocy, obojgu włączył się tryb wchodzenia "wtę i nazad" chodnikiem pośród wszystkich szukających ciszy i spokoju w otoczeniu zieleni miejskiego parku. Oczywiście kobiecie nie wyłączyła się funkcja nadużywania nieparlamentarnego słownictwa, skądże.

A miało być takie przyjemne popołudnie. Cóż więc, czas zmierzać na dworzec, wsiąść do pociągu i spokojnie powrócić do domu po tych trzech godzinach, w których miasto Konin i jego mieszkańcy zadbali, byśmy go zbyt szybko nie zapomnieli ;)
Ale cóż to? Nieee, to nie koniec... Na dobitkę przychodzi z odsieczą PKP w osobie jednego z konduktorów pociągu, na który mieliśmy wykupione bilety także na przewóz rowerów, a który nie oferował (technicznie) takiej możliwości, co szanowny pan konduktor skwitował zdaniem: "rowery są od tego, żeby nimi jeździć, k...a mać". Czasami zastanawiam się, gdzie znajduje się region, z którego pochodzą takie nieprzeciętne osobniki? I dlaczego tam ludzie muszą krzyżować się z warzywami?...

Poradziliśmy sobie jakoś. Pociąg zatrzymywał się tylko na większych stacjach, więc w mgnieniu oka znaleźliśmy się we Wrześni, gdzie pociąg opuszczałem ja i Mateusz, a reszta pojechała dalej, do Poznania.

Tradycyjnie - zapis trasy z trackera:


Epilog
Cóż to była za wycieczka... Widzicie, wcale nie trzeba wyjeżdżać daleko. Wcale nie musisz dysponować super sprzętem i wiedzą. Wreszcie: wcale nie musisz być wytrawnym rowerzystą. Po prostu daj się porwać przygodzie i miej łeb na karku, a przeżyjesz wspaniałe chwile w miejscach takich, do których dotarcie nie zapewni Ci żaden inny środek transportu :) Przekonaj paru swoich znajomych, że to proste, a nie pożałuje tego nikt z was.

Dziękuję moim towarzyszom za wyjątkowo nietrafione szacunkowe dzienne przebiegi, dzięki którym nie musiałem się nudzić. :)
Mam nadzieję po raz kolejny, że w tym samym składzie (albo nawet większym?) zobaczymy się już za rok :)
Niedziela, 27 lipca 2014

Objazdami do (prawie) Chorwacji.

Nie wiem, tak jakoś dziwnie się złożyło, że piszę tę notkę akurat w miesiąc po tym, jak kupiłem Kellysa. Przypadek. Tak sądzę.

Jeszcze kilka dni do urlopu, jakże upragnionego... Pęd życia jest nieubłagany. Jeszcze niedawno przeklinałem, że w lipcu nie mogę dostać urlopu, że zazdroszczę wszystkim, którzy mają wolne akurat w tak pięknych okolicznościach tej pory roku, tego miesiąca i wyjątkowo łaskawej, tegorocznej, lipcowej pogody, a tu masz - nadchodzi zmiana turnusu, bo... lipiec się kończy. Narzekanie zaczyna zmieniać się w radosne oczekiwanie. Im bliżej, tym lepiej :)

Najmilsza miała pracę przez weekend, dlatego nie zamierzałem spędzić go inaczej, jak rowerowo, zwłaszcza, że wspomniana wcześniej pogoda pozwalała na to, aczkolwiek temperatury, choć nieludzkie, zdrowemu rozsądkowi nakazywały obrać jedyny słuszny cel podróży - jezioro. Albo cokolwiek innego, co zapewniłoby mi ulgę w tak gorący dzień. I nagrodę za przebytą drogę w postaci orzeźwienia.

Wpadłem zatem na pomysł, by pojechać po raz pierwszy w życiu nad jezioro budzisławskie - położone nieco na północ od jeziora powidzkiego akwen, powierzchniowo najmniejszy z Wielkiej Trójki (jeziora Niedzięgiel, powidzkiego i budzisławskiego), a leżącego w rejonie miejscowości Anastazewo.

Mając na uwadze fakt, że obrzydliwa większość populacji Polaków urlop spędza właśnie w tym okresie, w dodatku w środku pogodnego weekendu, do celu zamierzałem dojechać drogami jak najmniej uczęszczanymi. Oznaczało to przejazdy przez lasy, co strasznie mnie cieszyło, ze względu na obecność zacienionych odcinków dróg. Cóż to jednak były za drogi... Między Wólką a Kornatami luźny piach skutecznie niszczył prędkość, którą daremnie starałem się podtrzymywać coraz bardziej desperackim pedałowaniem, które jednak służyło bardziej do napędzania piasku pod kołami, a nie samych kół. Nic to, krótki odcinek nie stanowił większego problemu. Podobnie, jak odcinek między Niezgodą a Kochowem. Najgorzej było jednak pomiędzy Kosewem a Anastazewem właśnie - przejazd przez Lipnicę, po luźnej i strasznie pylącej nawierzchni, wespół z samochodami gromadnie zmierzającymi nad brzeg jeziora właśnie tą trasą powodował, że wdychałem mieszankę 50/50 - pyłu i powietrza. Sprawy nie ułatwiało także to, że charakterystyka nawierzchni na całym, kilkukilometrowym odcinku tej drogi przypominał wyjątkowo upierdliwą tralkę. Po jej przebyciu czułem, że wszystkie kości od początków nadgarstków, po końcówki paliczków palców, nie stanowią już integralnej całości. A bolało to nieprzeciętnie.

Za tym odcinkiem czekał mnie jeszcze kilkukilometrowy odcinek prowadzący bezpośrednio na brzeg jeziora budzisławskiego. Postanowiłem wybrać się na zachodni jego brzeg z uwagi na to, że wschodni brzeg (według mapy google) zajmował ośrodek wypoczynkowy, a ostatnie, czego chciałem, to komercyjnego pluskania się w wodzie. Zdecydowanie bardziej wolę niewielkie, dzikie plaże, rzadko uczęszczane przez ludzi. Na taką też się dostałem, pokonawszy dość strome (choć krótkie) wzniesienie.

Przeżyłem szok. Tak lazurowej wody nie widziałem jeszcze na żadnym odcinku wybrzeży jezior powidzkiego i Niedzięgiel. Taki substytut Chorwacji w skali mikro. Szkoda jednak, że aparat nie był w stanie tego należycie ująć...







Skorzystałem z tej jakże zachęcającej wody. Była idealna, czysta, o doskonałej temperaturze. Jedynym zastrzeżeniem może być ukształtowanie dna, które w tym miejscu było niezwykle strome. Cztery metry od brzegu nie miałem już gruntu pod nogami! Inna rzecz, że było to naprawdę czyste dno, bez kamieni, porostów, śmieci - tylko gładki, aksamitny piach. Ale nic to, wykąpałem się, odświeżyłem, orzeźwiłem, zrobiłem zdjęcia, wziąłem wszystkie graty pod rękę i wyszedłem z tej niewielkiej plaży w poszukiwaniu miejsca, które zapewni mi dostatecznie dużo intymności, by móc w spokoju przebrać się z powrotem w strój do jazdy na rowerze. Znalazłem je (a jakże) i postanowiłem metodą "na partyzanta" dosuszyć je jeszcze na słońcu w czasie, gdy posilałem się przed drogą powrotną.





Rumakowi też zdjęcie musiałem zrobić. Spisuje się niesamowicie dobrze i mam nadzieję, że tak pozostanie :)

Droga powrotna w założeniu miała wieść już asfaltami przez Smolniki Powidzkie, Przybrodzin, Powidz, Mielżyn i dalej w kierunku Sędziwojewa, gdzie miałem dojechać do rodzinki na wspólną kolację. Plan się powiódł, a jakże, aczkolwiek odcinek między Przybrodzinem a Powidzem określić można mianem ledwie zorganizowanego chaosu. To zaskakujące, jak wielki stopień zezwierzęcenia wykazują ludzie za kierownicą w letnie, ciepłe weekendy, stadnie gromadząc się nad komercyjnymi wybrzeżami popularnych akwenów... Wyprzedzają na trzeciego, otwierają drzwi bez patrzenia w lusterka, omijają "na gazetę"... Brak słów.

Wyjazd jak najbardziej udany, a nad jezioro budzisławskie na pewno jeszcze powrócę. Warto, polecam wszystkim :)

Licznik po powrocie pokazał 85,41 przejechanych kilometrów w czasie 2 godzin i 57 minut ze średnią 28,93 km/h. Nieźle, jak na obecność lipnickiego odcinka i kretyńskich kierowców w drodze powrotnej, którzy często byli powodem mojego zwalniania/hamowania czy innych manewrów, których w ogóle nie powinienem stosować, gdyby tylko ludzie mieli trochę oleju w głowie. No, nie uogólniajmy. Gdyby debile za kierownicą ten olej w głowie mieli, miast tylko w silnikach swoich trucheł.
Piątek, 27 czerwca 2014

Wszystko co dobre... kiedyś się zaczyna!

Moi mili (tudzież szanowna próżnio, jeśli nikt tu nie zagląda), wybaczcie moją reakcję, ale...

NAREEEESZCIEEEEE!!!

Nareszcie mam nowy rower! Po tak okropnie długim czasie oczekiwania. Sprawa potrącenia zakończyła się dla mnie definitywnie, ja cieszę się doskonałym zdrowiem, portfel odzyskał to, co ucierpiało w wyniku wypadku i zaraz to utracił, a to wszystko na rzecz mojej nowej maszyny, jaką jest to cudo:



Kellys Thorx 10 Limited Edition (klik!)
Powiem wszystkim szczerze, że nie kupić tego roweru, jak się akurat czegoś w tym budżecie poszukuje, to raczej grzech ciężki. Limitowana edycja jest dostępna wyłącznie u autoryzowanych dystrybutorów, ale w internecie nie brakuje jeszcze ofert sprzedaży tego modelu, zatem, jeśli tylko potrzebujesz nowej maszynki w tym typie - polecam z ręką na sercu!

"Worth every penny" - jak mawiają Brytole. W specyfikacji do porzygu wzmianek o "Deore", zwieńczonym tu i ówdzie szlachetnym "XT".

Nie przejechałem nim jeszcze nawet stu kilometrów (chroniczny brak czasu i/lub pogody, ale to ma się wkrótce zmienić), ale odczuwam tą utartą i oklepaną, ale jakże satysfakcjonującą "przesiadkę z malucha do mercedesa". Skok jakościowy jest niesamowity względem ukochanej (i rowerowej pamięci) Meridy, sztywność w każdym punkcie odczuwalna jest o niebo lepiej, konstrukcja sprawia wrażenie naprawdę solidnej już "na oko", a organoleptyczne badania tylko to potwierdzają. Wszystko ze sobą fascynująco doskonale współgra... aż chce się jeździć! :)

Z innej beczki: wszyscy dobrze wiedzą, że jestem raczej przeciwnikiem hamulców tarczowych. Cóż poradzić, jeżeli teraz samemu nie złoży się czegoś przyzwoitego na V-brake, to o sensownych gotowcach z tymi heblami można tylko pomarzyć. Z drugiej jednak strony - nie będę trząsł tyłkiem za każdym razem, gdy w ulewie przyjdzie mi ostro hamować przed skrzyżowaniem, przeszkodą, etc. - tutaj powinienem być na zwycięskiej pozycji. Wierzę też, że tarczówki mnie do siebie przekonają, gdy zbadam ich potencjał w terenie.

Kwestia kolejna: standardowo wehikuł ten producent wyposażył w pedały SPD, a ja w związku z wakacyjnymi planami naprawdę poważnie muszę zacisnąć pasa i niestety nie mogę sobie pozwolić na zakup odpowiednich butów... Wykręciłem więc znakomite VP196 z Meridy i umieściłem je w napędzie, o którym mi się jeszcze miesiąc temu nawet nie śniło - czyniąc z tego zdatną do użytku (dla mnie w normalnych butach) całość.

Pierwsza jazda w teren pozwoli mi też ocenić system kół o rozmiarze 27,5", aczkolwiek już pierwsze kilometry na asfalcie ujawniły pewniejsze prowadzenie na drobnych nierównościach. Całość jest niezwykle stabilna, choć kto wie, czy to nie zasługa bardziej "kręgołamiącej" (czytaj: sportowej) geometrii, którą, nawiasem, uwielbiam. Z czasem zacznę upodabniać się do Quasimodo z tym garbem, ale czego się nie robi dla frajdy z jazdy... :)

Całość uzupełnia nowiutki licznik Sigma BC 12.12, a resztę drobiazgów (oświetlenie, Holux i błotniki) zaadaptowałem z Meridy. Z mocowaniem latarki był nielichy problem - jako, że średnica kierownicy w tym rowerze jest większa o cały centymetr, niż w poprzedniku, musiałem ostro kombinować, jak to ze sobą pogodzić (uchwyt ni hu-hu nie pasował), ale w końcu udało mi się ten problem zażegnać przy pomocy... wszechmocnej trytytki. Prowizorki są przecież wieczne (a przynajmniej w to chcę wierzyć :P).











Ktoś może zapytać: po co takiemu amatorowi tak drogi sprzęt? Dlaczego? Jak? Nie lepiej byłoby...?
Nie. I koniec dyskusji. Każdy ma swoje marzenia, ambicje i pasje, które chce pielęgnować, realizować i rozwijać i wierzę, że kupno zdecydowanie lepszego roweru mi w tym pomoże :) a ja bardzo nieśmiało zmierzam w kierunku maratonów MTB... Jak to się ułoży? To już pytanie nie do mnie :)
Czwartek, 12 czerwca 2014

C'est la vie, czyli raz na wozie a raz pod wozem i twarzą do asfaltu.

Wiecie, jakoś tak nikt nie myśli o ulotności wszystkiego, co wiąże się z naszym bytem na ziemi. Że coś, co masz w tej chwili i miałeś już od dawna, nagle może zmienić się w papkę, kupę złomu lub nic nie warty świstek. Pół biedy, jak tym świstkiem jest paragon za nowy sprzęt, mający zastąpić zniszczony stary. Gorzej, gdy jest to akt zgonu - a i tak przecież w życiu bywa (choć tylko raz).

W życiu bym nie przypuszczał, że seria pecha, zapoczątkowana (a jakże) zupełnie obligatoryjnie poniedziałkiem, będzie zbierała sukcesywnie swoje żniwo aż do dziś. A tydzień się jeszcze nie skończył...

Zaczęło się na przebitej dętce, podczas powrotu z pracy do domu. Nic to, dotarłem piechotą do sklepu rowerowego, przy którym dętkę wymieniłem, przy okazji spotykając swoich znajomych, więc suma summarum czas zleciał przyjemnie. Dość mocno jednak zdziwiłem się, że gdy pożegnałem się z nimi i ruszyłem do domu, nagle znalazłem się całym ciałem przy gruncie, zepchnięty przez samochód osobowy. Widzicie? Nie trzeba było nawet mrugnąć okiem.

Cudem nic mi się nie stało - kierowca na szczęście poza zagapieniem się nie należał do tych z gatunku "jeżdżę brawurowo i buc mi na imię". Przyjął wszystko na siebie, pomógł mi się ogarnąć, ale konfrontacji z policją mu nie odpuściłem. Byłem poobijany i miałem nadzieję, że to wszystko, że nic złego w czasie nie wyjdzie. Na szczęście - nie wyszło. Siniaki się ujawniły, stłuczenia wciąż bolą, ale mogę mówić o prawdziwym, najprawdziwszym szczęściu.

Co do roweru, to można określić go tylko jednym słowem - złom. Choć pozornie wygląda naprawdę dobrze, to wprawne oko szybko wychwyci pogiętą ramę w tylnej części, pogięte koła, uszkodzony (połamany, pogięty) osprzęt... Obecnie  czekam na przyjazd rzeczoznawcy, ale jedno jest pewne - Meridę czeka kasacja. Szkoda mi tego roweru... Włożyłem w niego mnóstwo pracy i cieszyłem się nim jak dziecko każdego dnia. Na szczęście rower nie jest rzeczą niezastąpioną.

Następna notka będzie najprawdopodobniej o następcy chwalebnej i walecznej Meridy.

Ale wiecie co?

Na szczęście tylko o tym, wszak gdyby nie ten ogromny łut szczęścia, mógłbym z nudów relacjonować teraz swój pobyt na oddziale intensywnej terapii, n'est-ce pas? :)
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 26 maja 2014

Raz wiewiórce śmierć, czyli mój debiut w maratonie MTB.

Jestem "uniwersalnym" rowerzystą, który raczej nie lubi trzymać się utartych stylów, szlaków i konwencji. Przyczyny takiego stanu rzeczy mogą być dwie:

1. w tym sporcie jestem typem samotnika, w świecie rowerów nigdy nikt mi nie towarzyszył dłużej, niż przez dosłownie chwilę, więc jestem samoukiem, który na własnej skórze przekonać się chce o słuszności (bądź nie) wielu rozmaitych, dotąd spopularyzowanych rozwiązań,
2. jakoś tak... ciągle mi mało emocji, podkręcania ponad normę, wyznaczania coraz to większych i coraz to nowych możliwości, które sam przed sobą odkryłem. Nieważne, jak mizerne (albo, w co wątpię, imponujące) one są dla osób postronnych.

Z powyższego nietrudno wywnioskować, że długo nie musiałem zastanawiać się nad (i tak nieuchronnie czekającym mój uparty charakter i nieprzerwaną chęć sprawdzenia siebie) debiutem w maratonie MTB. Padło na zlokalizowany w pobliżu Kostrzyn Wielkopolski, dla którego maraton MTB też był swoistym debiutem, ponieważ była to pierwsza impreza z zapowiadanego cyklu imprez MTB w tym mieście. Od momentu, gdy o tym maratonie usłyszałem, do momentu zarejestrowania się na stronie internetowej i wpłaty wpisowego nie upłynęło dużo czasu. Ba, upłynęło go tak niewiele, że startowałem z numerem 1 :D



Jedynka na kierownicy i jedna myśl w głowie.
Gdy zaksięgowano przelew, rozpoczęło się to chorobliwe oczekiwanie. Codzienne zaglądanie na stronę w poszukiwaniu newsów, czytanie regulaminu, przeglądanie zdjęć z innych maratonów, bezustanna inspekcja sprzętu, planowanie logistyki wyjazdu, nieśmiałe plany zabrania osoby towarzyszącej (które niestety spaliły na panewce), no i oczywiście najważniejsze - możliwie regularne i intensywne treningi. Pozytywne emocje bezustannie mieszały się z niewytłumaczalną i niezbywalną adrenaliną. Uwielbiam ten stan... i uwielbiam ten niepokój, ten dzień przed, tą noc przed, ten poranek w dniu czegoś dla mnie tak wielkiego, czegoś nowego, czegoś, czego doświadczę sam, czego nikt mi nie dał i czego nikt mi już nigdy nie odbierze. Gdy zbliża się deadline i pojawia się w głowie pytanie: "jesteś pewny? Teraz, albo nigdy". I gdy podejmuję sam przed sobą decyzję: "tak jest, raz kozie śmierć, jadę!"

Jadę w nieznane. To nakręca. Debiutuję w maratonie, a od razu połasiłem się na najdłuższą i najtrudniejszą w tej edycji maratonu trasę. Jadę bez żadnego doświadczenia, bazując na pojedynczych opiniach obcych, anonimowych ludzi wyczytanych w internecie. Bez porad i słów wsparcia ze strony znanych mi osób, które mogłyby podzielić się swoim doświadczeniem. Wiem, nie zabiegałem o to, wszak taką już mam naturę, ale odkąd jako kilkulatek przestałem być zależny od bocznych kółek w rowerze, byłem zdany na tym jednośladzie już zawsze niemal wyłącznie na siebie. I tak mi już zostało :)

Czy sprzęt podoła? Czy ja nie nawalę? Rower przejrzałem dla pewności jakieś 144 razy - przed samym tylko wyjazdem. Nie, sprzęt najpewniej nie nawali, choć tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo. Przewiało mi plecy i to boleśnie, dość jednoznacznie zakomunikowało mi, że najsłabszym ogniwem tego łańcucha nadchodzących zdarzeń mogę okazać się ja i moja dyspozycja zdrowotna. O bólu jednak dane mi było zapomnieć, gdy dojechałem na miejsce, a dojechałem tam samochodem, z załadowanym rowerem, ciuchami, zapasem wody, narzędziami, bidonami, cudami-wiankami - no przecież tak na wszelki wypadek. McGyver złożyłby z tego wszystkiego pancerny helikopter z funkcją prasowania.

Gdy przygotowałem rower i zamknąłem auto, udałem się w kierunku biura zawodów, gdzie odebrałem swoją błyszczącą plakietkę z czipem odpowiadającym za pomiar czasu. Byłem dumny z jedynki na przedzie (bynajmniej nie tej krzywej w uzębieniu), która dumnie błyszczała przymocowana do kierownicy Meridy i wzbudzała sympatyczny uśmiech każdego, kto zwrócił na nią uwagę.



Właśnie - atmosfera. Niby byłem samotny i czułem się wyobcowany, ale widok tych spokojnych i trochę też lekko szalonych twarzy wszystkich uczestników napełniał mnie niewytłumaczalnym spokojem. Jestem niby sam, ale wśród swoich. Nic mi nie grozi, będzie dobrze. Trafiłem na stado takich samych ludzi jak ja - którzy poprzez aktywny wypoczynek i uczciwą, czystą rywalizację chcieli się po prostu sprawdzić i tym samym dobrze zabawić. Tak, to zdecydowanie dodało mi pewności siebie.

Spokojnie obserwowałem, co się wokół mnie dzieje - a to, co się wokół mnie działo przypominało gigantyczny kocioł ledwie zorganizowanego chaosu. Wszyscy, od małych, ledwie potrafiących się utrzymać na rowerze berbeci, po reprezentantów najstarszych roczników, przemieszczali się bez ładu i składu na rowerach, podpierali się o nie, leżeli obok nich, grzebali przy nich, najczęściej gawędząc między sobą w najlepsze i starając się przekrzyczeć, dudniący z ogromnych głośników, donośny głos konferansjera. Wyjątkowy obrazek. Pewnie tak to musi wyglądać dla przeciętnej mrówki, gdy ktoś włoży kij w mrowisko.

Nadeszła jednak pora startu - startowały przede mną grupy na dystansie rodzinnym i mini - były one zdecydowanie najliczniejszymi grupami cyklistów na całej imprezie, więc i start potężnych mas ludzi na rowerach wyglądał naprawdę imponująco. W końcu jednak nadeszła kolej na start uczestników dystansu "Mega". Ustawiono nas (osobiście byłem gdzieś w połowie stawki) i kazano czekać na sygnał do startu. Słońce zaczynało piec niemiłosiernie, a do startu było jeszcze bite dziesięć minut. Ale nic to, w końcu i ten czas upłynął i wraz z sygnałem startera - ruszyliśmy. Co się działo przez pierwsze dwie minuty jazdy? Trudno powiedzieć, tempo było szalone od pierwszego przekręcenia korbą. Walka o miejsce w stawce, o ustabilizowanie miejsca wokół siebie i wyciskanie ze swych mięśni, ile tylko fabryka dała. Na początek, eskortowani przez radiowóz mknący na przedzie, utrzymując średnią na poziomie 35 km/h mknęliśmy przez miejskie uliczki, a później wiejskie dróżki. W końcu jednak, po pierwszych bodajże czterech kilometrach, natrafiliśmy na rozjazd i zjechaliśmy zgodnie z drogowskazami na polną, usłaną luźnym piachem i kamieniami drogę. I się zaczęło - takie warunki w naturalny sposób dokonały podziału cyklistów na lepiej i gorzej przygotowanych, z lepszym i gorszym sprzętem i odsiała tych z większym pechem od tych, którzy albo pecha nie mieli wcale, albo których pech dopadł nieco później. Tak jest, to tutaj zostałem wyprzedzony przez kilku dotąd jadących za mną jegomości, ale sam bardzo sprawnie wyprzedzałem coraz to większą i większą ilość osób. Ależ mi to dodawało animuszu! Wiatr i krew szumiały w uszach, a nogom dałem jednoznacznie do zrozumienia, że przez najbliższe dwie godziny nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Piach sypał się spod kół, kamienie strzelały o ramę, a mi zęby szczerzyły się w coraz większym uśmiechu.

To szalone tempo zaczęło zbierać swoje żniwo. Po pierwszych dziesięciu kilometrach od startu minąłem dwóch nieszczęśników z wygiętymi (połamanymi?) tylnymi kołami. Dla nich oznaczało to koniec wyścigu, a we mnie budowało ogromne pokłady satysfakcji - "nadal w tym jesteś, nadal uczestniczysz!" - gnałem więc przed siebie. Dosłownie kilka minut później natrafiliśmy na początek pętli, którą zapoczątkował bardzo stromy, wąski i niezwykle śliski (za sprawą zalegającego, luźnego błota) zjazd. To właśnie tutaj doszło do najpoważniejszego wypadku na trasie, skąd poszkodowanych zabierała karetka pogotowia. Nie znam was, ludzie - ale życzę szybkiej rekonwalescencji i powrotu na szlak! Mnie na szczęście udało się ten zjazd pokonać wyjątkowo sprawnie, bez ekscesów typu utrata przyczepności, czy kontakt ze współzawodniczącymi. Zaraz za nim czekała nas szybka zamiana ról - to my teraz musieliśmy nieść rower, a nie on nas, gdy przeskakiwaliśmy nad niewielkim strumykiem, który przecinał trasę. Tuż po skoku - powrót do normalnego stanu rzeczy, redukcja przełożeń i pokonanie stromego, wąskiego podjazdu. Ten etap niemal ostatecznie ukształtował porządek stawki. Trzymałem się z jakimiś trzema cyklistami w grupie. Kolejną przeszkodę nie do pokonania na kołach - powalone drzewo, leżące w poprzek szlaku - należało przeskoczyć i kontynuować jazdę po liściastym podłożu. Rozliczne zakręty, podjazdy i zjazdy w końcu ustąpiły szerokiej, polnej, choć kamienistej dróżce. Skorzystałem z wyciągniętych ku mnie dłoni dziewczyn z obsługi rajdu, dzierżących kubki z wodą i nie zatrzymując się - uzupełniłem nawodnienie i gnałem dalej przed siebie. Wodę w bidonie wolałem oszczędzać, bo przecież trudno było ocenić, kiedy okaże się naprawdę niezbędna, a miałem jej tylko 0,7 litra. Po tym nastąpiła premia górska - stromy i śliski zjazd i tuż po nim, równie stromy i śliski podjazd. To tutaj udało mi się wyprzedzić grupkę ludzi, za którymi wlokłem się przez pierwsze kółko. Dogoniłem jakiegoś jegomościa, w wieku na oko 40 lat, któremu dłuższy czas siedziałem na ogonie. Facet był dość zaintrygowany faktem, że jeżdżę bez SPD, bo przecież sporo na tym tracę, a i tak trzymam naprawdę niezłe tempo i potrafię zachować równowagę w każdych warunkach terenowych. Chwilę pogadaliśmy cisnąc po płaskim, później wspieraliśmy się wzajemnie siedząc sobie na zmianę na ogonie, aż w końcu przy trzecim, ostatnim kółku, rozdzieliliśmy się - zostałem nieco w tyle, a on dogonił grupkę trzech innych cyklistów, gdy mknęliśmy asfaltami i polnymi ścieżkami w kierunku Kostrzyna, czyli mety. Nie spuszczałem tej czwórki z oka i za Siedlcem, kilka kilometrów od mety, zacząłem im deptać po piętach, aż na przedmieściach udało mi się jednego z nich wyprzedzić i zgubić, a dosłownie kilka metrów od samej mety ostatecznie wyprzedziłem jeszcze jednego.

Koniec! Na metę wpadłem w iście desperackim stylu, zmuszając nogi do tak nadludzkiego wysiłku, jakby to miała być ostatnia rzecz, jaką w swoim życiu zrobią. Tuż za bramką ostro nacisnąłem hamulce, wyłączyłem pomiar na GPSie i dotarło do mnie, że dokonałem tego. Przejechałem swój pierwszy w życiu maraton, nie zabijając przy tym nikogo, siebie, ani nawet nie niszcząc sprzętu. Uwalony błotem, pokryty kurzem, ale mega szczęśliwy rozłożyłem się na soczyście zielonej trawie terenu stadionu w Kostrzynie.


Tak to wyglądało według trackera:

System pomiarowy sklasyfikował mnie na 51 miejscu spośród 91 osób, które ten dystans ukończyły, a w swojej kategorii wiekowej zająłem 16 miejsce. Czy jestem zadowolony? Nie. Ja jestem zachwycony! I chcę więcej! :)

Zdaję sobie sprawę, że ten maraton określany był jako raczej łatwy, ale wiem też, że chcę spróbować tego raz jeszcze, nie bacząc na czekające mnie trudności. To wciąga i teraz to wiem!

Oczywiście z przejazdu wyniosłem też pewne lekcje. Muszę koniecznie zaopatrzyć się w SPD. O ile tutaj jazda w zwykłych butach, na platformowych pedałach nie była jakimś wielkim wyzwaniem, o tyle na innych maratonach może to być nawet niebezpieczne, a już na pewno będzie generowało to niepożądane straty. Muszę o tym pomyśleć, musiałbym się do tego przekonać... Rzecz druga - maraton oznacza dużo większe obciążenie zawieszenia roweru. Tak jest, miałem za niskie ciśnienie w amortyzatorze, które co prawda wystarczało na płaskich szlakach, ale na zjazdach z łatwością go dobijałem, zwłaszcza, gdy zjazd połączony był z intensywnym hamowaniem. Drobiazg, ale do poprawienia następnym razem. Ogólnie jednak rower spisał się nadspodziewanie dobrze i poza kilkoma nowymi rysami na zbroi mojej Meridy Walecznej, nie odnotowałem żadnej usterki. Miłe i naprawdę pozytywne zaskoczenie! :)

Nie mogę siebie odnaleźć (jeszcze) nigdzie na zdjęciach z trasy, ani ze startu, ani z mety - wrzucę więc kilka zdjęć, które wykonałem sam podczas przebywania na terenie miasteczka. Jeśli to czytasz i wahasz się, czy wziąć udział w takim maratonie, mówię od razu - nie zastanawiaj się, po prostu startuj! Poznaj te emocje, ten klimat, tę atmosferę i daj się temu wszystkiemu porwać. Szczególnie, gdy - tak jak ja - na co dzień jesteś sam jak palec w swej pasji. To naprawdę miła odmiana, której nie należy się bać, a którą należy chłonąć.














Niedziela, 4 maja 2014

Wietrzne zakończenie majówki.

Tytuł sugeruje, że miałem wyjątkowo udaną, długą i intensywną majówkę. Z tego wszystkiego mógłbym pozostawić jedynie słowo "intensywną" - dwa pierwsze dni spędziłem prowadząc bardzo intensywną akcję remontową z ojcem, a dni pozostałe starałem się spożytkować na odpoczynek - czy to aktywny, czy bierny - i samotnie i z kimś.

Pozostając przy wyżej akcentowanym słowie - tak, plus i rainet bardzo intensywnie (mailowo i smsowo) upominały się o uregulowanie należności, w związku ze zbliżającym się okresem rozliczeniowym. Dajcie żyć, rachunki...

Zimne to były dni i wietrzne. Tak, wieeeetrzneeeee. Podmuchy nie ustępowały ani na chwilę, niosąc ze sobą wiatr diabli wiedzą skąd, ale na pewno nie była to słoneczna Florencja - bardziej rejony kieleckiego, jeśli wiecie, co mam na myśli. Nie inaczej było dzisiejszego dnia, choć był to chyba najbardziej wietrzny z dni maja, jakie do tej pory minęły w 2014 roku. Wiało zewsząd, trudno było ocenić, który kierunek i które odcinki zagwarantują mi wiatr w mordę, a gdzie uświadczę wiatru w plecy. Cel, znowu bez zaskoczenia, spontaniczny - Dziekanowice k. Lednogóry, czyli miejsce, w którym siedzibę ma Muzeum Pierwszych Piastów, w którym z kolei miałem dwa lata temu, żakiem jeszcze będąc, praktyki, a które wspominam naprawdę miło, ze względu na towarzystwo i pamiętną wówczas, wspaniałą pogodę. Godzina startu to 17.00, czyli rzeczą normalną było to, że nie trafię już na szansę zobaczenia terenu Muzeum, bo gdy dojadę na miejsce, to na pewno będzie już zamknięte. Ale prawdę mówiąc mnie interesował wyjazd wyłącznie w jedno konkretne miejsce, czyli na niewielką i naprawdę fantastyczną plażę w pobliżu Muzeum, przy jeziorze Lednica.

Trasa nie należała do najprzyjemniejszych ze względu na ten upierdliwy wiatr. Już pal licho ciężką jazdę, to normalka, ale przeszywające zimno, od którego odzwyczaiłem się już jakiś czas temu, dzisiaj solidnie dało mi w kość, pomimo zwiększonej warstwy ciepłych ubrań. Przebieg drogi ratował odcinek za Wierzycami w kierunku Lednogóry, prowadzący przez Imielno. Imielno i Imielenko konkretnie, to dwie miejscowości, które nominowałbym do wzorcowych miejsc na mapie krajobrazów województwa wielkopolskiego, zwłaszcza teraz, w maju. Pagórkowate tereny i totalny misz-masz flory z zaledwie śladowymi ilościami obecności i działalności człowieka jest czymś, na co naprawdę chce się patrzeć i czego chce się widzieć coraz to więcej i więcej. Zazdroszczę mieszkańcom widoków...

Do Dziekanowic dojechałem dość sprawnie, bez problemu odnajdując lokalizację celu swej podróży, po drodze z lekkim uśmiechem mijając pamiętny spożywczak, przy którym dwa lata temu zwykliśmy przesiadywać na praktykach. I uderzyło mnie jedno - to już dwa lata!...

Jezioro Lednica to przepiękny akwen z naprawdę interesującym otoczeniem i oczywiście - wyspą, na którą dostać się można promem z poziomu skansenu. Pierwsze, co rzuca się w oczy to czystość. Czystość otoczenia jeziora, czystość samej wody i dna zbiornika, uporządkowana (choć niewielka) plaża - tu się po prostu chce być i to możliwie jak najdłużej.



















Długo tam nie zabawiłem - raz, że zaczęło robić się naprawdę późno, dwa, że było cholernie zimno, a trzy - zapomniałem zapakować do plecaka tabliczki czekolady na posilenie i zacząłem drastycznie tracić energię, co odbiło się jednoznacznie na moim tempie podróży podczas powrotu. Ale i tak nie było najgorzej - nieco zmienioną trasą powróciłem do domu dość sprawnie, choć bez rekordów.

Trasa:


Jak to ogólnie podsumować? Głupie pytanie - przecież jeśli wszystko poszło jak należy, nie było ofiar w ludziach i sprzęcie i zrealizowałem wszystkie zakładane cele, to jestem zadowolony w stu procentach i żadne lewe wiatry w tym mi nie przeszkodzą :)
Środa, 30 kwietnia 2014

Kwiecień 2014 - podsumowanie.

Kwiecień-plecień. Bo ja wiem? Pogoda była łaskawa, mieliśmy wiele ciepłych dni (choć mokrych także), co sprzyjało kręceniu. Odwiedziłem Kórnik, pierwszy raz w tym roku podjechałem także rowerem do pracy... Miałem też niepowtarzalną okazję przemieszczać się drogami pośród pól pokrytych kwitnącym rzepakiem - te barwy, te zapachy, te widoki... :)

Błotniki kupione, teraz trzeba wziąć się za, jak dotąd ignorowane, koła. Opony są już naprawdę mocno zużyte, a felgom przyda się małe centrowanie. Łańcuch też zbliża się szybko do swojego granicznego przebiegu. Dla mnie dobrze - bo to znaczy, że warunki i czas mi sprzyjają :)

Pokonany dystans: 902 km
Stan licznika: 7753 km
Niedziela, 27 kwietnia 2014

Kórnik mać!

Kupiłem sobie błotniki. Tak, piszę o tym, jakbym naprawdę nie miał już o czym pisać, ale nie ukrywam, że to jeden z elementów wyposażenia roweru, którego mi brakowało - a przynajmniej od momentu, w którym stare błotniki, zrobione przez małe, chińskie rączki, połamały się od zwykłej eksploatacji, gdzieś mniej-więcej miesiąc temu. Zainwestowałem więc w SKS - niemiecka jakość, niemiecka cena, więc dla Polaka z prawdziwie polską pensją musiało być to odczuwalne. Niespełna 100 zł za dwa kawałki plastiku? Co noc słyszę tajemnicze szepty: "shame on you!", które nie odpuszczają i w sumie całkiem słusznie. Obawiam się, że to mój portfel i "moje skąpe ja" są ich źródłem... Trudno, przecierpię to i ostatecznie pozostanę z fajnymi błotnikami. Ale ja nie o tym... Miałem ogólnie napisać, że jak już się te błotniki kupiło, to nie powinno się mieć już absolutnie żadnego powodu, by moknąć bite dwa dni z rzędu podczas rekreacyjnych przejażdżek. Odkryłem, że posiadać błotniki to jedno, a mieć odrobinę intuicji i myślącego mózgu, by je zapobiegawczo przed przejażdżką założyć - to drugie.
Wniosek? Nie kupujcie błotników nie upewniwszy się wcześniej, czy posiadacie choć odrobinę oleju w głowie. Inaczej stracicie masę pieniędzy, moknąc przy tym całkowicie za darmo.

Dobra, dość tego pieprzenia w bambus. Ustaliliśmy już, że rozumku to w mej pustej głowie się nie uświadczy, mam za to całe pokłady zacięcia do organizowania spontanicznych (czasami aż nadto) wyjazdów. Dzisiejsza niedziela upłynęła pod znakiem spotkań rodzinnych i ostatecznie jak już wszystko się uspokoiło i pozostała mi reszta dnia wolna, była godzina 16.00. Standardowy rytuał w takiej sytuacji obejmuje zaparzenie kawy, odpalenie google maps i wybór celu, do którego zamierzam się zawieźć przy pomocy moich niezdarnych kończyn dolnych i roweru nimi napędzanym. Miałem prawdziwą zagwozdkę, czy wybrać jezioro Budzisławskie, czy też (z racji dość późnej, bądź co bądź) pory nie wybrać się po prostu na jakieś kółko 30-40 kilometrowe i powrócić do domu... Ostatecznie zdecydowałem, że skoro nad jezioro Budzisławskie jest przeszło 50 km w jedną stronę, to powrót szykuje mi się w całkowitych ciemnościach. Trudno, padło na bliżej nieokreślone "wkoło karolu" - i do domu. Była jednak 16.45, gdy nagle (naprawdę do tej pory nie wiem, co mi strzeliło do głowy) stwierdziłem, że jadę do Kórnika, bo tam przecież nigdy nie byłem, w sensie - nie rowerem. Tym razem jednak nie przejąłem się, że to ta sama odległość (na oko) co nad wspomniane wcześniej jezioro - zwyczajnie dorzuciłem do plecaka aparat fotograficzny i ciepłą bluzę na drogę powrotną - i ruszyłem. Z racji, iż wcześniej nie mogłem sobie ustalić trasy drogami i szlakami pobocznymi, zmuszony byłem zasuwać drogami wojewódzkimi i krajowymi. Sądziłem, że cały przejazd odbędzie się z duszą na ramieniu pośród pędzących aut, ale dziś kierowcy raz, że nie wykazywali niepokojącego i niebezpiecznego temperamentu przy omijaniu mnie, a dwa, że samochodów, nawet na drodze krajowej numer 11, było tak naprawdę jak na lekarstwo. I dobrze! Jechało się bez przeszkód i w niecałe dwie godziny od startu znalazłem się na miejscu, tuż koło słynnego kórnickiego zamku.

Epicki zamek kórnicki.
Tytuł-prowokator dla każdego grammar nazi. Tyle, że polskiego. Przymiotnik "epicki" jest słowem nadużywanym, zapożyczeniem wyjątkowo płytkim, niepoprawnym i nieprzystającym do większości kontekstów, z którymi się go zestawia, ale jakoś tak tutaj ma on swoje miejsce i nie razi bylejakością. Zacznijmy od samego Kórnika - miasto to (podobnie, jak wcześniej mijana Środa Wielkopolska) jest dla mnie zaskoczeniem miliardlecia. To naprawdę wspaniałe miasto, piękne, które chce się chłonąć każdymi zmysłami. Jest czyste, uporządkowane (nie licząc rozgardiaszu, którego przyczyną jest remont drogi na rynku), architektonicznie poprawne i - jak mniemam przy odpowiedniej pogodzie, w odpowiedniej porze roku (jak obecnie) - po prostu malownicze. Miasto naprawdę przyjazne wszystkim fanom architektury, choć to przede wszystkim za sprawą obiektu-symbolu, jakim jest zamek, a także przystający do niego ogród, z którego bardzo zmyślnie uczyniono jednocześnie ścieżkę edukacyjną, tą specyficzną enklawę określając mianem arboretum kórnickiego. Mało które miasto może pochwalić się tak przyjaznym, ciepłym i naturalnym miejscem wypoczynku dla mieszkańców. O tej porze roku mnogość kwitnących w wiosennym słońcu roślin na terenie arboretum wprost przyprawia o zawroty głowy, ale tylko o te pozytywne. ;)



















Czuję niedosyt, spowodowany zapewne tym, że miałem naprawdę niewiele czasu, by w spokoju przejść się ścieżkami pośród drzew i by w ten sposób sobie odpocząć - nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Przed wyruszeniem w drogę zawitałem do przyzamkowej knajpy, serwującej żarcie godne wystawnego, pałacowego żywota. Zakupiwszy więc hot-doga (wyśmienitego) i coś do picia, udałem się na brzeg sąsiadującego z zamkiem jeziora Kórnickiego, by tam, podziwiając naprawdę piękny zachód słońca, w spokoju się najeść i móc nasycić oczy tym widokiem przez ostatnich parę chwil.





W końcu zrobiło się tak późno, że mogłem już tylko zgadywać (co było od samego początku do przewidzenia) w którym miejscu mej powrotnej trasy ostatecznie okryją mnie całkowite ciemności. Uzbroiwszy rower w oświetlenie, ruszyłem w drogę powrotną, ku nieuchronnej ciemności i niestety - wmordęwindowi. Wiało dość mocno, zwłaszcza na pustkowiach, ale postanowiłem sobie, że skoro w jedną stronę dałem radę bez żadnego problemu przejechać dystans bez żadnej przerwy, to i tutaj zamierzam to samo powtórzyć. Udało się - do domu wróciłem niecałe dwie godziny później, w całkowitych ciemnościach brodząc już na drodze wojewódzkiej łączącej Środę Wielkopolską z Wrześnią.
Licznik pokazał 98,9 pokonanych kilometrów, w czasie 3:34.59

Trasa do:

i trasa powrotna:

Niedziela, 20 kwietnia 2014

Do Nekielki wiatrem szarpany, a z powrotem wpław.

Coś chyba nie tylko ja nie czuję klimatu świąt, n'est-ce pas? W zasadzie poza wydłużonym weekendem (i wyborną karkówką na niedzielny obiad) niczym szczególnym się one w tym roku nie objawiły. Najmilsza pochłonięta jest "pisaniem licencjatu", na co składa się cały szereg zajęć wszelakich (niekoniecznie też związanych z działalnością naukową), które próżno opisywać, bo miejsca na notkę by mi brakło. Kto kiedykolwiek licencjat pisał wie, o czym mówię - w każdym bądź razie była zaabsorbowana, zatem spotkanie z nią dziś nie wchodziło w grę. Pogoda natomiast wyraźnie dała mi do zrozumienia, że jeżeli zamierzam wybrać się na przejażdżkę, to muszę spodziewać się silnych podmuchów wiatru z bliżej nieokreślonych kierunków, nagłych jego zwrotów i niespodzianek, które on ze sobą niósł, a które z uporem maniaka ładowały się wprost do mych oczu. Tak jest, sezon na owady i inne dziwne paskudztwa powodujące nagłą ślepotę uważam za rozpoczęty.

Krótko po obiedzie spakowałem do plecaka aparat, banany sztuk trzy i zapas wody, zamknąłem za sobą opustoszały dom (reszta rodziny postanowiła pojechać na spacer do lasu w Nowym Folwarku, bynajmniej nie rowerem - łot, geniusze) i ruszyłem w drogę. Początkowo wiatr mi sprzyjał, ale w miarę upływu trasy (zwłaszcza za Marzeninem) zaczął wiać od boku, zaburzając rytm jazdy i spychając mnie do osi jezdni. Jechałem jednak wytrwale dalej i obserwowałem, co też takiego się dziś na drogach dzieje. Szału nie było, raczej pustki i - poza grupką czworga rowerzystów, jadących wspólnie gdzieś na wycieczkę po Czerniejewie - żadnych innych cyklistów oczy me nie miały okazji ujrzeć. Do Nekielki od samego początku miałem zamiar dostać się drogą okrężną, przez miejscowość Lipki, a to tylko z tego powodu, by nie zmuszać siebie do przemierzania tych samych ścieżek. Trasy swych przejazdów układam zwykle tak, by - jeśli to tylko możliwe - nie musieć dwa razy jechać tą samą ścieżką, tylko by wyznaczyć na mapie mniej lub bardziej idealny pierścień. Do lasu, kryjącego w sobie Jeziora Babskie, wjechałem sprawnie, nie zwalniając tempa - trakt leśny był dość równy i co ważne również dobrze ubity, co pozwoliło jechać bez przeszkód. Kilkakrotnie zatrzymywałem się w celu zorientowania się w kierunku jazdy (ironicznie możecie mnie nazywać Kapitan Azymut, cud że do kibla potrafię trafić bez żadnej mapy...) i niedługie minuty później stałem już przy brzegu jeziora Baba. Cóż mogę powiedzieć, przecudny akwen, choć niewielki, ale w otoczeniu szumiącego w silnym wietrze zieleniącego się lasu, czuć było ten odrębny, niespotykany nigdzie indziej charakter miejsca. Las, którego częścią jest miejscowość Nekielka, jest czymś niesamowitym, widowiskowym, prawdziwą gratką dla miłośnika przyrody. Szkoda tylko, że wrażenie psuła grupka jakichś buców, którzy pijąc piwo, paląc fajki i soczyście przeklinając, stali nieopodal mnie i w ten sposób wyraźnie oddawali się swej największej, wiosennej i niedzielnej przyjemności, na jaką stać ich wyobraźnię. Kątem oka dostrzegłem także pływającą przy samym brzegu rybkę. Niestety, do góry brzuchem.



Trudno było mi znieść to przymusowe towarzystwo, więc w myśl zasady: "albo ja, albo oni" - oddaliłem się. Tym razem jechałem przed siebie zgodnie z oznakowanym na niebiesko szlakiem, który wywiódł mnie w naprawdę wspaniałe miejsce. Miejsce, którego kontemplacji mógłbym oddawać się godzinami. Miejsce, którego piękna nawet w połowie nie oddają poniższe zdjęcia. Pośród naprawdę przyjemnego (choć odrobinę wymagającego) szlaku rowerowego nagle napotkałem na niewielkie jeziorko, przedzielone owym szlakiem właśnie. By ścieżka nie została zalana, woda przelewająca się z jednej części akwenu na drugi poprowadzona została wkopaną w grunt wielką, metalową rurą. Przejazd tą ścieżką, a także moje późniejsze przechodzenie tamtędy z aparatem było naprawdę miłym akcentem, którym owy las uraczył mnie przed przystąpieniem w podróż powrotną. Dałem sobie czas - by odpocząć, słuchając plusku wody przelewającej się z jednej części akwenu na drugą i by kontemplować to niezwykle rzadko spotykane zjawisko.















W końcu zaczął doskwierać mi chłód po raz pierwszy dzisiejszego dnia, a że byłem ubrany w koszulkę rowerową z krótkim rękawem i nie miałem nic w zanadrzu, musiałem zacząć się ruszać. Wsiadłem zatem na rower i - obrawszy właściwy kurs - skierowałem się ku drodze nr 92 prowadzącej do Wrześni. Widoki po drodze były naprawdę spektakularne. Łąki otaczające las były równie piękne i malownicze, co on sam. Mieszkańcy tych rejonów to prawdziwi szczęściarze...

Od tej pory dał o sobie znać naprawdę silny wmordewind. Nie przeszkadzało mi to - o dziwo, pomimo pokonania pięćdziesięciu kilometrów, częściowo też w terenie, miałem w sobie tyle siły, by utrzymywać prędkość powyżej 25 km/h. Na wysokości Zasutowa ta zwiększyła się jeszcze bardziej - deszcz, który zaczynał się rozkręcać na dobre, dodał mi animuszu i skutecznie, a nawet zbyt skutecznie, schłodził mi ciało, więc musiałem za wszelką cenę utrzymywać jego ciepłotę intensywnym pedałowaniem. Krople deszczu siekły moją twarz, na szczęście nie dolatując do oczu - dopiero teraz doceniłem obecność dodatkowego daszku w kasku. Oczy były idealnie chronione przed deszczem, nawet tak intensywnie i poziomo padającym, jak dziś.

Gnałem co sił w nogach, ostatecznie zatrzymując się pod polo marketem na Lipówce w nadziei, że deszcz osłabnie. Ten jednak tylko się wzmagał, więc znudzony i zziębnięty, skazany na kłujący deszcz, ostateczne przemoknięcie do suchej nitki i strugi deszczu lejące się spod kół (bo kto by pomyślał o tym, by wziąć ze sobą błotniki...) ruszyłem przed siebie, by pokonać te ostatnie, dzielące mnie od domu 10 kilometrów.


(choć zdjęcie temu przeczy, lało dość intensywnie)

Tempo miałem zacne (jak na tak silny, w mordę wiejący wiatr). Dziś także było mi dane docenić klasę IPX-6 Holuxa, na którym woda lejąca się strumieniami nie zrobiła żadnego wrażenia, a dzięki któremu mój telefon mógł spoczywać bezpieczny i odizolowany od wilgoci w otchłani plecaka. Wspaniały wynalazek :)

Do domu dotarłem prezentując się jak dwutygodniowy trup wyciągnięty z dna jeziora, tyle że wykazywałem nieco więcej oznak życia, ale co najważniejsze - czułem się odwrotnie proporcjonalnie do tego, jak wyglądałem, czyli jak nowo narodzony. Pomimo fatalnej końcówki wyjazd uważam za niezwykle udany :)

Tak to wyglądało:


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl